Wciąż mam plany! Wywiad z Małgorzatą Kalicińską
Data: 2012-05-20 13:54:07- Po pięćdziesiątce, po wyfrunięciu dzieci z gniazda, zaczyna się dla nas nowy, dobry czas – to czas dla nas! Nie są konieczne totalne zmiany, rozwody etc, ale można się wówczas skupić na sobie, swoich potrzebach, zdrowiu i… na ciele również. Nadal jesteśmy (i nasi mężowie także) spragnione czułości, dobrego seksu, radości życia. To czas na nowe hobby albo na stare hobby odłożone na półkę, na wolniejsze, bardziej refleksyjne życie - mówi Justynie Gul Małgorzata Kalicińska w rozmowie na marginesie wydania jej nowej powieści - Lilka.
Justyna Gul: W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że Dom nad rozlewiskiem był formą terapii. Leczyła Pani żal i ból stracie majątku. Czy Pani najnowsza powieść też jest panaceum na bolączki?
Małgorzata Kalicińska: Nie, panaceum już nie, raczej wywołaniem wspomnień, opisaniem tego „co mi w duszy gra”, a gra mi serce kobiety bardzo dojrzałej, z bagażem życiowym, choć jeszcze z perspektywą wielu ciekawych chwil. Może też jakieś drobne resume, oczekiwanie, plany na przyszłość? Bo wiąż mam plany!
J.G.: O której z dwóch sióstr tak właściwie jest książka? O Lilce czy Mariannie?
M.K.: Bohaterką powieści jest Marianna, starsza z dwóch przyrodnich sióstr. Właściwie początkowo bezbarwna i zwyczajna. Lilka (młodsza) i jej sprawy nadają życiu Marianny innego wymiaru. Od pewnego momentu obie są równorzędne, choć Lilka to jednak opis dziejów Marianny.
J.G.: Ponoć towarzyszenie odchodzącym to poszukiwanie sensu życia. Czy tak samo było z bohaterka Lilki, Marianną Roszkowską?
M.K.: Przychodzi taki czas w naszym życiu, że coraz częściej jesteśmy na pogrzebach. To naturalna kolej rzeczy. Nie wiem, czy to kwestia poszukiwania sensu życia, czy po prostu nadążanie za jego scenariuszem. Bywamy na ślubach, chrzcinach i - coraz częściej - na pogrzebach. Jasne, że towarzyszy nam refleksja szczególnie wtedy, gdy odchodzą nasi równolatkowie. To bywa trudne, pojawiają się wtedy pytania „Zmarła? Ona? Dlaczego? Na co? Miała tyle samo lat…”. Jedni umierają ze starości, inni w wpadkach, jeszcze inni - z powodu chorób. Takie jest życie. Myślę, że warto o tym mówić, oswajać.
J.G.: Maluje Pani w swej książce niezwykle realistyczny obraz śmierci i współprzeżywania, zapoznając również czytelnika z alternatywnymi metodami leczenia oraz sposobami zwalczania bólu. Korzystała Pani w tym zakresie z pomocy w gromadzeniu materiału? Z konsultacji lekarskich?
M.K.: Po pierwsze (o czym nie mówiłam dotąd) towarzyszyłam mojej przyjaciółce w ciężkiej chorobie. Jak mówię: „razem umierałyśmy”. Opisałam więc to, co znam. Bardzo przeżywałam jej chorobę, mądrze albo intuicyjnie w niej uczestnicząc, rozmawiając nawet o rzeczach ostatecznych. Jej było to bardzo potrzebne. Mnie też. O resztę pytałam zaprzyjaźnionych lekarzy, żeby nie nakłamać. Research jest konieczny.
Czytaj również: Małgorzata Kalicińska - cytaty
J.G.: Bohaterka jest w wieku tzw. 50+. Została porzucona przez męża, jest zafascynowana jurnym kochankiem, ma swoje potrzeby, tęsknoty. Pisze pani otwarcie o tym, czego tak naprawdę kobiety pragną i czego się boją. To swego rodzaju novum w polskiej literaturze, w której często autorzy ograniczają się do przesłodzonych historii o tym, co "przed" i co "po". Pani pisze o tym, co "w trakcie". Sądzi Pani, że jako kobiety mamy pewne ograniczenia? Wolimy nie mówić wprost o swoich pragnieniach czy nawet żądzach?
M.K.: Nie umiemy, nie chcemy… A ograniczenia mamy nabyte. Można się z nich wyzwolić, choćby czytając dobrą literaturę, dobre wywiady z mądrymi kobietami. A najważniejsze jest, by słuchać siebie, odważnie i otwarcie rozmawiać z samą sobą, ze specjalistami, autorytetami, z partnerami. To już nie są czasy, by „stać w kącie, a znajdą cię”. Po pięćdziesiątce, po wyfrunięciu dzieci z gniazda, zaczyna się dla nas nowy, dobry czas – to czas dla nas! Nie są konieczne totalne zmiany, rozwody etc, ale można się wówczas skupić na sobie, swoich potrzebach, zdrowiu i… na ciele również. Nadal jesteśmy (i nasi mężowie także) spragnione czułości, dobrego seksu, radości życia. To czas na nowe hobby albo na stare hobby odłożone na półkę, na wolniejsze, bardziej refleksyjne życie.
J.G.: Zgłaszamy do Sejmu obywatelski projekt ustawy, gwarantujący nam co najmniej połowę miejsc na listach wyborczych, a mamy obawy przed powiedzeniem partnerowi, co, jak i gdzie lubimy. Myśli Pani, że Marianna otworzy oczy kobietom i przekona je, że mogą chcieć więcej?
M.K.: A tego to ja nie wiem. To jest sprawa odwagi, mądrości, chęci... Dzisiaj naprawdę mamy czas, gdy możemy otwarcie i głośno mówić o tym, czego pragniemy (równości i sprawiedliwości społecznej, miłości i dobrym seksie – bo dlaczego nie?), czego się obawiamy (starości, brzydoty, chorób, ubóstwa). A parytety? Od czegoś trzeba zacząć, a potem może doczekamy się modelu fińskiego albo islandzkiego? Mądre kobiety do władz!
J.G.: Sztuka pięknego mówienia we współczesnych czasach zanika, podobnie jak fundamentalne wartości, którymi dotąd kierowaliśmy się w życiu. Już nie uczy się dzieci trzech „magicznych” słów: "proszę", "przepraszam", "dziękuję", tylko „mnie się należy”. Nie ma też pocałunków w rękę, otwierania drzwi kobiecie itd. W książce Mariannie nie udała się kampania broniąca tych wartości. Jak Pani sądzi, dlaczego?
M.K.: Myślę, że nikomu już dzisiaj nie zależy na manierach, a opór „materiału” jest kolosalny. Pokolenie uprzejmości, kultury, klasy odchodzi po cichu. Szkoda, nikt nie chce angażować się, nikt nie wspiera Marianny w książce, a w realu też nikomu na tym nie zależy. Jest wkoło taki zalew chamstwa albo quasi-chamstwa, czyli niedbalstwa (językowego, zachowań, obyczajów), że walka z tym to jak zawracanie chińską pałeczką Wisły.
J.G.: Mieszka Pani w Korei przez kilka miesięcy w roku, tu też pracuje Pani partner. W Korei mieszka też Emigrant, Antoni Bzowski. Czy świadomie nadaje Pani bohaterom znajome rysy, czy też to działanie podświadomości?
M.K.: Ależ świadomie! Zazwyczaj staram się umieszczać akcję w rejonach mi znanych. Albo znam je z autopsji, albo robię porządny research (jak to było ze Zwyczajnym Facetem).
J.G.: Pozostając w koreańskiej scenerii – w książce unaocznione zostały wszystkie cienie postępu cywilizacyjnego. Mamy „wyścig szczurów”, podmiotowe traktowanie człowieka, powszechny konsumpcjonizm. Czy życie i praca w Korei wygląda inaczej?
M.K.: Nie, jest tam dokładnie tak samo, tyle że pracuje się w Korei bardziej rzetelnie, uczciwie, sprawniej. Życie tam jest, mimo wszystko, łatwiejsze, lepiej zorganizowane. A cywilizacja gna tam z prędkością shinkansenu! Ale o tym może jakoś później? W innej książce?
J.G.: Odnalazłam w Lilce dużo tęsknoty – zamierzonej bądź nie. Tęsknoty nie tylko za ludźmi, ale i za wspomnieniami z dzieciństwa. Czy ma Pani takie wspomnienia, które pieczołowicie przechowuje w sercu?
M.K.: Jak każdy, kto miał dobre, choć ubogie dzieciństwo. Moje pokolenie ma dzieciństwo upływające w poczuciu bezpieczeństwa, zabaw uruchamiających wyobraźnię, w otoczeniu ciotek, wujów, sąsiadów – ludzi nam przychylnych, wymagających, ale dobrych. A co, kogo wspominam? Wszystko zawarłam w moich Fikołkach na trzepaku – to jedno wielkie wspomnienie z jednym, wielkim uśmiechem.
J.G.: Dziękuje serdecznie za rozmowę i… no właśnie, czego jeszcze można życzyć pisarce, która już podbiła serca czytelników?
M.K.: Podbić to jedno, ale utrzymać tę sympatię - to dopiero sztuka! Prosiłabym Dobre Duchy o to, żebym nadal umiała zainteresować, wzruszyć, zaskoczyć albo utulić, spowodować serdeczny uśmiech! Pięknie dziękuję moim czytelnikom za cierpliwość jaką dla mnie mają, dla moich powieści i proszę o jeszcze! Pisarz żyje i pisze dlatego, że są gdzieś czytelnicy.