Potrzeba czasu, żeby zobaczyć, że za niewidzialną kurtyną, rodzinnego domu, domu złego czy domu dziecka, jest inny, lepszy świat. Wywiad z Iwoną Żytkowiak
Data: 2022-04-20 13:31:18– Boję się takiego sformułowania, ale może tak też jest, że to, co inni postrzegają jako anomalię, patologię, dziecko do pewnego czasu bierze za normę. Dopiero, gdy dorasta, poznaje świat, zaczyna myśleć o tym, że to, co mu się przydarza, nie jest normą. Jeśli jeszcze towarzyszy temu przemoc, rożnego rodzaju, a tej często towarzyszy ból, to przecież do głosu dochodzi instynkt, który nakazuje człowiekowi uciekać od bólu. Obserwacje życia pokazują, że miłość dziecka do rodziców bywa bezkrytyczna – mówi Iwona Żytkowiak, autorka książki Niechciane, opowiadającej o znaczeniu dziecięcych doświadczeń i wspomnień, kształtujących umysł dorosłego człowieka.
W swojej powieści Niechciane porusza Pani problem, o którym nie mówi się zbyt wiele. Ludzie często mają błędne przekonanie, że dorosła osoba nie pamięta krzywd wyrządzonych jej w dzieciństwie. A tak naprawdę wspomnienia wręcz kształtują dorosłe życie i rzutują nie tylko na relacje z własnymi dziećmi, ale też choćby z małżonkami, jak widać na przykładzie bohaterek Pani książki.
Nie mam pojęcia, skąd taka ocena, że osoba dorosła nie pamięta krzywd z dzieciństwa. Mam wrażenie, że jest zupełnie na odwrót. Bycie kochanym to jedna z najważniejszych potrzeb. Pierwsze i najistotniejsze jej oznaki muszą pojawić się najlepiej jeszcze w życiu płodowym. Wszelkie inne relacje ze światem rozwijają się wraz z wiekiem dziecka, a miłość ma tu kardynalne znaczenie. Jeśli wzrastaniu towarzyszy poczucie bliskości, miłości, łatwiej pokonuje się trudy. Ludzie doskonale zdają sobie sprawę z tego, że to, co zadziało się dawno temu, zdeterminowało wiele rzeczy w życiu dorosłym. Jeśli ktoś doznał wielkiej krzywdy, będzie miał w sobie strach, który bez pomocy specjalistów, bez odpowiedniego wsparcia nie minie. Wszystko, oczywiście, zależy od tego, z jakim złem zetknęliśmy się jako dzieci. Czasem bywa i tak, że nie pamiętamy krzywd i wówczas sprawa wydaje się trudniejsza, bo tak naprawdę nie wiemy, dlaczego jesteśmy wobec pewnych sytuacji tacy, a nie inni. Nie możemy się uporać z demonami, o których istnieniu nie wiemy. Myślę też, że w zależności od tego jaki to był rodzaj krzywdy, jesteśmy mniej lub bardziej skłonni opowiadać o tym. Często jest też tak, że dziecko obwinia siebie samo, sądząc, że zasłużyło na karę. Przykładowo, moja Waleria ma poczucie winy, sądzi, że kiepsko opiekowała się swoim rodzeństwem, brzydziła się przebierać pieluchy i dlatego matka postanowiła ją oddać do domu dziecka. To właśnie dlatego, idąc po schodach ciągnięta przez matkę, zarzeka się, że już zawsze będzie spełniać jej życzenia. Wszystkie bohaterki musiały mierzyć się same z tym, co przygotował dla nich los. A ten nie dość, że nie szczędził im zła, to jeszcze pozbawił je miłości. Tej pierwszej, najważniejszej – miłości macierzyńskiej. Cóż więc mogły oddać innym? Nie można oddać czegoś, czego samemu się nie posiada.
Zatrzymajmy się na chwilę przy Walerii. Wiemy, że jej rodzice nie stronili od alkoholu, a kiedy wraz z mamą przekroczyła próg Domu Dziecka, płakała i błagała o powrót. Wolała wrócić do złego domu, byle by być z rodzicami. Z czego wynikało przywiązanie Walerki, która jednak była w pełni świadoma swojej krzywdy?
To, że Usykowa oddała swoje dzieci, wynikało z postanowień instytucji sprawującej opiekę nad rodziną. Barbara Usykowa była niewydolną matką i miała tego świadomość, ale nie podjęła żadnych działań, by zmienić ten stan rzeczy. Alkohol wziął górę. Poza Ulką, którą najzwyczajniej sprzedała, wszystkie inne dzieci zostały jej odebrane, co przewija się w powieści. Zarówno Waleria, jak i jej amerykańska siostra z wielką rozpaczą wspominają rodzeństwo, małą Jasiunię oraz braci, o których słuch i ślad zaginął. A dlaczego Walerka chciała wrócić do domu, choć to był zły dom? Walerka trafia do Leśnej Przystani jako sześciolatka – cóż to jest za bagaż doświadczeń i znajomość świata? Myślę, że dopóki dziecko nie ma obrazu innego domu, nie ma świadomości, że jego dom jest zły – nawet, jeśli jest głodne, jeśli dostaje cięgi, to jest to jedyne miejsce, jakie zna. Boję się takiego sformułowania, ale może tak też jest, że to, co inni postrzegają jako anomalię, patologię, dziecko do pewnego czasu bierze za normę. Dopiero, gdy dorasta, poznaje świat, zaczyna myśleć o tym, że to, co mu się przydarza, nie jest normą. Jeśli jeszcze towarzyszy temu przemoc rożnego rodzaju, a tej często towarzyszy ból, to przecież do głosu dochodzi instynkt, który nakazuje człowiekowi uciekać od bólu. Obserwacje życia pokazują, że miłość dziecka do rodziców bywa bezkrytyczna.
Będąc w domu dziecka, dziewczynka czuła się niechciana. A wracając do domu, zobaczyła, że jest gorzej niż było. To mogło spotęgować u niej uraz, bo nie miała już miejsca, do którego chciałaby wrócić?
Matka zostawiła Walerię w domu dziecka, a w głowie małej dziewczynki siłą rzeczy nie pojawiła się analiza sytuacji, lecz prosta myśl: „Matka mnie nie chce, bo… Bo nie słuchałam, bo może powiedziałam komuś, że w domu się pije, bo…?. Z pewnością nie są to przesadnie skomplikowane operacje myślowe. To dorośli, mający doświadczenie i wiedzę, potrafią wniknąć w umysł dziecka i domyślić się tego, co ono czuje. Poza tym Walerka trafia do sali, gdzie są już dziewczynki starsze, „bardziej zaprawione w życiu” i niekoniecznie jej przychylne poza Gośką – to z pewnością musi wzmagać jej poczucie osamotnienia. Ale dom dziecka „wyposaża” też w pewną wiedzę. Czas leci i Waleria widzi więcej. Jej krótki powrót do domu sprawia, że już potrafi skonfrontować się z prawdą. A ta, niestety, jest nieładna, zaś pozycja w DD już jako tako ustabilizowana.
Bohaterką, która wzbudziła we mnie najmniej pozytywne odczucia była Monika, córka Walerii. Oschła, kalkulująca, nie okazująca nikomu uczuć. Wynikało to z tego, że brak czułości ze strony matki najmocniej odcisnął piętno właśnie na niej?
Monika jest niesympatyczna, ale to ona jest pierwszą „ofiarą” owego swoistego emocjonalnego kalectwa moich bohaterek, choć jej matka, Waleria, zapewne nie chciała jej skrzywdzić. Wręcz odwrotnie, sądziła, że surowe wychowanie, zimne, pozbawione wszelkiego okazywania miłości będzie w stanie uchronić córkę przed rozczarowaniem. Waleria chciała zahartować Monikę. To takie trochę świadome nieprzyzwyczajanie jej do ciepła, do miłości miało stanowić zaprawę na wypadek porażki. Stało się kolejnym powieleniem, przeniesieniem genu „niechciejstwa”. Nie lubimy Moniki, jej egoizmu, bezkompromisowego spełniania własnych celów. Ale to Monika realizuje owo motto z początku powieści wzięte od Magdaleny Tulli. Ona jest owym pustym pudełkiem, nikt nie włożył weń miłości, nie miała więc skąd jej czerpać. Nie lubimy Moniki, bo jest zimna jak lód i ślepa. Sądziła, że zapewniając rodzinie wysoki standard życia, wypełnia rolę żony, matki. Ale jak mogło być inaczej, skoro od zawsze musiała stawać na najwyższych podiach, skoro od zawsze słyszała, że ma się uczyć, bo to jej zapewni dobre życie. Ucz się, bo najlepsze co możesz w życiu osiągnąć, to tylko dzięki nauce – ten lejtmotyw przewijał się w życiu wszystkich kobiet z rodziny. Zresztą nie tylko Monika jest tu ofiarą, ale i Julka, a w perspektywie czasu – w pewnym sensie i Hanka. I Monika, i Julka wymykają się owemu utrwalonemu w tradycji archetypowi matki poświęcającej, oddanej, kochającej… To „wyrodne” matki. Jedna nie nauczona miłości, nie potrafi kochać, druga, czując się niekochaną świadomie i w sposób mogący budzić absolutny sprzeciw, rezygnuje z macierzyństwa.
Właśnie w tym momencie, gdy Julia zrezygnowała z bycia matką i zdecydowała się wyjechać, a opieka nad Hanią spadła na Monikę, pomyślałam, czy to nie było jak druga szansa? Jak okazja na poprawę w byciu dobrą matką dla Moniki?
Może była, ale widać też nie została wykorzystana. Wprawdzie Julia powiedziała do matki, że teraz ma szansę nauczyć się kochać i nauczyć kochać, ale czy jej się to udało? Dlaczego miałoby się udać? Czy decyzja Julki coś zmieniła w Monice? Oprócz tego, że spowodowała, najpierw złość, potem strach, a na końcu pytania, jak ona da radę sobie ze swoją karierą, z małym dzieckiem? Hanka wcale nie wydaje się być osobą, która świetnie poradziła sobie w życiu. Deficyty uczuć siłą rzeczy musiały dotknąć i ją. I dotknęły.
Julia była bardzo młoda, kiedy zaszła w ciążę i nie wyobrażała sobie bycia rodzicem. Gdyby Monika okazała jej większe wsparcie, Julia mogłaby postąpić inaczej?
Zapewne tak. Sytuacja wprawdzie była trudna, ale i rozwiązań mogło być wiele. Ale w takiej sytuacji musiałby pojawić się ktoś, kto widziałby szansę wyjścia z impasu. A Julka brnęła w życie w wielkim poczuciu osamotnienia. Fakt, była jeszcze Waleria, ale i ona nie znalazła argumentów, które odwiodłyby Julkę od tej dramatycznej decyzji.
Poznając całość historii rodziny Traczów, widać utworzony łańcuszek, ponieważ każda z kobiet nie zaznając miłości ze strony swojej matki, nie umiała okazać jej własnemu dziecku. Czasem bywa jednak odwrotnie. Niektórzy chcą dać swojemu dziecku wszystko, czego im brakowało.
Czasem… Właśnie. Najczęściej jednak powielamy błędy, realizujemy wzory, na których się wychowaliśmy. Potrzeba czasu, potrzeba odpowiednich ludzi wokół, potrzeba doświadczenia, żeby zobaczyć, że za niewidzialną kurtyną, rodzinnego domu, domu złego, za kurtyną domu dziecka, jest inny, lepszy świat i jest do osiągnięcia. I jest też dla nas.
Przygotowując się do pisania Niechcianych, rozmawiałam z wychowawcami domu dziecka i oni mówili, że wiele dziewczyn, które trafiły z domów skrajnie patologicznych, wdaje się bardzo często w związki z osobami mającymi różne problemy osobowościowe, społeczne, socjologiczne. Nie potrafią funkcjonować w innym otoczeniu, bo jest to dla nich obce i nieznane, a poza tym uważają, że nie zasługują na nic dobrego. Lata systematycznego zaniżania własnej oceny – bo z pijackiego domu, bo z domu dziecka, bo po takiej matce, bo biedniejsza itd. – robią swoje. Była dyrektorka Domu Dziecka na pytanie o to, dlaczego wychowanki często schodzą na złą drogę, nie potrafią stworzyć dobrej rodziny, chociaż są ku temu warunki, mówiła, że odpowiedzi jest wiele, ale zwróciła uwagę na to, że często takie dziewczyny cierpią na bezsenność. Nie potrafią zasnąć, jeśli nie ma wokół nich napięcia, trudno im zaakceptować spokój, faceta, który nie bluzga i nie bije. To strasznie smutne, że spokojne życie może przeszkadzać w normalnym funkcjonowaniu. Może to jest jak z tym pięknym snem. Kiedy się śni, jest cudownie, ale przebudzenie niesie z sobą gorycz rozczarowania. I dlatego lepiej nie spać.
Uważa Pani, że można w pełni kochać swoje dzieci, nie czując się kochanym przez własnego rodzica?
Myślę, że człowiek żyjący świadomie i refleksyjnie, zapatrzony nie tylko we własne potrzeby, jest w stanie podjąć naukę. Oczywiście jeśli mówimy o takiej sytuacji. Może terapia, może autorefleksja… Trzeba mieć świadomość swojego kalectwa, a przede wszystkim trzeba mieć oczy i serce otwarte. Nie jestem specjalistką. Ja byłam dzieckiem ukochanym, wyczekanym, dla taty byłam początkiem i końcem świata, dla mamy wciąż jestem.
Zamiast relacji matki z córką można by było umieścić w Pani powieści relację ojca z synem? Czy jednak miłość matki jest tą wyjątkową i niezastąpioną?
Na pewno większość ojców jest bardziej oszczędnych w okazywaniu uczuć, czyli takim dziubdzianiu, całowaniu, syneczkowaniu i córeczkowaniu. Ale to nie znaczy, że nie potrafią dać odczuć, że syn/córka są im nieodzowni do życia i na odwrót – ojciec jest na równi z matką, stanowią dwugłowy organizm. Rola ojca jest ogromna. Do tego, by nasze życie było jak najbardziej harmonijne, bezkolizyjne i dobre, potrzeba miłości dwojga rodziców, choć wiadomo, od innych „spraw” jest ojciec, od innych matka. Widzę, jak to jest w moim domu. Jestem matką samych synów i jestem dla nich deską ratunku w sprawach kulinarnych, wychowawczych, ale kiedy idzie o „poważne” tematy, to tu jest miejsce dla ojca. Jeśli dzieje się coś złego, wówczas oboje przystępujemy do działania.
Zadedykowała Pani tę książkę swojej mamie, pisząc, że często była najlepszą mamą na świecie. Człowiek tym bardziej docenia swojego rodzica, mając świadomość, że inna osoba mogła nie mieć tyle szczęścia?
Szczerze mówiąc, nie myślałam w taki sposób, że ktoś nie miał tyle szczęścia, co ja. To, że wychowałam się w rodzinie kochającej i wspierającej, na pewno ukształtowało mnie i pozwoliło mi być w tym miejscu, w którym jestem. Myślę, że fakt, że sama stworzyłam fajną, kochającą się rodzinę, też w ogromnym stopniu był skutkiem wychowania. Owszem, wokół mnie zdarzały się osoby z rodziny niepełnej, a nawet miałam koleżanki, które albo były z DD, albo adoptowane, ale na tamtym etapie mojego życia nie widziałam niczego niepokojącego, nikt mi się nie zwierzał, nie skarżył.
Co do roli mojej mamy i taty w moim życiu. To, że są jacy są, czyli-dobrzy, czuli, spełniający moje oczekiwania niemal w każdej mierze, było dla mnie tak naturalne, że nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Moje problemy – dzisiaj to widzę – były banalne, choć zapewne na miarę wieku. Nie myślałam, że mama czy tata wkładają jakikolwiek wysiłek w to, żeby moje życie było takie, a nie inne. Dopiero sama jako matka potrafiłam docenić moją mamę. Kiedyś przypomniałam sobie, że moja mama długo nosiła na przykład jedną sukienkę, choć lubiła się stroić, za to ja miałam wciąż nową, z dobrego sklepu, za niemałe pieniądze. Wtedy nie myślałam o tym, że to ona musiała z czegoś zrezygnować. Ale to też nie jest tak, że nie dawałam niczego od siebie. Uczyłam się dobrze, byłam posłuszna, chciałam, by rodzice byli ze mnie dumni, robiłam wszystko, by nie zawieść ich zaufania, choć czasem krępowało mnie ich epatowanie dumą z córki. Kiedy odszedł mój ojciec (odszedł, czyli umarł, ale nie lubię tego słowa), to świat mi się zawalił. Tysiące pytań i tysiąc pretensji. Ale jedno sprawiało mi ulgę: że odszedł, a ja nigdy nie szczędziłam mu oznak miłości, słów, buziaków i przytulań.
Historia, którą Pani stworzyła jest kierowana do rodziców? Do osób, które zaznały odrzucenia, aby były świadome, jak pielęgnowanie przez nich żalu może wpłynąć na ich własne relacje? Myślała Pani o tym, pisząc Niechciane?
Szczerze mówiąc, nie myślałam. Historia snuła się powoli i zadziwiała mnie samą. Dopiero po ukończeniu „wyszło szydło z worka” i zobaczyłam to, co zrobiłam. Ale myślę, że może posłużyć jako nauka, przestroga, wskazówka. W swoich powieściach często poruszam się wokół różnych problemów, z którymi stykamy się w życiu, bo przecież takie jest życie.
To prawdziwe życie. Moja bohaterka Waleria przeniosła się do świata książek. I jak na tym wyszła? Po tym fragmencie nie trudno wyciągnąć odpowiednie wnioski:
- Po co mamie tyle tych książek – złościła się Monika nieraz, choć nic jej do babki mieszkania – zbierają kurz i potem tylko jakieś astmy, alergie i inne cholerstwa. Jakby mamie mało było tych książek. W pracy – książki! W domu książki! Nic dziwnego, że w prawdziwym życiu tak sobie mama radzi!
(...)
(…)Waleria przeniosła do książek. Tam mogła wszystko. Tam miała wszystko i była kochana i chciana i…nie musiała być sobą.
Powieść Niechciane kupicie w popularnych księgarniach internetowych: