Ciekawość to pierwszy stopień do wiedzy. Wywiad z Wiktorem Hajdenrajchem
Data: 2021-06-29 08:39:43– Oglądanie nas na klęczkach jako Chrystusa narodów to dla mnie coś nie do zniesienia. Wiele krajów po wojnie ponownie zbudowało swoje społeczeństwo, gospodarkę, tymczasem w Polsce ciągle rozdrapujemy rany i obwiniamy innych za naszą nieudolność – mówi Wiktor Hajdenrajch, autor książki Dopaść Leona Waganta.
Czy potrzebujemy doktoratu z fizyki, żeby czytać Dopaść Leona Waganta?
Nie jestem pewien, bo chociaż sam nie mam nic wspólnego z doktoratem z fizyki, to ta dziedzina nauki jest moją dużą miłością. Od kilku lat staram się być w miarę na bieżąco z tym, co się dzieje w fizyce. Choć nieco mnie to przeraża.
Samokształcenie z fizyki?
Raczej sama współczesna fizyka, a przede wszystkim fizyka teoretyczna, bo jej zrozumienie jest – moim zdaniem – w zasięgu jedynie określonej grupy ludzi. Jednym z fizyków, których cenię, jest dr hab. Andrzej Dragan, który powiedział kiedyś, że po pierwszym roku studiowania fizyki jego rozumienie świata całkowicie się wywróciło. Ja też to zrozumiałem, kiedy sam zacząłem przyglądać się kwantowej teorii pola i mechanice kwantowej.
Dlatego poświęcił jej Pan tak wiele miejsca w książce?
Fizyka przez swoją hermetyczność zaczyna gryźć własny ogon, a naukowcy zaczynają zapędzać się w rozumowania, które później okazują się dość absurdalne. Kiedy zacząłem czytać te liczne doniesienia o różnych wymiarach czasoprzestrzennych, zacząłem się zastanawiać, w którym kierunku, do cholery, zmierzamy. I właśnie dlatego w mojej powieści pojawiają się podróże w czasie i tak wiele mówię o fizyce – by podkreślić bełkot, kpiąc z pomysłów niektórych fizyków.
Fizycy nie są nieomylni?
Profesor Krzysztof Meissner z Uniwersytetu Warszawskiego powiedział, że najważniejszym narzędziem fizyka-teoretyka jest kosz na śmieci, bo właśnie w nim ląduje 99,99% pomysłów, które przychodzą do głowy naukowcom. Żyjemy w rzeczywistości, w której najwspanialsza z nauk – obok matematyki – zaczyna się gdzieś zapędzać w niebezpiecznym kierunku.
Kosz jest ważnym narzędziem dla fizyka, a dla pisarza…?
Także! Pisarze mają jednak o tyle lepiej, że wyniki ich prac mogą się spodobać chociażby niszowej grupie czytelników. W przypadku fizyków problem jest jednak taki, że każde odkrycie, każdy wywód naukowy, są natychmiast weryfikowane przez kolegów z branży.
Nie boi się Pan, że ten świat fizyki trochę przerazi czytelników?
Zdaję sobie sprawę z tego, że to moje kpiarstwo może być momentami mało zrozumiałe, ale właściwie o to chodziło! Jeśli jednak ktoś będzie miał ochotę, by poczytać wszystkie odwołania, które pojawiają się w moim tekście, to dojdzie do ciekawych wniosków. A przede wszystkim mam nadzieję, że wywołam uśmiech, bo o to przede wszystkim chodziło.
Fizyka jest dla wielu z nas abstrakcyjna, ale chyba i nasz świat jest abstrakcyjny, pokręcony – nie tylko pod względem fizycznym…
Ależ oczywiście, że tak! Abstrakcją nierzadko są przecież konkretne decyzje wyborców, a później wyniki wyborów! A tak serio, istnieje pewna teoria, która mówi, że nasz świat to jeden wielki wymysł i nic nie istnieje naprawdę, że całe nasze życie to tylko jakieś mrzonki. No cóż, świat jest bardzo skomplikowany, a próba rozpatrywania świata w układzie zero-jedynkowym okazuje się często porażką. Mając lat kilkanaście, myślałem, że wiele już rozumiem. Dziś myślę, że nie rozumiem z tego świata prawie nic.
Świadomość przychodzi z wiekiem?
Z samym wiekiem chyba nie, może z doświadczeniem? Po wielu latach robienia kariery nagle odezwały się we mnie pragnienia z młodości. Kiedy zacząłem na powrót interesować się pewnymi kwestiami, pogłębiać tę wiedzę, coraz bardziej przekonałem się, że wiem coraz mniej.
Wiem, że nic nie wiem? Czyli co, fizyka zaczyna się łączyć z filozofią?
Wydaje mi się, że nauki ścisłe i humanistyczne nie powinny być oddzielane grubą krechą. Poszliśmy na łatwiznę, siekając naukę na poszczególne dziedziny, zamykając się na konkretne specjalizacje. Myślę, że tkwi w nas – niezależnie od dziedziny nauki, w której czujemy się lepiej – potrzeba odkrywania związków, międzydyscyplinarnego postrzegania nauki. Ludzie zawsze będą postrzegać świat szerzej, będą widzieli świat nie tylko technicznie czy humanistycznie, ale będą próbowali te dwie sfery ze sobą łączyć. I chyba to jest kierunek do zrozumienia świata.
Trzeba być otwartym na różne rodzaje wiedzy, bo wciąż niewiele wiemy?
Nauka dopiero stoi przed najnowszymi odkryciami. Ciągle nie wiemy, chociażby, czy istnieją jakiekolwiek inne cywilizacje. Musimy po prostu wierzyć. Osobiście wydaje mi się, że obce cywilizacje istnieją – ale, no właśnie, nie mam na to żadnych dowodów.
Nie mamy dowodów, ale motyw UFO, najazdu obcych cały czas pojawia się przecież w kulturze. Pociąga nas ta niewiedza?
To, co nieznane, zawsze było motorem napędowym! Wiadomo, że początkowo wszystko tłumaczyliśmy z perspektywy boskiej, biblijnej. Jednak historia udowodniła, że za rozwój nauki odpowiedzialny jest sprzeciw konkretnej jednostki wogec obowiązujących teorii i przekraczanie granic. W człowieku istnieje tendencja do odkrywania świata.
Zagrożeniem jest dla nas stagnacja?
Stagnacja oznacza śmierć naszej cywilizacji. Jedynie drapieżne parcie do przodu sprawi, że nasza cywilizacja będzie miała szansę przetrwać. Musimy cały czas próbować odpowiadać na zadawane sobie pytanie: „Dlaczego?”.
Ciekawość nie jest więc pierwszym stopniem do piekła?
Ciekawość to pierwszy stopień do wiedzy.
Mówimy o tym prądzie ku nieznanemu, ale chyba ważna jest także znajomość przeszłości…
Debiutowałem w ubiegłym roku powieścią Elbing-Elbląg. Na zakręcie historii. W mojej książce opowiadam o nastolatce prowadzącej pamiętnik aż do roku 1945. Napisałem tę książkę dlatego, że – mimo technicznego wykształcenia – poczułem potrzebę zmierzenia się z trudnym czasem hitleryzmu. Mam wrażenie, że historia ma szansę po prostu powodować u części z nas refleksję – tak, jak w moim przypadku. Bez nauczania historii tej refleksji nie będzie nigdy. Nie trzeba znać wszystkich szczegółów, ale warto wiedzieć, jacy ludzie byli przed nami. I jakie błędy popełnili. A potem zastanowić się, czy my koniecznie musimy popełniać te same błędy, co oni.
Ale czy dla dzisiejszego społeczeństwa historia nie jest po prostu… nudna?
Nie wiem, dlaczego w nauczaniu historii przyjęło się, że musimy wiedzieć, kto kiedy się urodził, kiedy zmarł i jak wyglądała konkretna dynastia, ile bitew wygraliśmy, a ile przegraliśmy… A przecież po drodze działo się tak wiele innych, ważniejszych wydarzeń, często znacznie ciekawszych niż daty, które każą nam wkuwać na pamięć.
Historycy chyba nie zgodziliby się z Panem, mówiąc, że za zmiany w Polsce odpowiada… Gołembiarność, o której pisze Pan w Dopaść Leona Waganta. Postrzeganie historii bywa subiektywne?
Historia zawsze jest subiektywna, pokazuje tylko ułamek tego, co naprawdę się wydarzyło. Gołembiarność, jak łatwo się domyślić, to tak naprawdę Solidarność. I czy za sukcesem Solidarności stoi jedynie Lech Wałęsa? Nie. Za sukces Solidarności odpowiada wiele nieznanych przecież historii osób, chociażby moja mama, która za tę działalność straciła kierownicze stanowisko. To też mój ojciec, który tak przeraził się stanem wojennym, że przypłacił to zdrowiem… Historię tworzyły masy ludzi, ale wybiórczo mówimy jedynie o władcach, generałach, liderach… Historia wyklucza.
Nie ma Pan wrażenia, że, jako Polacy, wciąż spoglądamy na historię z punktu widzenia martyrologii?
Oglądanie nas na klęczkach jako Chrystusa narodów to dla mnie coś nie do zniesienia. Wiele krajów po wojnie ponownie zbudowało swoje społeczeństwo, gospodarkę, tymczasem w Polsce ciągle rozdrapujemy rany i obwiniamy innych za naszą nieudolność – nie udaje się nam, bo zabory, bo reparacje wojenne, itd. Lista wymówek jest naprawdę długa. Z drugiej strony – Polacy cały czas muszą w sobie znajdywać kogoś wielkiego, nie możemy być przeciętni. Według mnie wybór w 1978 roku Karola Wojtyły na papieża zbudował kolejny mit narodowym.
No właśnie, w Pana książce pojawia się także postać Hiperkapłona w Walimanie… Nie boi się Pan, że ktoś posądzi Pana o, no nie wiem, obrazę uczuć religijnych?
Nie, nie boję się, bo ja wcale nie obrażam Jana Pawła II. Szanuję go za niezwykłą, przenikliwą inteligencję. Zresztą pisałem o nim z pewnym szacunkiem, mimo że mój szacunek do niego jest krytyczny. W książce nie krytykuję naszego papieża, a raczej Polaków, którzy z papieża zrobili sobie wymówkę na całe życie. W czasie jednej z wizyt w Polsce Jan Paweł II przemawiał, a wielu wiernych nawet go nie słuchało – zamiast tego cały czas skandowano jego imię. Myślę, że to straszne, bo oznacza to, że jesteśmy zaślepieni bałwochwalstwem.
To dotyczy tylko Polaków z przeszłości, czy także i tych dzisiejszych?
W jednym z przypisów mojej książki dodałem, że ludzie nie bardzo lubią wyciągać wnioski z historii. Ludzie starają się żyć tu i teraz, nie patrząc na to, jakie będą konsekwencje w przyszłości. Tym sposobem cały czas żyjemy w swego rodzaju błędnym kole. Chciałbym, żeby ludzie wyciągnęli wnioski z minionych czasów i zrozumieli, że my nie zawsze byliśmy tacy wspaniali.
Po to się robi rewolucję, żeby wziąć władzę i żeby było dużo i tłusto! - wykrzykuje jeden z bohaterów Pańskiej powieści. Zawsze chodzi o to samo?
Zawsze, w końcu zawsze chodzi o to samo. Jak to udowodniła historia, każdą rewolucję zaczynają idealiści, a kończą oportuniści.
Próbował Pan kiedyś przenieść się w czasie?
Ale wstecz czy do przodu?
Wstecz.
Wstecz to ja się przenoszę codziennie. I mówię sobie wtedy, żebym szedł tą drogą – bo chociaż momentami będzie ciężko, to jednak moja droga była interesująca.
Książkę Dopaść Leona Waganta kupić można w popularnych księgarniach internetowych: