Historia nie ogranicza się do martyrologii i nieszczęść. Wywiad z Ałbeną Grabowską
Data: 2023-10-13 11:30:54 | artykuł sponsorowany– Wojny są jak wielkie kataklizmy, pożary albo powodzie. Z pozoru przemijają, odchodzą, kończą się, ale nadchodzi moment, kiedy trzeba zmierzyć się z konsekwencjami, tego, co miało miejsce i odbudować to, co zostało zniszczone – mówi Ałbena Grabowska, autorka książki Najważniejsze to przeżyć.
Unika Pani tematu wojny?
Trochę uciekam od tego tematu, bo napisanie poprzedniej książki, Doktor Zosi, bardzo wyczerpało mnie psychicznie. Wojna była tam tematem wszechobecnym, zawarłam w tej książce wiele autentycznych przeżyć prawdziwych osób i było to bardzo przytłaczające doświadczenie. Pierwszy raz w życiu pisałam o tak wielu autentycznych wydarzeniach, bardzo okrutnych i dojmujących. Równocześnie za naszą wschodnią granicą zaczęła się wojna i niektóre sceny Doktor Zosi były jakby żywcem wyjęte z tego, co mogliśmy oglądać w telewizji. Dlatego tym razem nie chciałam pisać o wojnie jako takiej, ale wybrałam temat, który z wojny wyrasta, wynika.
Bo wojny tak naprawdę nigdy się nie kończą?
To prawda: wojny są jak wielkie kataklizmy, pożary albo powodzie. Z pozoru przemijają, odchodzą, kończą się, ale nadchodzi moment, kiedy trzeba zmierzyć się z konsekwencjami, tego, co miało miejsce i odbudować to, co zostało zniszczone. Stworzyłam więc opowieść o rodzinie, która pozornie nie doświadcza tak wiele w porównaniu do innych ludzi. Wszyscy jej członkowie przeżyli wojnę, a po powrocie do Warszawy zastali mieszkanie niemal nienaruszone. Wydaje się, że nic, tylko się cieszyć. A jednak nie da się przejść nad wojną do porządku dziennego. Nie da się po prostu żyć tak, jak dawniej.
Tym bardziej, że Warszawa w 1945 roku była wojną bardzo mocno naznaczona.
Ślady wojny były dosłownie wszędzie. Widzimy to w dokumentach źródłowych, na fotografiach i archiwalnych filmach – na przykład w Muzeum Powstania Warszawskiego, ale widzimy też podczas lektury książek, których akcja toczy się w latach 40 czy 50 XX wieku. Sama wychowywałam się na takich książkach – pisała o tym Krystyna Siesicka w książce Beethoven i jeansy czy Moja droga Aleksandro, pisał o tym Aleksander Minkowski w Grubym, Niziurski w Księdze urwisów, a także Jerzy Szczygieł w bardzo poruszającej książce Nigdy cię nie opuszczę. Opowiada ona o osieroconych chłopcach, który tułają się po ruinach, wyłapywani przez pracowników socjalnych, chcących zapewnić im jakąś opiekę. Powieść ta oparta jest na przeżyciach autora. Lektury te stanowiły pewien punkt odniesienia, bazę, z której wyrosła powieść Najważniejsze to przeżyć.
Tym bardziej, że i w Pani powieści bardzo ważna jest perspektywa osób młodych, dopiero wchodzących w dorosłość.
To swego rodzaju ukłon wobec literatury, która odcisnęła na mojej osobowości tak duże piętno i mocno wpłynęła na mój wybór literackiej drogi. Z drugiej strony: wybór kilkorga bohaterów, których punkty widzenia w powieści poznajemy, to sposób, by pokazać różne perspektywy i zbliżyć się do obiektywizmu. Chciałam także, by po moją książkę mogli sięgnąć również młodzi ludzie i by do pewnego stopnia byli oni w stanie identyfikować się z bohaterami w ich wieku, którzy jednak żyli wiele lat wcześniej i mieli zupełnie inne doświadczenia. Miałam nadzieję na to, że młody wiek bohaterów pozwoli zbudować most pomiędzy nastolatkami współczesnymi i tymi, którzy żyli tuż po wojnie. Chciałam pokazać im, że historia nie ogranicza się wyłącznie do martyrologii i nieszczęść, ale przypomina nam, skąd się wywozimy, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy.
Równocześnie jednak Najważniejsze to przeżyć to historia napisana w sposób bardzo współczesny.
Nie chciałam, by ta historia trąciła myszką, bo czytelnicy natychmiast wyczuwają każdy fałsz, nieprawdę. Kiedy dopiero zaczynałam pisać, kiedy ukazało się moje Stulecie Winnych, byłam pewna, że ta historia trafi przede wszystkich do osób starszych. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że po te książki sięgnęło bardzo wielu młodych ludzi, którzy zdecydowali się na tę lekturę ze względu na historię i styl, w jakim została opowiedziana. Od tego czasu bardzo dbam o to, by młodych ludzi włączać w moje opowieści, by ich nie odrzucać. Dbam o to, by język był stylizowany na dawny, ale by pozostał zrozumiały dla młodego czytelnika, którego gust literacki w ten sposób dopiero się kształtuje. Wiem, że współczesny czytelnik nie chce być zasmucany, oceniany, nie chce czuć się gorszy niż bohaterowie książek wyłącznie dlatego, że nie żyje w kraju ogarniętym wojną. Moim celem jest takie opowiadanie historii, by kuchennymi drzwiami dostać się do młodszej widowni. Nie chodzi mi tylko o bycie czytaną, ale by moi czytelnicy pamiętali, wiedzieli, rozumieli dawne wydarzenia.
Przeglądając stare fotografie, znalazła Pani moment, w którym wojna przestała być w stolicy widoczna już na pierwszy rzut oka?
Wojna w ludziach, ale i na ulicach Warszawy żyła bardzo długo. Jeszcze w latach 70-tych XX wieku, gdy byłam dzieckiem, widywałam gruzy, zaniedbane miejsca na starych podwórkach, gdzie nie uprzątnięto śladów po wojnie. Ale o wojnie też bardzo dużo się mówiło. Rozmawialiśmy o niej w szkole, wojnę pamiętali moi rodzice – tata miał 5 lat, gdy wojna wybuchła, więc całkiem sporo pamiętał i dzielił się z nami tymi opowieściami, również dziadkowie wspominali, jak musieli radzić sobie w tej niezwykle trudnej sytuacji. Mój wujek był jednym z tak zwanych „żołnierzy wyklętych" i choć oficjalnie nie eksponował tego faktu, to jednak rodzina wiedziała, co przeżył i czego doświadczył. Moi rodzice przyjaźnili się z parą starszych ludzi, powstańców – w ich opowieściach wojna powracała, dopóki żyli.
Bo uprzątnąć gruzy, wznieść nowe budynki to stosunkowo prosta sprawa. O wiele trudniej odbudować życie, które się wiodło, już po wojnie.
Szczególnie, że ludzi z pokolenia, które przeżyło wojnę, pozostawiono właściwie samym sobie. Nikt z nimi nie przepracował tych doświadczeń, nie przegadał, nie powiedział, jak się dźwignąć z psychicznych ruin. Nikt też nie pomógł w czasie odbudowy stolicy, bo przecież w większości byli to ludzie, którzy stracili dorobek całego życia, którzy nie mieli do czego wracać i którzy musieli zaczynać od zera. Poczucie niesprawiedliwości musiało być w nich bardzo silne, bo przecież przed wojną mieli pozycję społeczną, majątki i plany na pszyszłość. Tylko kto miał to zrobić, skoro wszyscy byli w bardzo podobnej sytuacji? Zrobiono więc grubą kreskę, nie rozmawiano o latach przed wojną. Niektórzy sobie poradzili: zaczęli nowe życie, dziękowali Bogu czy losowi, że ocaleli, trwali. Inni nigdy nie wyszli z okopów.
Można powiedzieć, że w wyniku wojny zniszczeniu uległy nie tylko domy, w których mieszkano, ale i same rodziny, choćby relacje między bliskimi. Po wojnie nic już nie było takie samo. To właśnie spotkało bohaterów Pani książki, rodzinę Pataczków.
U Pataczków, choć wrócili do tego samego domu, w którym mieszkali przed wojną, zmieniło się wszystko. Chyba najwięcej jednak zmieniło się w Mirce, która zaczyna nowe życie i całkowicie się przeobraża. To ona robi najwięcej, by żyć dalej, starając się pociągnąć za sobą rodzinę i przyjaciół. Owszem, ona również doświadczyła traumy - przyjaciel, zgodnie z jej wiedzą, nie żyje. Mirka szuka więc jego ciała, by je pogrzebać, pożegnać, zakończyć pewien etap.
Zupełnie inaczej jest w przypadku Tereski.
Tereska, choć ma 18 lat, można powiedzieć, że tkwi pogrążona w wojnie i nie jest w stanie z niej wyjść. Wciąż myśli o tym, co ją ominęło, bo nie mogła uczestniczyć w Powstaniu. Chyba wolałaby walczyć i zginąć, by mieć poczucie spełnionego obowiązku.
Również ich rodzice nie są wolni od piętna wojny.
To prawda. Mama nie chce wrócić do tego, co robiła przed wojną, nie chce już być nauczycielką. Z jednej strony: nie ma szkół, a jej uczniowie zginęli. Z drugiej: nie wie, czego tak właściwie miałaby uczyć. Można powiedzieć, że opisując historie ludzi, którzy wracają na gruzy Warszawy, by ją odbudować, sama stara się nabrać sił, odzyskać nadzieję, nauczyć się od nich życia na nowo. Tyle że choć historie, które opisuje, mają być z założenia optymistyczne w tonie, to tak naprawdę nasza bohaterka widzi, że rzeczywistość nadziei nie niesie, że jedynie przytłacza.
Zastanawiam się, jak to jest pisać o wojnie dzisiaj, współcześnie, gdy mamy tak wiele romansów, trywializujących tematykę wojenną i nie mających z rzeczywistością nic wspólnego.
Niełatwo, lecz wiem, że tworzę inną literaturę. Jestem przeciwna romantyzowaniu życia w obozie czy pod okupacją. To zjawisko złe z każdego punktu widzenia: literackiego, społecznego i historycznego. To przekłamanie tak duże, że wręcz bliskie stwierdzenia: „Co wam się tam wielkiego działo, zapomnijcie!".
Kiedy piszę o postaciach autentycznych, jak w przypadku książki Doktor Zosia, staram się niczego nie dodawać. Jeśli tworzę fikcję, jak w przypadku powieści Matki i córki, wystrzegam się koloryzowania czy romantyzowania rzeczywistości. Bazuję na wspomnieniach, spisanych relacjach świadków. I powiem wprost: nie znalazłam nigdy podczas researchu żadnych romantycznych czy choćby optymistycznych prawdziwych wspomnień z obozu. Uważam, że to niemożliwe.
Czytelnicy chętniej sięgają po współczesne książki dotykające tematyki wojennej niż po autentyczne wspomnienia. Dlaczego tak się dzieje?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, choć pewnie dzisiaj mamy inny sposób patrzenia na rzeczywistość i ukazywania jej. Staram się, by w swoich książkach nie prezentować wiedzy ex post, nie opisywać minionych zdarzeń z punktu widzenia współczesnych doświadczeń. Nie uważam że to zły sposób – potrzebujemy różnych punktów widzenia, ale po prostu nie jest to moja perspektywa. Dlatego też nie piszę o heroicznych czynach, skupiam się za to na trudnych doświadczeniach zwyczajnych ludzi. Staram się przedstawiać wiele sposobów patrzenia na rzeczywistość, dopuścić w przypadku moich bohaterów różne poglądy, oceny, perspektywy i punkty widzenia. Tylko w ten sposób można ostatecznie dążyć do obiektywizmu.
A jednak ten heroizm też pojawia się w Pani książce. Ci, którzy walczyli w powstaniu, wydają się oddzieleni niewidzialnym murem od osób, które w tym czasie opuściły Warszawę.
Jako małe dziecko słyszałam rozmowę rodziców z dwójką żołnierzy AK, powstańców, którzy dzielili się swymi doświadczeniami z czasów wojny. Pamiętam, że uderzyła mnie nutka lekceważenia w stosunku do tych, którzy nie walczyli, cywilów – zupełnie jakby uważali oni, że wszyscy mieszkańcy Warszawy zobowiązani do walki i każdy odważny człowiek był powstańcem, a pozostali – tchórzami. Z drugiej strony wszyscy słyszeliśmy historie o ludziach, którzy obwiniali powstańców o niemal całkowite zniszczenie stolicy.
Myśli Pani, że tę wyrwę w społeczności udało się później jakoś skleić, zasypać?
Myślę, że podziały są w społeczeństwie nieuchronne, lecz jego podstawą powinien być wzajemny szacunek osób o bardzo różnych poglądach. Szczególnym zaś szacunkiem i opieką otoczyć należy tych, którzy walczyli w Powstaniu Warszawskim, trzeba też kultywować pamięć o nich. Kiedy zbliża się rocznica jego wybuchu, widzę, jak na Facebooku moi znajomi z dumą prezentują sylwetki swych krewnych, którzy walczyli i zginęli. Sama również, w Szpitalu Orłowskiego, gdzie przez wiele lat pracowałam, jestem ambasadorką akcji medycznej, w ramach której Powstańcy Warszawscy mogą liczyć na bezpłatne konsultacje i pomoc medyczną. To dla mnie powód do dumy i bardzo cieszę się, że mogę wziąć w niej udział.
Książkę Najważniejsze to przeżyć kupicie w popularnych księgarniach internetowych: