Terror to praktycznie drugie imię komunizmu. Wywiad z Arkadiuszem Rączką
Data: 2020-11-19 12:31:27– Terror to praktycznie drugie imię komunizmu, a przynajmniej tego w wydaniu bolszewickim, zgodnie z którym utrzymanie władzy aparatu partyjnego było możliwe tylko dzięki wdrożeniu rozbudowanego systemu przemocy i podporządkowaniu środków masowego przekazu polityce partii – mówi Arkadiusz Rączka, który wydał właśnie powieść Wplątani – brawurową historię z czasów wojny polsko-bolszewickiej. O Polakach w bolszewickiej Rosji i o mrocznych latach komunizmu epoki Lenina rozmawiamy z autorem.
Wplątani to powieść o potwornych czasach, gdy Rosja bolszewicka dochodzi głosu. Wysyła Pan na Syberię polskie oddziały w niebieskich mundurach. Skąd w 1920 roku Polacy na Syberii?
Polacy już tam byli. Zesłańcy oraz ich potomkowie, a także jeńcy z armii austro-węgierskiej i niemieckiej. W Rosji trwała wojna domowa. Formalnie polskie oddziały wchodziły w skład wojsk alianckich, którymi dowodził francuski generał Janin. Dywizja Syberyjska, o której piszę, wspomagała Białą Gwardię Kołczaka.
Są tam i Czesi. Jaką odegrali rolę w działaniach zbrojnych?
Zgadza się i brzmi to być może dziwnie, bo cóż Czesi mogli robić na Syberii? W dodatku kojarzą nam się z wojną w stylu Szwejka, ale Korpus Czechosłowacki stanowił znaczącą siłę, około 50 000 ludzi. Rekrutowali się spośród jeńców i dezerterów oddziałów armii austro-węgierskiej i walczyli po stronie Białych. Bili się całkiem nieźle, tak naprawdę byli jedyną znaczącą siłą wspierającą Kołczaka. Darzył ich zresztą ogromnym zaufaniem, zbyt dużym, bo ostatecznie to oni właśnie go zdradzili, wydając w ręce wroga. W rezultacie został rozstrzelany przez bolszewików.
Wiemy, że do tych jednostek rekrutowali się Polacy zamieszkujący Syberię od czasów m.in. powstania styczniowego. Jak liczne były te oddziały i co się z nimi stało?
Dywizja Syberyjska liczyła mniej więcej 11 000. Niestety, w jej przypadku Korpus Czechosłowacki odegrał także niepochlebną rolę. Celowo zablokował polskie pociągi, przez co polscy żołnierze oraz ich rodziny dostały się do niewoli, większość zginęła w kopalniach i łagrach, część wróciła do Polski w marcu 1921 po podpisaniu traktatu ryskiego, kończącego wojnę z bolszewikami. Jednak około 1000 żołnierzy przedarło się przez Mandżurię i Mongolię do portu Dairen, skąd wrócili do Polski statkiem „Jarosław" (nazwa odnosząca się do miasta w Rosji), gdzie natychmiast uformowano z nich Brygadę Syberyjską i rzucono na front.
W końcu nasi bohaterowie trafiają do radzieckiego obozu pracy. W łagrze spotykają się pospołu Wolski i Fiodor, oficer Białej Gwardii Aleksandra Kołczaka. Bolszewicy walczyli ze wszystkimi. Jakim cudem udało im się utrzymać przy władzy?
To, że bolszewicy nadludzkim wysiłkiem pokonali wojska brytyjskie, amerykańskie i francuskie, które interweniowały w Rosji, jest mitem stworzonym przez komunistów. Te armie praktycznie w ogóle nie walczyły z bolszewikami, ich udział w walkach był symboliczny. Celem interwencji nie była walka z komunizmem, lecz chęć zadbania o własne interesy i swego rodzaju równowagę geopolityczną. W Rosji zostało po I wojnie światowej dużo oddziałów niemieckich i mogły tam sporo namieszać. Zachód oczywiście nie chciał do tego dopuścić, poza tym chciał Rosji stabilnej, ale słabej, co oczywiście nie mogło podobać się carskim generałom, oczekującym bezwarunkowego wsparcia militarnego.
I przy okazji Zachód chciał stworzenia Polski.
Jednym z celów tej interwencji było doprowadzenie do wydzielenia z Rosji kilku niepodległych krajów, w tym Polski. Stało się to faktem na mocy traktatu wersalskiego i wtedy zachodnie armie po prostu opuściły Rosję, i dalej wspierały Białą Gwardię jedynie za pomocą wojskowego zaopatrzenia. Nie zapominajmy, że Rosja była krajem ententy, ale również zagrożeniem dla interesów brytyjskich. W dodatku na zachodzie popularne już stało się hasło: ręce precz od Rosji, chodziło oczywiście o Rosję bolszewicką, a nie carską. Opinia publiczna, zwłaszcza proletariat oraz intelektualiści, domagała się wycofania wojsk alianckich i wstrzymania wszelkiej pomocy dla białej Rosji.
Ale wpływowi rosyjscy arystokraci, którzy opuścili Rosję, chcieli czegoś zupełnie innego.
Sytuacja w czasie wojny domowej przez długi czas zmieniała się jak w kalejdoskopie, niewątpliwą słabością Białej Armii był brak wspólnego dowództwa, poza tym nie zrobili nic, by zjednać sobie chłopów czy robotników. Byli tak zapatrzeni w dawną imperialną świetność, że nie potrafili dogadać się ani z aliantami, ani z Polakami. Piłsudski uważał, że to zadecydowało o losach wojny. Prawdą jest, że w pewnym momencie szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Białych i gdyby Polacy związali walką siły bolszewickie, Denikin uderzyłby na Moskwę i prawdopodobnie ją zdobył, kładąc kres rewolucji.
Tak się nie stało.
Zgodnie z tą wykładnią losy świata zależały w pewnym momencie od Piłsudskiego, a skoro tak, Lenin powinien mu chyba wystawić pomnik, ponieważ Piłsudski nie tylko nie przyszedł z odsieczą Denikinowi, ale zawarł w Mikaszewiczach pakt z bolszewikami. Naczelnik po prostu uważał, że bardziej niebezpieczna dla Polski jest Rosja carska niż bolszewicka. Trudno się dziwić, że miał taką opinię, bo przecież to nie bolszewicy dokonali rozbiorów. Biali generałowie oczekiwali działań ze strony Polski, chociaż generał Kołczak nie chciał uznać jej niepodległości.
Wątpliwy to układ.
Rosja rozmawiała z pozycji siły, pomimo że potrzebowała pomocy. Zabrakło woli dialogu, skłonności do kompromisu, górę wzięły dawne urazy, imperialna duma. Niektórzy historycy utrzymują, że Piłsudski popełnił błąd. Różnie można to oceniać, bo nie wiemy, jak wobec Polski zachowałaby się carska Rosja, za to wiemy, jak zachowała się bolszewicka. Być może, tak czy inaczej, byliśmy skazani na wojnę z Rosją, białą czy czerwoną, bez znaczenia.
No tak, wspomina Pan o władzy terroru. Przerażające są te sceny, które przywołuje Pan we Wplątanych. Ale bolszewicy nie byli jedynie bandą bezmyślnych wyznawców nowej polityki. W końcu pojęli, że samą przemocą nie wygrają tej ideologicznej wojny.
Terror nie był bezmyślny, stosowany był całkowicie świadomie i szedł w parze z propagandą, z czasem zaczął służyć jako narzędzie kreowania polityki wewnętrznej, można było usprawiedliwić każdy kryzys poprzez działanie rzekomych wrogów, których należało stworzyć i zniszczyć.
Doskonale pokazuje to Pan w powieści, podczas dyskusji, próby dialogu, z czekistką Maszą.
Terror na początku rewolucji był nieco inny, bardziej dziki, jeszcze trochę anarchiczny, ale w walce ideologicznej był przez cały czas główną bronią. Później przybrał bardziej usystematyzowaną formę. Opisuję terror, tak jak był widziany oczami białych oficerów, korzystałem ze Wspomnień księcia Mikołaja Żewłachowa, zdającego relację z kaźni organizowanych przez czekistów i samozwańcze komitety. Inspirował mnie również Archipelag Gułag 1918-1956 Sołżenicyna. Ta druga książka wyraźnie pokazuje, że terror to praktycznie drugie imię komunizmu, a przynajmniej tego w wydaniu bolszewickim, zgodnie z którym utrzymanie władzy aparatu partyjnego było możliwe tylko dzięki wdrożeniu rozbudowanego systemu przemocy i podporządkowaniu środków masowego przekazu polityce partii.
Kiedy był najbardziej nasilony?
Przykładowo czasy tak zwanego Wielkiego Terroru to są lata 30, a największe przepełnienie gułagów miało miejsce w 1953 roku. Terror więc wcale nie zelżał, wręcz przeciwnie, nie było może tak spektakularnych okrucieństw, jak te z początku rewolucji opisywane przez Żewłachowa, ale ludzi ginęło jeszcze więcej.
Wracając do powieści i do czekistki, pięknej Maszy. Wydaje się nie tylko żarliwą wyznawczynią nowej wiary, ale przede wszystkim sprytną osóbką, która dba głównie o swoje interesy. A przecież pochodzenie ma mocno nieproletariackie?
Trudno mi wypowiadać się na temat bohaterów mojej powieści, ponieważ celowo zostali wymyśleni w ten sposób, aby zostawić czytelnikowi możliwość interpretacji. Sam muszę więc wyjść ze skóry pisarza i dokonać interpretacji jako czytelnik, żeby odpowiedzieć na to pytanie.
Niedookreślenie postaci jest rodzajem gry z czytelnikiem, zostawieniem tropów, którymi powinien podążyć, żeby spróbować poznać prawdę. Nina, na przykład, druga postać kobieca, jest zagadką, chodzącą enigmą, do końca nie wiadomo, co motywuje jej decyzje. Podobnie jest z Maszą, trudno powiedzieć, jak bardzo uwierzyła w rolę kapłanki rewolucji. Planuje ucieczkę, więc jej ideowość nie jest mocno ugruntowana.
Powiedziałabym, że jest na pokaz. Jeśli człowiek w coś wierzy, nie obmyśla planów ewakuacji.
W życiu czasem także nie jest łatwo odróżnić społeczną maskę od prawdziwej natury. Masza jest postrzegana jako karierowiczka, która nie cofnie się przed niczym, ale tak widzą ją faceci. Czy jest nią rzeczywiście? Czy zrobi wszystko dla kariery? Z czasem okazuje się, że gubi się w grze o przetrwanie. Masza wywodzi się z arystokracji, ale przechodzi na stronę rewolucji i staje się czekistką, pozuje lub jest nią rzeczywiście, osobą wyzwoloną seksualnie i pozbawioną skrupułów, nie traci panowania nad emocjami i chłodno kalkuje, ale tylko do czasu, dopóki nie pojawi się Fiodor, wtedy chłodna kalkulacja bierze w łeb. Co ją wtedy motywuje: zawiedziona miłość, urażona duma, vendetta? Wszędzie znaki zapytania, ale widzimy jasno, że romans z Fiodorem burzy jej nową tożsamość i chłodny, bezpieczny świat, który sobie zbudowała.
Nasi bohaterowie ruszają z Syberii, przez Mandżurię, do Polski. Jest połowa roku 1920 i zbliża się największa bitwa wojny polsko-bolszewickiej. Co Pan o niej sądzi? Pytam, bo obrosła mitami.
Rzeczywiście mitów i cudów namnożyło się wokół Bitwy Warszawskiej całe mnóstwo. Ostatnio ulubionym tematem jest umniejszanie zasług Piłsudskiego, mówi się na przykład, że genialny plan kontruderzenia znad rzeki Wieprz tak naprawdę wymyślił generał Tadeusz Rozwadowski. Dla mnie ten spór Rozwadowski czy Piłsudski jest jałowy, ponieważ, tak czy inaczej, tylko Naczelny Dowódca mógł wprowadzić ten plan w życie, a tak się składa, że był nim Piłsudski. Trzeba było mieć niezłe jaja, żeby się na to odważyć wbrew zachowawczej opinii większości generałów. Jednak największym mitem jest dla mnie znaczenie Bitwy Warszawskiej, wszak lord d'Abernon uznał ją za osiemnastą najważniejszą bitwę w dziejach świata i nikt poza nim tak wysoko jej nie oceniał. Warto zwrócić uwagę, że lord d'Abernon był w 1920 członkiem Misji Sojuszniczej w Polsce, więc można domniemywać, że chciał dodać sobie splendoru jako świadkowi historii.
Ale jego opinia odbiła się szerokim echem w Polsce.
Polscy historycy uwielbiają się powoływać na jego opinię i podsycają mit, że ta bitwa uratowała Europę przed nawałą bolszewicką. Bezsporny wydaje się fakt, że Leninowi chodziło o eksport rewolucji do Niemiec, o podanie bratniej dłoni tamtejszemu ruchowi rewolucyjnemu. Oczami wyobraźni widzimy, jak armia bolszewicka podbija Polskę, a potem Prusy, dalej Francję, Wielką Brytanię, płomień rewolucji ogarnia cały świat. Wszystko to by się na pewno wydarzyło, gdyby nie kontruderzenie znad Wieprza.
Czy na pewno?
No właśnie. Wystarczy porównać fakty, przede wszystkim, w sierpniu 1920 roku rewolucja w Niemczech była już zduszona, wszyscy jej przywódcy zostali zabici, armia pruska konsolidowała się i stanowiła o wiele większą siłę niż polskie wojsko, trzeba by jeszcze ją zniszczyć. Mało prawdopodobne, by bolszewicy zdołali tego dokonać, wyraźnie przeceniali potencjał zarzewia rewolucyjnego na Zachodzie. Sami z sobą słabo się dogadywali. Trocki nie był zwolennikiem wojny z Niemcami, za to Lenin twardo parł na Berlin. Stalin, jak wiemy, zignorował rozkazy i chciał pędzić przez Lwów na Wiedeń, niosąc płomień rewolucji w zupełnie przeciwnym kierunku. Nie wiadomo, czy po zwycięstwie z Polską byliby w stanie kontynuować marsz na zachód. Moim zdaniem to nie mogło się udać.
Więc nie uratowaliśmy Europy?
Hipoteza, że uratowaliśmy Europę, jest co najmniej ryzykowna. Uratowaliśmy własną niepodległość i jedynie w tym sensie zmieniliśmy na jakiś czas losy świata. Może jednak chodzi o czystą semantykę. W końcu wyeliminowaliśmy zagrożenie, zanim uczynił to ktoś inny, zanim groźba podboju Europy w pełni się zmaterializowała. Dobrze jednak, żebyśmy widzieli ten sukces w odpowiedniej skali. Chciałbym być tutaj dobrze zrozumiany, jest to bezsprzeczny sukces, z którego powinniśmy być dumni, nie sposób go umniejszyć, obroniliśmy niepodległość i fakt, że nie uratowaliśmy przy okazji całego świata, nie powinien nas martwić. I tak zresztą wolimy czcić inne bardziej martyrologiczne zdarzenia, tak jakbyśmy nie mogli uwierzyć, że udało nam się wtedy wygrać. Taki triumf nie pasuje przecież do narodu męczenników.
Z powieści wynika, że na ten sukces Piłsudski musiał ciężko zapracować? I wszyscy, którzy wzięli udział w tej bitwie. Opisy walk pod Ciechanowem są tak naturalistyczne, że czuje się błoto i huk wybuchów. To porównanie do nieodległej bitwy pod Verdun…
Owszem sytuacja na froncie wydawała się beznadziejna, a sukces kontruderzenia zaskoczył nawet samego marszałka. Przywołuje Pani Verdun, ale warto zauważyć, że charakterystyka wojny polsko-bolszewickiej była całkowicie inna niż I wojny światowej, ponieważ była to wojna manewrowa, a nie pozycyjna i ostatecznie o zwycięstwie zadecydował właśnie śmiały manewr. Oczywiście, nie brałem udziału w I wojnie, ani żadnej innej, więc po prostu musiałem przekopać całe mnóstwo beletrystyki z tamtych czasów, odwołałem się do metaforyki używanej przez takich pisarzy jak Remarque, Rembek, Jünger, Babel. Ci pisarze stworzyli pewien sensoryczny model opisu wojny, z którego korzystałem, wsłuchiwałem się również w odgłosy nagrań różnego rodzaju wybuchów, aby być w stanie je wiernie oddać, ale generalnie nie było sensu wyważać otwartych drzwi, obrazowania uczyłem się od mistrzów prozy, którzy brali udział w działaniach wojennych i potrafili je świetnie opisać.
Porusza Pan także sprawę sądów polowych. Mam wrażenie, że zestawiono w powieści systemy bolszewicki i polski. Obu w tym zakresie ma Pan wiele do zarzucenia.
Nie miałem takiej intencji, żeby zestawiać bolszewicki terror i polskie sądy polowe, bo tego nie da się porównać. Fakty są takie, że w zasadzie polskie sądy polowe były dość wstrzemięźliwe. W okresie od połowy sierpnia do połowy września 1920 roku wydały kilkadziesiąt wyroków śmierci na oficerów i żołnierzy. Na przykład 13 sierpnia z linii okopów pod Radzyminem uciekło kilkuset żołnierzy, a na śmierć skazano tylko trzech. Dla porównania w czasie I wojny światowej w armii francuskiej i rosyjskiej za dezercję dziesiątkowano całe oddziały. W zasadzie sądy polowe działały więc dość sprawnie, o ile sprawy były proste, a zazwyczaj były proste, głównie dotyczyły właśnie dezercji.
Zdarzały się także inne sytuacje.
Głośna była sprawa uniewinnienia lekarza, Tadeusza Mejera, komendanta szpitala w Płocku, w którym pacjenci i personal zostali wymordowani przez Kozaków. Lekarz został oskarżony o zaniechanie ewakuacji, ale na rozprawie wykazał, że zwrócił się do generała Mikołaja Osikowskiego o zezwolenie na ewakuację szpitala, lecz nie otrzymał zgody. Oskarżony więc powinien zostać generał Osikowski, ale był on właśnie zwierzchnikiem tego sądu, więc nie można go było przed tymże sądem postawić. To właśnie pokazuje absurdalność tego systemu, jest sprawiedliwość, ale są równi i równiejsi, więc co to za sprawiedliwość. Prawo nie może być prawem w połowie, to jest lekcja, której uczy nas historia. Z drugiej strony zrozumiałe, że w trybie wojennym, w przypadku dezercji, czy zdrady, rozprawy nie mogły się ciągnąć miesiącami.
Bywały jednak wyroki nieco wątpliwe... Pokazuje to Pan w powieści na przykładzie jednej z bohaterek.
Zgadza się, paradoks polega na tym, że już we wrześniu zaprzestano wydawania wyroków skazujących na śmierć, bo zmieniła się polityka karna. Wcześniej natomiast zdarzały się dość dziwne rozstrzygnięcia, a potem akta gdzieś ginęły, jak w przypadku skazania na śmierć płockiego cadyka Chaima Szapiro, który rzekomo z balkonu pokazywał bolszewikom, gdzie znajdują się polskie oddziały, choć on sam utrzymywał, że tylko się modlił. Brzmi to niemal komicznie, choć sprawa jest oczywiście tragiczna.
Z wyrokiem nie dyskutowano.
Nie można było się odwołać od wyroku. Na tym polegały sądy doraźne, że apelacja była wykluczona. Gdyby jednak ów cadyk trafił pod sąd w drugiej połowie września, zachowałby życie. Wykorzystałem podobny motyw w swojej powieści dla zbudowania nieco kafkowskiej sytuacji, celowo wyolbrzymiłem problem sądów doraźnych, nadając im, że tak powiem, rangę metafizyczną. Wojna ma to do siebie, że świat traci racjonalny wymiar, człowiek musi się mierzyć z absurdem, próbować go jakoś okiełznać, ponownie zracjonalizować. Co ma zrobić człowiek, który traci wszystko, łącznie z poczuciem sensu, a przede wszystkim ukochaną osobę w wyniku na przykład takiej decyzji sądowej, która zdaje się absurdalna? Której zasadności nie można zweryfikować? Jak ma się z tym pogodzić?
Nie pogodzi się.
Raczej nie wzruszy ramionami i nie powie: „No cóż, wojna to wojna, liczy się naród, a nie jednostka". Być może ktoś by tak zrobił, nie przejąłby się śmiercią bliskiej osoby, albo pogodziłby się łatwiej, wiedząc, że wyrok był sprawiedliwy, ale jak tego nie wiesz, żyjesz w poczuciu absurdu. Mniej więcej w takiej sytuacji umieściłem jednego z bohaterów mojej powieści. Poszukuje on jakiegoś uzasadnienia dla braku sprawiedliwości w świecie, dla całego nieludzkiego okrucieństwa, który przynosi wojna. Wolski odkrywa owo uzasadnienie w prawie karmy, czyli to, co wydaje się irracjonalną karą w tym życiu, okazuje się jednak całkiem racjonalną zapłatą za czyny popełnione w poprzedniej egzystencji. Główny bohater zaczyna widzieć wszystko w innym świetle, doświadcza flashbacków z poprzedniej reinkarnacji, dzięki czemu odkrywa, że z pozoru chaotyczny splot wydarzeń ma głębszy sens. Ostatecznie więc moi bohaterowie są wplątani nie tylko w mechanizmy społeczne, zbiorowe wojenne szaleństwo, manipulacje emocjonalne, ale także w karmiczny prąd egzystencji, nad którym nie mają kontroli. Dla osób, które chciałyby widzieć w mojej powieści wyłącznie rozrywkę, to są oczywiście metafizyczne banialuki, ale uważny czytelnik dostrzeże i zrozumie, co chciałem powiedzieć.
Na końcu jednak jest Bóg. Fiodor szuka boskiego pierwiastka w świecie.
No właśnie, Fiodor także musi poradzić sobie z absurdem świata, rozdarciem spowodowanym przez wojnę i własnym zagubieniem, tylko że w odróżnieniu od Wolskiego źródła pogodzenia się z rzeczywistością nie szuka w prawie karmy, lecz znajduje je w Bogu. Proszę jednak zauważyć, że czytelnik wie już coś, czego nie wie Fiodor. Wie mianowicie, że nadzieje Fiodora pokładane w wyrokach bożych nie będą mogły się spełnić. Nie wiemy, jak głębokie jest nawrócenie Fiodora. Możemy się domyślać, że szuka rzeczywistości, w której zamiast przypadku będzie decydować jakaś wyższa siła, zasada miłości, a więc właśnie Bóg.
Szuka sensu w swoim życiu?
Dokładnie, motywem jego nawrócenia jest egzystencjalna potrzeba nadania sensu życiu, które wydaje się absurdem. Fiodor być może doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli przestanie decydować o swoim życiu, bo wszystkie jego wybory są chaotyczne i w ostatecznym rozrachunku fatalne, więc dla własnego dobra, lepiej się usunąć w cień i pozwolić decydować Bogu. Czy dobrze na tym wyszedł? Trudno powiedzieć.
Książkę Wplątani kupicie w popularnych księgarniach internetowych: