– Nasz naród dobrze wyszedł na „turystyce handlowej". Wywiad z prof. Janem Głuchowskim

Data: 2019-04-15 10:50:19 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

Publikacja Na saksy i do Bułgarii. Turystyka handlowa w PRL to nieprzebrany zbiór anegdot, wydarzeń, scenek rodzajowych związanych z wyjazdami zagranicznymi Polaków przed 1989 rokiem. A także świetne źródło wiedzy na ten temat i – po prostu – pasjonująca lektura – piszemy w naszej redakcyjnej recenzji tej książki. O tym, jak zmieścić do malucha całą rodzinę, 4 butle gazowe, 10 materaców i 20 latarek, jak zrobić interes życia, sprzedając krawaty na gumkę, zarobić fortunę zamiast zwiedzać Turcję, a także o tym, dlaczego nie warto trzymać pieniędzy w słoikach opowiada autor, prof. Jan Głuchowski.

Panie Profesorze, skąd Pan wziął te historie?

Każdy, kto kiedykolwiek wybrał się na wycieczkę zorganizowaną z biurem podróży wie, że na początku każdy uczestnik otrzymuje jej program. Zbierałem więc podczas zagranicznych podróży wszystkie prospekty, które nam wręczano, widokówki, interesujące materiały, robione przez siebie zdjęcia i zakładałem teczkę. Ostatnio znalazłem je podczas wielkich porządków i okazało się, że uzbierało się ich około osiemdziesięciu. Pomyślałem wówczas: a może by na tej podstawie napisać książkę? Sięgałem też do prasy, sieci, relacji i wspomnień znajomych.

Ale pilotem wycieczek nie planował Pan zostać?

Zdecydowanie nie – po prostu zawsze miałem turystyczne ciągoty. Gdy miałem 13 lat, postanowiłem pieszo brzegiem Bzury dojść do Łęczycy. Niestety, za szybko szedłem, koło Łowicza brakło mi sił i postanowiłem wrócić do domu. Rodzice byli zdumieni tym pomysłem, ale mnie nie powstrzymywali. Drugi raz moje zamiłowanie do podróży ujawniło się podczas obozu wojskowego w Graniewie w 1961 roku. Zaproponowałem wówczas kolegom, byśmy wybrali się na wycieczkę do Fromborka. Zapamiętał to Krzysztof Góralczyk, który w 1964 roku został dyrektorem pilotażu w firmie Sports-Tourists. Zadzwonił wówczas do mnie i powiedział:

– Janek, Ty masz hopla na punkcie turystyki, języki obce znasz – może byś poprowadził u nas kilka wyjazdów?

I pojechałem – na początku jako miłośnik, ale przez pewien czas prowadziłem sporo wycieczek i stało się to całkiem poważnym elementem mojego życia. Później, już jako profesor, jeździłem i latałem za granicę wraz z żoną i dziećmi praktycznie bez przerwy w każde wakacje – od lipca do września. Co ciekawe, Krzysztof pojawił się ostatnio na spotkaniu promującym moją książkę – i było to dla mnie wielką radością.

Wnioskując z liczby anegdot czy wydarzeń, jakich był Pan świadkiem i miejsc, w których się one toczyły, można odnieść wrażenie, że zwiedził Pan cały dostępny dla obywateli PRL-u świat?

Czasami się śmieję, że moja babcia musiała spotkać Cygana, a ja ponoszę tego konsekwencje. Podróżuję do dzisiaj, na 70 urodziny dostałem mapę świata z zaznaczonymi krajami, jakie odwiedziłem, i okazało się, że było to przynajmniej 70 państw. Ale prawda jest taka, że dla mnie po prostu nie ma miejsca nieciekawego. Podróżowanie to moja wielka i głęboka pasja – ostatnio wybrałem się z żoną do Chin, bo nigdy ich nie odwiedziła, a moim zdaniem to jeden z najciekawszych krajów świata i jeśli środki na to pozwalają, należy zaplanować wyjazd w te rejony. Ale największego wrażenia nie wywarły na mnie Chiny, nie wywarła go Niagara czy wodospady Iguazu. Najpiękniejszy, moim zdaniem, jest Wielki Kanion Kolorado, który odwiedzałem wielokrotnie. Jego barwy nieustannie się zmieniają w ciągu dnia, a cisza, jaka tam panuje, sprawia, że człowiek przenosi się w inny świat, choć zarazem twardo stąpa po ziemi.

Chciałbym jednak zaznaczyć, że nie chodzi o to, by za wszelką cenę podróżować daleko i za ogromne pieniądze. Równie wielkim przeżyciem było dla mnie obejrzenie jednych z najstarszych polskich osad nieopodal Częstochowy. Jechałem tam motocyklem wraz z policjantem, nie było bowiem innego sposobu, by dotrzeć do celu.

W Pańskiej książce dominuje perspektywa geograficzna – co by się stało, gdyby miał Pan pokusić się o przybliżenie tematu z perspektywy chronologicznej. Inaczej mówiąc: jak to się wszystko zaczęło? W jaki sposób odkryliśmy, że jesteśmy tak przedsiębiorczym narodem?

W zamierzchłych czasach podróże podejmowano dla handlu, a świat oglądano niejako przy okazji. Dziś jest odwrotnie – gdy wybieramy się na wczasy czy wycieczkę zagraniczną, nie myślimy o zarobku. Zapewne w czasach PRL-u początkowo też tak było, ale szybko okazało się, że wyjazdy nie muszą tylko generować kosztów. W Polsce miesięczna pensja wynosiła wówczas około 10 dolarów, ja w latach siedemdziesiątych jako docent otrzymywałem 27 dolarów. Gdy okazało się, że jadąc na wycieczkę z butelką whisky kupioną za 4 dolary, możemy sprzedać ją za 50 dolarów, uzyskiwaliśmy ponad 4 miesięczne pensje czystego zysku. Pokrywało to z nadwyżką koszty całej wycieczki i żal było nie skorzystać z takiej okazji.

Tym bardziej, że sprzedawać było łatwo…

To prawda – chociażby w Związku Radzieckim ludzie chcieli kupić dosłownie wszystko to, co u nas było stosunkowo łatwo dostępne. Cała Polska galanteria, dla nas szara i siermiężna, dla Rosjan sprawiała wrażenie paryskiego szyku i wyrobu najwyższej jakości. My z kolei w Rosji mogliśmy kupić to, czego u nas nie było – sprzęt techniczny, maszynki do golenia, aparaty fotograficzne marki Zorka – kopie znakomitych modeli zachodnich, produkowane bez licencji. Polacy przywozili do kraju deski do prasowania, przedmioty o gigantycznych gabarytach, telewizory. Kupowaliśmy je nie tylko na sprzedaż – wiele z tych towarów pokrywało niedobory polskiego rynku. Do dziś mam nóż kuchenny kupiony 30 lat temu czy pięćdziesięcioletnie sztućce z Leningradu. Zakupy w Rosji były proste i atrakcyjne, stanowiły przeciwieństwo kupowania w kraju. Tyle, że – przypomnijmy – wówczas nie można było legalnie kupić dolarów na rynku. Żeby móc wydać i kupić to, czego potrzebowaliśmy, musieliśmy je jakoś zdobyć. A najprostszą drogą było sprzedać za granicą inny towar.

Cały ten proceder miał też wymiar rodzinny. Spotkałem dziadków, którzy chcieli tylko kupić zabawki dla swoich wnuków. Rodziców, którzy na co dzień ledwo wiązali koniec z końcem.

Ale spotkał też Pan prawdziwych zawodowców i mistrzów sprzedaży.

Tak, byli ludzie, którzy do handlu zagranicznego podchodzili profesjonalnie i mieli do niego prawdziwy zmysł. Szczyt popularności takiego handlu przypadł na końcówkę lat osiemdziesiątych, z Turcji przyjeżdżały do nas całe ciężarówki towarów. Korea Południowa była do robienia interesów prawdziwym rajem – kto zabrał tam tysiąc dolarów, wracał z trzema tysiącami.

Raz leciałem do Korei z dwoma architektami i z ciekawości zapytałem ich: przepraszam, a ile pieniędzy właściwie Panowie wzięli? Odpowiedzieli: 350 tysięcy dolarów. Zbaraniałem i poprosiłem, by je pokazali. W ich torbie stały równo ułożone podjęte z banku banknoty, setka przy setce. 

Podczas międzylądowania w Singapurze mieliśmy okazję obejrzeć modne w tamtym czasie mikrokomputerki, gadżety. Owi panowie rzucili się wówczas, by obejrzeć te urządzenia, warte po kilka dolarów każde, i po prostu pozostawili teczkę z pieniędzmi na ziemi. Przyznam, że kusiło mnie, by choć na chwilę ukryć tę torbę, aby dać im lekcję. Gdy dotarliśmy do Korei, powiedziałem na portierni, że goście hotelu dysponują taką kwotą. Dyrektor hotelu z miejsca wynajął firmę ochroniarską, by jej pracownik pilnował pieniędzy. Wyjazd tym panom bardzo się opłacił – stali się później milionerami.

Wygląda na to, że handlowali wszyscy?

Powiem inaczej: sprzedawali wszyscy, rzadko profesjonalnie czy na większą skalę. W większości chodziło o transakcje jednorazowe lub okazjonalne. Wyjeżdżając z Polski, chyba każdy brał coś na sprzedaż i jechał z zamiarem, by kupić coś, na czym mu zbywało. Odwrotne proporcje były tylko w Turcji – tam 90% osób jechało, by prowadzić handel na większą skalę. Niektórzy Polacy odwiedzali Turcję po 10 razy i w tym czasie nie widzieli nic poza sklepami, do których wieźli towary. Bywało, że z grupy 32 turystów tylko dwóch emerytów jechało ze mną na zwiedzanie Hagii Sophii. Orbis z kolei potrafił podstawić 8 autokarów wycieczkowych i żaden z nich nie odjechał, bo nie został zapełniony, wszyscy zamiast zwiedzać, zajmowali się handlem.

Co sprzedawano?

Wszystko zależało od tego, dokąd jechano. Czasami zdarzało się, że Polacy zabierali towary, nie będąc pewnymi, czy znajdą na nie kupca. Pewien turysta z Suwałk zabrał z sobą kilkaset krawatów na gumkę, których w kraju nikt już nie chciał kupować. Tymczasem w Ałma Acie towar ten niemal wywołał zamieszki, a nasz rodak sprzedawał krawaty z przebiciem tysiąckrotnym.

Większość ludzi jednak dobrze wiedziała, co warto przewozić. Pewna kobieta zabrała z sobą 2000 prezerwatyw i gdy celnik zapytał, w jakim celu je zabiera, odparła – trochę bezczelnie – że to wszystko na własny użytek. Do Grecji wożono sprzęt turystyczny, do Rosji – odzież, wszędzie znakomicie sprzedawały się nasze wody toaletowe i kosmetyki, wielkim hitem był krem Nivea.

Najlepszy interes zrobiła jednak grupa studentów z Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego w Poznaniu, którzy na Kaukaz przylecieli prawie wprost z Austrii, przywożąc własną odzież narciarską. Rosjanie, ludzie dysponujący wielkimi pieniędzmi, byli gotowi kupić ją za każdą cenę. Już na początku pobytu Polaków zaproponowali ogromne zadatki, by gdy nasi rodacy będą opuszczać kraj, pamiętali o pozostawieniu im odzieży. Nasi studenci chodzili potem po mieście z plastikowymi torbami pełnymi rubli. By przewieźć pieniądze przez granicę, postanowili kupić biżuterię. Niestety, przed sklepem jubilerskim stała już ogromna kolejka, a Polacy dysponowali zbyt małą ilością czasu, by czekać. Znaleźli jednak sposób – poszli od tyłu i wręczyli obsłudze sklepu stosunkowo niewielką łapówkę. Pracownicy natychmiast wyprosili pozostałych klientów, zamknęli sklep, wpuścili Polaków od tyłu, sprzedali biżuterię i dopiero później wrócili do normalnej obsługi pozostałych klientów. Nasi rodacy wracali potem z Rosji jak z Nicei – bez kurtek, w letnich ubraniach, za to z kilkoma pierścionkami na każdym palcu.

Dziś przechodzi się specjalne kursy, by być dobrym sprzedawcą. Wówczas…

…wówczas nie było tego problemu. Co ważniejsze: większość Polaków nie znała języków obcych, musieli więc nadrabiać sprytem i zaradnością. Trzeba było mieć dużo samozaparcia, odporności psychicznej – zdarzały się przypadki, gdy w paryskiej kawiarni do dwojga ludzi siedzących przy stolikach bez żenady podchodzili Polacy, by spróbować sprzedać im na przykład komplet garnków.

Z pewnością doświadczenia te przydawały się potem w życiu...

Oczywiście – jeden ze znanych mi ludzi, którzy uprawiali turystykę handlową, jest dziś miliarderem. Kluczowy był jednak nie kapitał, ale zdobycie ostróg związanych z prowadzeniem handlu, umiejętnościami negocjacyjnymi, odpornością. Ważne było doskonalenie swej smykałki do interesu, zmysłu przedsiębiorczości. Znam ludzi, którzy wówczas prowadzili handel zagraniczny i wciskali wszystkim przechodniom swe wizytówki – nie przetłumaczone na żaden język obcy, a dziś znakomicie władają kilkoma językami i to inni walczą, by otrzymać na nich namiary. Mam wrażenie, że nasz naród na tym handlu jednak dobrze wyszedł.

Ale była i mroczna strona tego biznesu…

Doświadczyłem jej w Grecji. Tam na pewnym kempingu na 1000 turystów połowę stanowili Polacy, Orbis wysyłał tam co 2 tygodnie 150 osób, Sports-Tourist – przynajmniej setkę. Nasi rodacy wieźli tam przede wszystkim sprzęt turystyczny: namioty, śpiwory, materace, krzesła plażowe, butle gazowe – wszystko to szło jak burza. Zdarzało się, że w jednym maluchu małżeństwo wiozło 10 materaców, 4 butle gazowe, 20 latarek elektrycznych. Ten napływ towaru sprawił, że greccy producenci po prostu bankrutowali. Z czasem – mimo, że nie było to zgodne z prawem – celnicy zaczęli wpisywać do paszportów przedmioty wwożone przez Polaków. Skoro były wiezione nie na sprzedaż, lecz na własny użytek, przy wyjeździe z kraju można było skontrolować, czy listy wwożonych i wywożonych przedmiotów się pokrywają. Szybko jednak Polacy nauczyli się mówić, że wiatr porwał im część sprzętu turystycznego – oczywiście musiał wiać od lądu, by nie dało się go odzyskać.

Nie jest to przedmiotem Pańskiej książki, ale zastanawiam się nad – by tak rzec – rozterkami moralnymi handlarzy. Przecież – było nie było – dokonując przemytu, popełniali przestępstwo…

Ale karnych konsekwencji raczej nie ponosili. W 95% przypadków wpadka skutkowała jedynie konfiskatą towaru. Bywały jednak i sytuacje poważniejsze. Na przykład w Kairze znakomicie sprzedawały się kołnierze z lisów, w związku z tym gdy polska wycieczka lądowała, natychmiast Egipcjanie podbiegali do jej uczestników, pytając – często po polsku – „Czy masz lisa, czy masz lisa?”. Raz na taką wycieczkę wybrało się dwóch mężczyzn – ojciec i syn – z potężnymi bagażami. Okazało się, że przywieźli w nich kilkadziesiąt futerek z lisa oraz kupioną w strefie wolnocłowej whisky. Celnicy byli bezlitośni – taka skala przemytu niosła konsekwencje w postaci więzienia. Interweniował pilot, ojciec poszedł do więzienia, syn wrócił do hotelu. Grupa wracała wkrótce do kraju i mężczyzna musiał odsiedzieć dwa miesiące w areszcie domowym – w tym wypadku w hotelu. Trzeba było zapłacić za hotel, a dodatkowo zapłacić gigantyczną jak na ówczesne realia kwotę 12 tysięcy dolarów. Rodzina była zniszczona. Powtórzę jednak: takie przypadki stanowiły prawdziwą rzadkość.

Ciekawy przypadek miał miejsce w Hamburgu podczas rejsu Batorego – płynęliśmy na nim do Casablanki. Podczas krótkiego postoju przybiegła do mnie żona polskiego turysty, prosząc o interwencję, bo został on aresztowany. Okazało się, że w sklepie próbował zapłacić banknotem o nominale 500 dolarów. Istnieją takie banknoty, ale raczej w obiegu wyłącznie kolekcjonerskim. Tu jednak problem był inny – uznano, że banknot został sfałszowany, miał bowiem dziwną barwę. Okazało się, że nasz turysta otrzymał go od znajomego sadownika z Grójca, który poprosił o zakup prezentów dla dzieci i żony. Przypomnijmy, że w Polsce od 1952 roku zgodnie z prawem za posiadanie dewiz szło się do więzienia, jeśli więc ktoś posiadał dolary, chował je tak głęboko, jak tylko się dało. Ów sadownik włożył banknoty do słoika i zakopał je w ziemi – w efekcie nastąpiło przebarwienie. Na szczęście całą sytuację udało się wyjaśnić, ale konsekwencje dla naszego rodaka mogłyby być poważne.

W takich sytuacjach bardzo pomagała zaradność i… fakt, że niemal wszędzie akceptowano „wziatki” – łapówki. W większości przypadków z całkiem poważnych tarapatów udawało się więc naszym rodakom wykaraskać.

Patrzy Pan na te czasy i doświadczenia z sentymentem, czy raczej ze zdziwieniem: jak coś takiego mogło w ogóle funkcjonować?

Patrzę na nie przede wszystkim z dużym zrozumieniem sytuacji. Jeśli wyjąć poszczególne przypadki z kontekstu, można by było uznać je za żenujące czy wręcz niesmaczne. Przypomnijmy przypadek kobiety, która w miejscu publicznym demonstrowała przechodniom, jak działa prezerwatywa aby ją sprzedać czy innej osoby, która w dobrej kawiarni starała się sprzedać peerelowskie garnki. Ale kiedy uświadomimy sobie, że ludzie robili to, bo w Polsce nie można było kupić niemal niczego, bo brakowało pieniędzy, bo – na przykład – rodzice czy dziadkowie chcieli kupić swojemu dziecku prezent, wówczas trudno tu kogokolwiek potępiać. Ta „zabawa w handel” pomogła też w narodzie podtrzymać pierwiastek przedsiębiorczości i zaradności – a to już sprawa nie do przecenienia.

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Avatar uĹźytkownika - Poczytajka
Poczytajka
Dodany: 2019-04-16 21:02:32
0 +-

Ciekawy powrót do przeszłości.

Avatar uĹźytkownika - Justyna641
Justyna641
Dodany: 2019-04-15 21:09:46
0 +-

Myślę, że książka może być ciekawa. Chętnie sięgnę po nią.

Avatar uĹźytkownika - MonikaP
MonikaP
Dodany: 2019-04-15 17:06:46
0 +-

Wspomnień czar...

Avatar uĹźytkownika - lenka83
lenka83
Dodany: 2019-04-15 16:13:00
0 +-

To były czasy...

Avatar uĹźytkownika - emilly26
emilly26
Dodany: 2019-04-15 12:32:28
0 +-

:) Można i tak.

Avatar uĹźytkownika - martucha180
martucha180
Dodany: 2019-04-15 12:30:41
0 +-

O tak, Polak potrafi(ł).

Avatar uĹźytkownika - Joannate
Joannate
Dodany: 2019-04-15 12:15:47
0 +-

Dobrze, że ktoś opisał to zjawisko, bo to część naszej historii...  Warto o tym opowiedzieć młodemu pokoleniu. 

Warto przeczytać

Reklamy
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje