Naprawiłem światło u dwóch milczących starszych pań. W trakcie roboty ugryzł mnie wyjątkowo wredny pies córki jednej z nich. Takie kudłate coś, co nie wiadomo gdzie przód, gdzie tył, dopóki się nie zesra. Albo upierdoli.
Na pewno nie był to szpital. Dobrze. Na pewno nie było tłumu. Bardzo dobrze. Było jasno i czysto. Super. I średnia wieku w granicach w pół do prababci. Zajebiście.
Wiem po sobie, że facet może żyć totalnie bez seksu, ale jeśli nie prowadzi samochodu, zaczynają mu rosnąć piersi.
Kiedy nasze życie już nie jest w naszych rękach, przychodzi w końcu moment pogodzenia. Czasem pogodnego, spokojnego, a czasem bezsilnego, poprzedzonego buntem, odcięciem się, wyparciem. Kto tego nie doświadczył, nie ma pojęcia, jak samotny jest wtedy człowiek. Pacjent Kaczkowski był spokojny.
Wiecie, kiedy człowiek zaczyna umierać? Kiedy czuje się niepotrzebny. Byłem trupem. Oddychającym, ale tylko do pewnego momentu.
W końcu nadszedł ten dzień, w którym hospicjum przyjęło pierwszych pacjentów. Marzenie, które wyśmiewano i wybijano mu z głowy, stało się rzeczywistością. Dał radę, sukinksiądz.
- Fajnie by było, gdyby braciszek chociaż raz nas posłuchał.- Zawsze was słucham. I zawsze robię tak, jak uznam za stosowne.
Mój bandycki życiorys był jak drzwi antywłamaniowe, miał kolejne "zawiasy". Nieważne, jak długo siedzisz. W pierdlu liczy się to, abyś miał dokąd wracać. Ja miałem. Znajome widoki, znajome pyski i najważniejsze miejsce w życiu. Dom.
- Brawo! Moje Ogry pięknie się podliły, to teraz sprawdzimy, co moje Ogry zapamiętały.
Tymczasem ksiądz Jan Kaczkowski miał być nikim w moim miasteczku. Ważne eminencje uznały, że takiego uszkodzonego klechę trzeba gdzieś ukryć. Ledwo łazi, ledwo widzi. To obciach, co nie? Do tego był megamocny w gadce, a to już groźne.
Ksiądz Kaczkowski nie pojawiał się na odpustach. Nie był fanem takich religijnych imprez, ale też nikt go tam nie zapraszał. Tak naprawdę nigdzie go nie zapraszali.
Byłem nikim, czułem się nikim, a jednocześnie bardzo, bardzo tęskniłem za innym życiem. Za czymś, czego nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, ale przeczuwałem, że gdzieś jest. Musi być.
Pochodzę z niezbyt religijnego domu, w którym nie brakowało pieniędzy, więc gdy moja mama dowiedziała się, że będę księdzem, załamała się. "Mój syn całe życie żebrakiem!" A ja do niej: "Tak, mamo, ale żebrakiem ekskluzywnym, bo nie przed kościołem, a w kościele!".
Nie dziwi, że dom Rajmunda był zadbany, duży i miał dwie anteny satelitarne, które ptaki najwyraźniej pomyliły z deskami sedesowymi.
Wybrałem angielski, bo nigdy nie wiadomo, dokąd człowieka rzuci los. No i ten język jest genialny, skoro najważniejsze angielskie słowo można pokazać jednym wyprostowanym palcem. I wszyscy zrozumieją. A niektórzy w odpowiedzi nawet spuszczą łomot. Na przykład ja.
Naprawiłem światło u dwóch milczących starszych pań. W trakcie roboty ugryzł mnie wyjątkowo wredny pies córki jednej z nich. Takie kudłate coś, co nie wiadomo gdzie przód, gdzie tył, dopóki się nie zesra. Albo upierdoli.
Książka: Johnny. Powieść o księdzu Janie Kaczkowskim
Tagi: pies