Wolę dostrzegać w świecie dobre strony. Wywiad z Agnieszką Panasiuk
Data: 2020-05-07 12:43:11– Chciałam spojrzeć na podlaską codzienność drugiej połowy XIX wieku oczami dziecka, dlatego główną bohaterką uczyniłam sześcioletnią dziewczynkę – Anielkę, która mimo tragedii potrafi odnaleźć szczęście i podzielić się nim z dorosłymi ludźmi, równie ciężko doświadczonymi przez życie – mówi Agnieszka Panasiuk, autorka książki Podróże serc, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Szara Godzina.
Czasem mam wrażenie że podczas lektury Podróży serc przydałaby się mapa – zwłaszcza, że Wierzbicy chyba w Mapach Google nie znajdziemy.
Tak, Wierzbica to miejscowość fikcyjna. Oprócz niej wszystkie pozostałe miejscowości są autentyczne, można je znaleźć na mapach. „Mój” Murawiec jest położony trochę bliżej Jabłecznej, a Czatolin i Czarnocice w mojej powieści nie są tak oddalone od siebie, jak w rzeczywistości.
Nie są to jednak miejscowości, które potrafimy od razu umiejscowić na mapie. Proszę zatem podpowiedzieć – gdzie należałoby zacząć ich szukać?
Dziś byłby to teren przygraniczny, biegnący wzdłuż Bugu. Czytelnicy mogą wyobrażać sobie piękne tereny między Szostakami a Kodniem.
Tyle, że w powieści przenosimy się ponad sto lat wstecz. I znajdujemy się pod zaborem rosyjskim.
Studiowałam historię i akurat XIX wiek to moja ulubiona epoka historyczna, okres który łączy przeszłość z nowoczesnością, skąd wypływają źródła współczesności. W tym czasie ukształtowała się też świadomość narodowa wszystkich warstw społecznych, a podejmowane przez społeczeństwo działania, ukształtowane tradycje i obyczaje służyły podtrzymaniu polskości. Uznałam, że ten ciekawy wiek jest wart ukazania w powieści.
Czytając Podróże serc, można odnieść wrażenie, że nie żyje się tu tak źle, jak mogłoby się wydawać, sądząc z lekcji historii.
Czasami wydaje mi się że jesteśmy skłonni do przesady, przedkładając aspekt martyrologiczny naszego narodu nad aspekt jego trwania w szarej codzienności. Dlatego z lekcji historii można wynieść, że XIX wiek to powstania, rusyfikacje, germanizacje itp. Natomiast pomija się zupełnie – albo ledwo wspomina – o tak ważnych ideach pozytywizmu, pracy u podstaw, a, moim zdaniem, to właśnie one przyczyniły się o wiele więcej do odzyskania niepodległości niż walka zbrojna i rozpamiętywanie ciemiężenia przez zaborcę.
Podróże serc były pisane teoretycznie do szuflady. Pisanie to moja pasja, sposób spędzania wolnego czasu, relaks od codziennych obowiązków i pracy zawodowej, sposób na odreagowanie stresów. Może nie należę do huraoptymistów, ale wolę dostrzegać w świecie dobre strony, pozytywne cechy otaczających mnie ludzi, wierzę w dobro, miłość, nadzieję i chcę te ideały przekazywać dalej. W codziennym życiu mamy wystarczająco dużo negatywnych emocji, wiadomości, informacji o wydarzeniach, które dzieją się dookoła. Autorowi i czytelnikowi należy się od nich „odskocznia”, jakiś bezpieczny zakątek, w którym mogliby się schronić. Dlatego nie ukrywam, że niektóre wydarzenia w Podróżach serc są podkoloryzowane i wyidealizowane.
Jako naród słyniemy także z narzekania. W żadnych czasach nie żyło się nam dobrze. Zazwyczaj na pytanie „Jak leci?” odpowiadamy machnięciem ręki i westchnieniem „Oj, jakoś tam jest …”. Gdyby spytać XIX-wiecznego Podlasianina, jak mu się żyje, odpowiedziałby zapewne podobnie. Czyli można przypuszczać, że żyło mu się nieźle – tak, jak to opisałam.
Zaskakuje też zgoda, w jakiej tutejsi mieszkańcy żyli z zaborcami w zgodzie. Czy po prostu panowało swoiste „zawieszenie broni"?
Relacje mieszkańców z zaborcami określiłabym mianem współistnienia, współfunkcjonowania w danej rzeczywistości. Jedni i drudzy byli na siebie skazani. I zaborcy, i żyjący pod zaborem musieli wypełniać swoje obowiązki. Jednych obowiązywały rozkazy, drugich – konieczność zapewnienia sobie godziwego bytu i przetrwania. Stąd umowy między właścicielami ziemskimi, a na przykład garnizonami czy Stadniną Koni w Janowie na płody rolne. Posiadanie takiej umowy stanowiło niejaką gwarancję na istnienie, przetrwanie danego majątku. Oczywiście przedstawiciele carskiej władzy nie wszędzie byli mile widziani zarówno we wioskach, jak i we dworach. Mieli natomiast tę przewagę, że to oni byli stroną posiadającą większe uprawnienia i inicjatywę. Oprócz wypełniania ukazów (np. nakładania kontrybucji na dwory czy wioski, nakazywania im kwaterunku wojska, poboru do armii, wprowadzania nauczania po rosyjsku itp.) chcieli także pokazać się z tej dobrej strony. Sporadycznie zdarzało się „przymykanie oczu” na propolskie akcje (np. zezwolenie na posiadanie księdza przy dworskiej kaplicy czy zbiórki organizowane przez polskie towarzystwa).
Jak wygląda dzisiejsze Podlasie, możemy łatwo sprawdzić. W Podróżach serc odnosimy wrażenie, że to całkiem zamożny region?
Podlasie to wedle przysłowia „laski, piaski i karaski”. Tak jest do dzisiaj. Gleby mamy słabej klasy i jakości, za to obfite lasy. Sytuacja hydrologiczna w XIX wieku też była o wiele lepsza. Teren był o wiele lepiej nawodniony nim powstał kanał „Wieprz – Krzna”. Zamożność regionu zależała też od pogody, jaką przyniósł dany rok. W Podróżach serc opisałam akurat taką optymalną sytuację meteorologiczną, bez szczególnych anomalii, ale bywało różnie. Na Podlasiu zamożność mierzy się ciężarem włożonej w jej osiągnięcie pracy. Gospodarując na tak trudnym terenie, nie było innej możliwości, by zebrać dobre plony dla swojej rodziny i zapewnić jej jakiekolwiek przetrwanie, jak tylko i wyłącznie ciężką pracą.
Główna bohaterka Pani powieści, Joanna Wierzbicka, bardzo dba o swoich włościan. To był wyjątek czy reguła w tych stronach?
Myślę, że reguła. Czytając, przeglądając publikacje dotyczące różnych miejscowości regionu, nie natknęłam się dotychczas na negatywną wzmiankę o jakimś właścicielu czy ziemianinie, który gnębiłby pracujących dla niego ludzi. Podam za to przykład hrabiny Łubieńskiej z Kolana czy księżnej Czetwertyńskiej z Milanowa, które dbały o włościan zamieszkujących w ich dobrach, udzielając im wsparcia materialnego, zakładając szkoły dla dzieci, zakłady rzemieślnicze przyuczające do pracy, szpitale. Doskonale realizowały pozytywistyczną ideę pracy u podstaw, pracy organicznej.
Joannę Wierzbicką i jej majątek wzorowałam po części właśnie na ich postępowaniu. W książce przedstawione są już czasy po uwłaszczeniu chłopów. U Joanny pracowali ludzie wolni, którzy dobrowolnie najęli się na służbę lub czynili to w zamian za dzierżawę ziemi czy odpracowywanie czynszu, albo tacy, którzy chcieli po prostu dorobić do swojego niewielkiego kawałka ziemi. Jeżeli Joanna nie dbałaby o nich, nikt nie chciałby u niej pracować, a tym samym mogłaby stracić majątek.
Ale też trzeba powiedzieć, że Joanna po prostu ma serce do ludzi.
Myślę, że tak choć jest to serce bardzo nieufne. Joanna cieszyła się wśród ludzi autorytetem ze względu na zdobytą wiedzę, doświadczenie w pracy z ojcem i zarządcą. Postrzegano ją przez pryzmat osiągnięć i postępowania całej jej rodziny w poprzednich latach. Postępując sprawiedliwie, udzielając dobrych rad, zyskała wśród ludzi szacunek. Ta atencja nie pozwalała jednak Joannie na spoufalanie się, a wręcz wymagała zachowanie rezerwy.
Ma serce też do dziewczynki, która jednak przynosi jej niemiłe wspomnienia...
W Podróżach serc chciałam spojrzeć na podlaską codzienność drugiej połowy XIX wieku oczami dziecka, gdyż moje poprzednie książki (które zostaną wydane w późniejszym terminie) opisywały miniony świat z perspektywy osób dorosłych. Dlatego główną bohaterką uczyniłam 6-letnią dziewczynkę – Anielkę, która mimo tragedii potrafi odnaleźć szczęście i podzielić się nim z dorosłymi ludźmi, równie ciężko doświadczonymi przez życie. Dzieci są doskonałymi obserwatorami, potrafią szczerze „chłonąć” świat, dlatego to oczami Anielki poznajemy całą fabułę powieści. Dla mnie ta historia była nowym doświadczeniem. Chciałam niejako sprawdzić, czy dorośli mogą zmienić się pod wpływem dziecka, pod wpływem drugiego człowieka.
Joanna jako pierwsza uległa urokowi dziewczynki, której rodzice dopuścili się wobec niej zdrady. Należy pamiętać że przed ponad stu laty sugestie, obietnice, dane słowo było czymś świętym. Złamanie tych zasad traktowano jako postępowanie niehonorowe, zasługujące na potępienie. Takie wydarzenia długo pamiętano i wspominano w towarzystwie. Stąd obawy Joanny o „ludzkie gadanie”, którego spodziewała się wraz z dzieckiem doświadczyć. Wierzbicka martwiła się też o siebie. Osiągnęła stabilną pozycję, spokój ducha, a tu wracała do niej porażka sprzed lat, coś, co miało rozdrapać dawno zagojoną ranę. Te obawy powodowały, że Joanna, czekając na przybycie Anielki, postanowiła potraktować ją dosyć obcesowo, surowo, bardziej jak rzecz, a nie jak dziecko. Plany na nic się zdały, bo już od pierwszej chwili spotkania Anielka skrada serce swojej opiekunki.
Anielka i Joanna stopniowo będą musiały się „docierać", „docierać" się też będzie Joanna z drugim opiekunem dziewczynki, Marcinem Czarnockim.
Każdy z bohaterów powieści ma odmienny charakter. Anielka jest dzieckiem żywiołowym, ciekawym świata. Wydaje się, że przez to, iż w domu rodzinnym była wychowywana „na pokojach”, po przyjeździe do nowej opiekunki nie potrafi usiedzieć w miejscu. Interesuje ją wszystko. Jako dobra i szczera obserwatorka dostrzega też wiele spraw i niuansów, które umykają dorosłym i umie je im przekazać. Za to Joanna to spokojna, stonowana osoba. Prawdziwa dama. Na pierwszym miejscu stawia obowiązki, o sobie myśli na końcu. Cechuje ją takie rozumowe podejście do świata. Joanna i Anielka „docierają się” szczególnie w tym spojrzeniu na świat i uczą się wzajemnie tych różnych dla siebie sposobów. Joanna wierzy w rozum, Anielka w miłość. Marcin zaś nie wierzy i nie ufa nikomu. Bazuje na swoich przykrych doświadczeniach. Swoje obowiązki traktuje równie poważnie jak Joanna, ale przy tym jest skłonny do sarkazmu, ironii i żartów. Dzięki temu nie jawi się czytelnikom jako sztywniak i nudziarz. To pomaga mu skutecznie ukrywać prawdziwe targające nim wątpliwości i uczucia.
W tle zaś mamy nie tylko ziemię podlaską i łowicką, ale też tutejsze zwyczaje. Które z nich wciąż pozostają żywe? Czy da się jeszcze zobaczyć Podlasie takim, jakim było w Podróżach serc?
Myślę, że takiego Podlasia nie da się już obecnie nigdzie zobaczyć, ewentualnie na przedstawieniach w skansenach czy muzeach etnograficznych.
Część zwyczajów, szczególnie ta dotycząca głównych świąt chrześcijańskich Wielkanocy i Bożego Narodzenia przetrwała do dziś. Można tu wymienić choćby śmigus-dyngus, malowanie pisanek, przygotowywanie kutii na Wigilię czy rozpoczęcie jej kolędą (czyli wejściem głównego gospodarza domu z pękiem siana w dłoni i włożeniem go pod biały obrus), a także zwyczaj wicia dożynkowych wieńców. Większość powszechnych niegdyś tradycji uległa zapomnieniu, najczęściej w związku z rozwojem techniki lub też w związku z „wycofaniem” z zestawu świąt kościelnych. Dlatego dziś nie spotyka się przeganiania krów w dniu świętego Jerzego czy świętego Rocha lub wróżenia w Wigilię, jakie będą żniwa.
W Pani powieści wciąż żywe są też obyczaje, które znamy choćby z Dziadów Mickiewicza. Nie przeszkadza to głęboko wierzącym ludziom, którzy zamieszkują te ziemie?
Znane jest powiedzenie „Panu Bogi świeczkę, a diabłu ogarek”. Na takiej zasadzie funkcjonowały obyczaje dotyczące świąt zadusznych. Głęboko wierzący lud udawał się na msze do kościoła, spełniał swój obowiązek, a później, nie kontrolowany przez księdza, na cmentarzach kultywował dawne, wywodzące się z pogańskich czasów tradycje. Dziś pozostało po nich jedynie zapalanie zniczy i dekorowanie grobów świerkiem i chryzantemami.
Zwraca uwagę to, jak tutejsi mieszkańcy żyli w zgodzie z porami roku, z których każda miała swe unikalne cechy i elementy życia codziennego. Jak wyglądał rok okolicznych włościach?
Był to rok bardzo pracowity. Na każdy miesiąc przewidziane były konkretne prace. W styczniu, tuż po zakończeniu Godów, czyli po święcie Trzech Króli, gdy pogoda była najsroższa, mężczyźni zajmowali się młocką oraz wyrębem drzew w lesie, a kobiety przędły, tkały i darły pierze. Zwożono też lód do dworskiej lodowni. Tymczasem Joanna mogła poświęcić czas na uciechy karnawału (bale, reduty, kuligi, wyjazdy do teatrów, bywanie u znajomych), oczywiście, doglądając prac i planując już wiosenne siewy. W lutym z racji zbliżającego się postu marynowano ryby, a także doglądano piwnic, obrywając wypustki z ziemniaków i przebierając warzywa oraz jabłka. W marcu rozpoczynano przygotowania do Wielkanocy, ale przede wszystkim rozpoczynano (o ile pozwalała na to pogoda) orkę i siew zboża. W kwietniu tę ciężką pracę przerywano na kilka świątecznych dni, ale do końca tego miesiąca starano się dokończyć orki, siewy, sadzenie ziemniaków. Kobiety siały len. Na pastwiska po raz pierwszy od zimy wyganiano bydło. Warzywa zaczynano siać dopiero w maju. Osoby, które znały się na leczeniu zbierały pierwsze przydatne rośliny: kwiat bzu, podbiał, mniszek lekarski, pierwiosnki, barwinki. Prawdziwy pierwszy wysyp ziół przypadał na czerwiec i wtedy należało je zbierać. Mężczyźni rozpoczynali sianokosy, taki wstęp do żniw, bo paszę dla zwierząt gospodarskich trzeba było zebrać i przechować na cały okres jesienno-zimowy. Kobiety zaczynały robić pierwsze przetwory, między innymi z agrestu i poziomek. Znajdowano też czas na remonty i naprawy w domach oraz na świętowanie przypadających wtedy Zielonych Świątek i wspomnień św. Jana oraz św. Piotra i Pawła. Kumulacja prac przypadała na letnie miesiące, lipiec i sierpień. Był to czas rzutujący na całą resztę roku. Przeprowadzano żniwa, które miały zakończyć się przed dniem Matki Boskiej Zielnej, czyli 15 sierpnia. W sadach dojrzewały owoce na przetwory. Na konfitury i soki przerabiano – tak, jak i dziś – wiśnie, jagody, jeżyny, śliwki oraz zupełnie oryginalne owoce berberysu czy głogu. Rozpoczynano też kiszenie ogórków, marynowanie i suszenie grzybów. Ponownie zbierano zioła. Ukoronowaniem tych wszystkich prac była uroczysta zabawa dożynkowa. Część ziemian na ten czas wyprawiała się na letniska lub do zdrojów, ale znaczna większość pozostawała w majątkach i doglądała prac, wybierając się na wojaże dopiero późną jesienią. Jesień zaczynała się równie intensywnie. We wrześniu przeprowadzano kolejne orki i siew oziminy. Kopano ziemniaki i opróżniano ogród. Część warzyw suszono, na przykład wszelkie strączkowe, cebulę czy kalafiory. Pomidory marynowano, kiszono ostatnie ogórki. Z łąk zbierano szczaw, z lasu przynoszono ostatnie grzyby i orzechy. Po raz drugi w roku z uli zabierano miód. Rozpoczynano magazynowanie masła i sera na przyszłe miesiące, korzystając z ostatnich dni wypasu bydła. Te prace kończyło tak zwane okrężne, czyli dożynki po ostatnich pracach ogrodowych, chociaż nawet w październiku zdarzało się porządkować warzywniki. W tym miesiącu należało już układać warzywa w piwnicach, tuczyć świnie, zakończyć wypas bydła oraz zebrać len. Spokojniej robiło się dopiero w listopadzie. Kobiety kisiły kapustę, przygotowywały sobie len i wełnę do przędzenia. Mężczyźni ocieplali domy, szykowali opał i rozpoczynali przedświąteczne świniobicie. W grudniu przygotowywano się do Godów, a adwent wyznaczał czas rozpoczęcia prac leśnych. Rozpoczynano też młockę i przędzenie.
Mamy też w powieści podlaskie smaki. Wśród nich Pani ulubiony...
Moja siostra, czytając Podróże serc, zwróciła uwagę, jak często na stołach pojawia się legumina. Nie jest to tradycyjne podlaskie danie, ale było niezwykle popularne w XIX wieku dzięki książce kucharskiej pani Lucyny Ćwierczakiewiczowej. Tyle dygresji. Mój ulubiony podlaski smak to sękacz zwany też z niemiecka bankuchem. Jest to ciasto biszkoptowe pieczone nad otwartym ogniem na obracającym się rożnie. Po ukrojeniu wygląda jak ścięty pień drzewa z sękami. Nie jest to ciasto za słodkie, ale bardzo smaczne. Nie gardzę też pierogami, w tym z tak oryginalnym nadzieniem, jak kasza gryczana.
Nie każdy z czytelników wiedział będzie z kolei, czym właściwie był korowaj.
Korowaj to obrzędowe ciasto weselne pszenne lub żytnie podawane gościom na koniec uroczystości. W XIX wieku zaręczeni, zapraszając gości na wesele, otrzymywali od nich w podarunku produkty na przygotowanie tego ciasta. Pieczeniem zajmowały się młode mężatki zwane korowajnicami w noc poprzedzającą uroczystość. Placek zdobiły figurkami kwiatowymi z ciasta, a po upieczeniu także bibułą lub żywymi kwiatami. W dzisiejszych czasach funkcję korowaja przejął tort.
Aby nie było za słodko – na bohaterach powieści swe piętno odciska historia, choć w sposób mniej dramatyczny niż w latach późniejszych, chociażby w XX wieku.
Lata 80-te XIX wieku to czas, kiedy Polacy zrozumieli, że walką zbrojną nie uda się w najbliższym czasie wywalczyć niepodległości. Od powstania styczniowego minęło ponad 20 lat, ale jego skutki były silnie odczuwalne (degradacja wielu miast, przejęcie wielu majątków przez Rosjan, edukacja i biurokracja w języku rosyjskim, ograniczenia w funkcjonowaniu kościołów i zakonów katolickich). Zarazem nastąpił szybki rozwój gospodarczy. Powstanie fabryk to rozwój klasy robotniczej i ruchu socjalistycznego. Wszelkie działania zostały ukierunkowane w tym czasie na odzyskanie niepodległości przez rozwój narodu, polepszenie jego sytuacji bytowej. Stąd historia w Podróżach serc nie jest przedstawiona od najbardziej dramatycznej strony. We wspomnieniach Joanny odnajdujemy wzmianki o powstaniu styczniowym czy unitach, Marcin posiadał doświadczenia związane z germanizacją. W powieści zwróciłam największą uwagę na pracę według idei pozytywizmu, pracę z ludem, dla ludu i nad ludem. Stąd taka dbałość o majątki moich bohaterów.
Właśnie – prześladowanie unitów przez carat. To nie jest fragment historii znany bardzo szeroko...
Aby o tym opowiedzieć, musimy cofnąć się do 1596 roku, kiedy w Brześciu nad Bugiem część duchowieństwa i wiernych prawosławnych przyjęła zwierzchność papieża i dogmaty katolickie, zachowując liturgię prawosławną. Tak powstał kościół nazywany potocznie „unickim”. Swoim zasięgiem obejmował wschodnie ziemie II Rzeczypospolitej. Wyznawcami byli głównie chłopi (90%) i mieszczanie (10%). Carat nigdy nie uznał unii, uważał ją za nielegalną, a unitów uznawał za prawosławnych, bezprawnie odłączonych od swego kościoła. Dlatego już po pierwszym rozbiorze carat rozpoczął długofalową akcję powrotu unitów na prawosławie. Wiązało się to również z kwestią przynależności państwowej. Każdy prawosławny traktowany był jako Rosjanin, każdy katolik to Polak. Cerkwie unickie współpracujące z kościołem katolickim były dla swoich wiernych ostoją polskości i patriotyzmu. W ramach represji po powstaniu listopadowym zlikwidowano diecezje unickie na wschód od Bugu. Na ziemiach zachodnich starano się jak najbardziej oddzielić unitów od wiary katolickiej, gdyż duchowieństwo katolickie wspomagało istnienie tego odłamu kościoła. Dlatego w kolejnym etapie rozpoczęto usuwanie wszystkich atrybutów związanych z wiarą katolicką (organy, konfesjonały, monstrancje, litanie i nabożeństwa). W ramach represji po powstaniu styczniowym zniesiono ostatnią diecezję i zakony unickie. Namawiano aby wierni przepisywali się dobrowolnie na prawosławie. Skutek był odwrotny, gdyż unici trwali w oporze lub przepisywali się na katolicyzm. Wtedy zaczęto stosować bardziej drastyczne środki przymusu – konfiskowano majątki, nakładano kontrybucje, wcielano do armii carskiej, skazywano na więzienia, zsyłano na Sybir, nakazywano kwaterować wojsko i wykonywać wszystkie jego zalecenia (tak zwane „głupie roboty”, na przykład grabienie dróg, kopanie, a następnie zasypywanie dołów czy rowów, przesypywanie zasp śniegu itp.), usuwano duchownych unickich i zastępowano ich prawosławnymi lub sprzyjającymi przejściu na prawosławie. Ustanawianie nowego proboszcza często kończyło się tragicznie, tak jak w Drelowie i Pratulinie w 1875r., gdy od kul i nahajek kozackich zginęło wielu unitów broniących swojej wiary (zostali beatyfikowani jako męczennicy za wiarę przez papieża Jana Pawła II). W tym samym roku w moim rodzinnym mieście, Białej Podlaskiej, dokonano uroczystej likwidacji unii i przepisania wszystkich jej wyznawców na prawosławie. Oczywiście, unici nie uznali tego aktu i nadal potajemnie korzystali z posług sakramentalnych, udzielanych przez księży katolickich lub księży z innych części kraju, czy też z Galicji na tak zwanych „leśnych misjach”, a w cerkwiach wcale się nie pokazywali. Oczywiście ich postępowanie nie przeszło bez echa i wspominane przeze mnie represje trwały nadal. Czasami zaborca posuwał się nawet do tego, że porywał dzieci unickie, aby ochrzcić je w wierze prawosławnej. Mimo że prześladowania trwały, unici nie wyrzekali się swojej wiary i polskości. W swoim uporze dotrwali do 1905 roku, kiedy car Mikołaj II wydał ukaz tolerancyjny pozwalający unitom na przejście na wiarę katolicką. Około 95% unitów zapisało się do kościoła rzymskokatolickiego, czym dało wyraz swojej przynależności do narodowości polskiej.
Książkę Podróże serc kupicie w popularnych księgarniach internetowych: