Virginia Woolf: Jak czytać książkę?

Data: 2013-06-12 15:51:26 Autor: granice_pl
udostępnij Tweet
Okładka publicystyki dla Virginia Woolf: Jak czytać książkę? z kategorii Esej

Jak czerpać przyjemność z czytania? Co mogą nam dać książki, a co my możemy ofiarować literaturze? Po co czytamy i czy mamy prawo oceniać przeczytane książki? Na te pytania kilkadziesiąt lat temu odpowiedziała Virginia Woolf pisarka i feministka, jedna z czołowych postaci literatury modernistycznej XX wieku, autorka między innymi Pani Dalloway, Fal, Lat i Pokoju Jakuba, postać, która zainspirowała Michaela Cunninghama do napisania powieści Godziny, a Stephena Daldry'ego do nakręcenia filmu na podstawie tej książki. Co dzisiaj możemy wynieść z jej eseju? Przeczytajcie i przekonajcie się sami:

Na początku chcę wyjaśnić znak zapytania na końcu tytułu. Nawet gdybym potrafiła sobie odpowiedzieć na postawione pytanie, ta odpowiedź dotyczyłaby tylko mnie, nie ciebie. Jedyna rada, jaką człowiek może dać drugiemu człowiekowi na temat czytania, to nieprzyjmowanie rad, podążanie za własnym instynktem, używanie własnego rozsądku, formowanie własnych wniosków. Jeżeli się zgadzamy co do tego, czuję na tyle dużą swobodę, że mogę się podzielić kilkoma pomysłami i sugestiami, ponieważ wiem, że nie pozwolisz, aby ograniczyły twoją niezależność, która stanowi największą wartość, jaką czytelnik może posiadać. Koniec końców, jakimi prawami możemy obciążyć książki? Bitwa pod Waterloo rozegrała się konkretnego dnia; ale czy „Hamlet” to lepsza sztuka niż „Król Lear”? Nikt nie może tego określić. Każdy musi sam zdecydować. Gdybyśmy dopuścili do naszych bibliotek autorytety, jak opierzone i jak efektownych tog by nie miały, i pozwolili im, aby decydowały o tym, jak mamy czytać, co mamy czytać, jaką przypisywać temu wartość, zniszczylibyśmy ducha wolności, którym przecież oddychają te świątynie książki. W każdym innymi miejscu możemy być krępowani przez prawa i reguły – tutaj nie ma żadnych.

Virginia Woolf: jak czerpać przyjemność z czytania?

Aby jednak cieszyć się wolnością, wybaczcie frazes, musimy oczywiście mieć kontrolę nad sobą. Nie wolno nam trwonić naszych mocy, w sposób bezradny i ignorancki spryskując połowę posiadłości tylko po to, żeby podlać jeden krzew róży; musimy nad nimi pracować, mocno i dokładnie, w tym właśnie miejscu. To jedna z pierwszych trudności, jakie napotykamy w bibliotece. Czym jest „to właśnie miejsce”? Może się wydawać jedynie konglomeratem konfuzji. Wiersze i powieści, historie i wspomnienia, słowniki i niebieskie księgi; książki napisane we wszystkich językach przez mężczyzn i kobiety o różnych charakterach, różnych kolorach skóry, różnym wieku – wszystkie się rozpychają na jednej półce. A na zewnątrz ryczy osioł, kobiety plotkują przy pompie, źrebięcia galopują przez pole. Gdzie powinniśmy rozpocząć? Jak mamy ustalić porządek w tym chaosie i odnaleźć w ten sposób najgłębszą i najszerszą przyjemność z tego, co czytamy?

Virginia Woolf: Co książki mogą nam dać?

Łatwo jest powiedzieć, że skoro książki dzielimy na różne kategorie – prozę, biografie czy poezję – powinniśmy zachować tę osobność i brać z każdej to, co powinna nam dać. Niewielu ludzi jednak pyta właśnie o to, co książki mogą nam dać. Zwykle podchodzimy do książek z zamglonym, podzielonym umysłem, od prozy wymagając prawdy, od poezji fałszu, od biografii pochlebstw, a od książki historycznej, aby egzekwowała nasze własne uprzedzenia. Gdyby podczas lektury udało nam się zapomnieć o wszystkich takich uprzedzeniach, byłby to dobry początek. Nie dyktuj autorowi; staraj się w niego wcielić. Bądź jego kolegą i wspólnikiem. Jeżeli będziesz się trzymać na uboczu, będziesz mieć zastrzeżenia i będziesz krytykować, uniemożliwisz sobie wyciągnięcie pełnej wartości z tego co czytasz. Jeżeli jednak otworzysz umysł tak szeroko, jak to tylko możliwe, ślady niemal niezauważalnej finezji, od pierwszych zdań doprowadzą cię do człowieka jak żaden inny. Zapoznaj się z tym, a wkrótce zobaczysz, że autor daje ci – albo próbuje dać – coś znacznie bardziej określonego. Trzydzieści dwa rozdziały powieści – jeżeli pomyślimy, jak czytać powieść – są próbą stworzenia czegoś tak uformowanego i opanowanego jak budynek: ale słów nie czuć tak jak cegieł; czytanie to dłuższy i bardziej skomplikowany proces niż widzenie. Być może najkrótszą drogą do zrozumienia tego, czym jest powieść, nie jest czytanie, lecz pisanie; własne doświadczenie z niebezpieczeństwami i trudnościami, jakie stwarzają słowa. Wspomnij wtedy jakieś wydarzenie, które zapadło ci w pamięć – być może to, jak na rogu ulicy minąłeś dwie rozmawiające osoby. Jak drzewo się zatrzęsło; światło zatańczyło. Ton rozmowy był zabawny, ale jednocześnie tragiczny; cała wizja, cała koncepcja, wydawała się zawarta w tym momencie.

Kiedy jednak spróbujesz to zrekonstruować przy użyciu słów, zauważysz, że ta sytuacja rozpada się na tysiące różnych impresji. Niektóre trzeba tłumić; inne podkreślać; w trakcie tego procesu prawdopodobnie zabraknie ci tchu na opisanie samej emocji. I wtedy przenieś się ze swoich mglistych, zaśmieconych stron na strony wielkich powieściopisarzy takich, jak Defoe, Jane Austen czy Hardy. Będziesz w stanie bardziej docenić ich kunszt. To nie tylko obecność innej osoby - Defoe, Jane Austen lub Thomasa Hardy’ego - ale też zupełnie inny świat. W książce o Robinsonie Crusoe z trudem pokonujemy drogę; kłopot po kłopocie. O ile jednak wolne powietrze i przygoda znaczą wszystko dla Defoe, o tyle nie znaczą nic dla Jane Austen. U niej liczy się salon, rozmawiający ludzie i odbicia tych rozmów, które ukazują ich charaktery. I kiedy oswoimy się już z tym salonem i jego odbiciami, przechodzimy do Hardy’ego, i znowu wszystko się zmienia. Wokół nas pojawiają się wrzosowiska, a nad głowami gwiazdy. Eksponowana jest druga strona umysłu – ta ciemna, która przychodzi w osamotnieniu, przeciwieństwo jasnej, ujawniającej się w towarzystwie. Nie nawiązujemy relacji z ludźmi, tylko z naturą i przeznaczeniem. I mimo że te wszystkie światy się różnią, każdy z nich jest spójny. Ich twórcy z uwagą obserwują prawa ich własnych perspektyw i jak bardzo by nas nie obciążali, nigdy nam nie namieszają w głowach, co często czynią mniej istotni powieściopisarze, przedstawiając w jednej książce dwa różne rodzaje rzeczywistości. Przejście od jednego wielkiego powieściopisarza do drugiego – od Jane Austen do Hardy’ego, od Peacocka do Trollope’a, od Scotta do Meredith – jest więc zakrętem i wykorzenieniem; to bycie na jednej drodze i nagłe przerzucenie na inną. Czytanie powieści to trudna i złożona sztuka. Musisz nie tylko połapać się w genialnej percepcji, ale i mieć rozwiniętą wyobraźnię, wtedy skorzystasz z tego wszystko, co powieściopisarz – wielki artysta – ci oferuje.

Virginia Woolf: sztuka czy nie sztuka?

Rzut oka na heterogeniczne towarzystwo na półce pokaże ci jednak, że pisarze bardzo rzadko są owymi „wielkimi artystami”; znacznie częściej książka w ogóle nie ociera się o sztukę. Przykładowo, biografie i autobiografie, przybliżające życiorysy wielkich ludzi, ludzi od dawna nieżyjących i zapomnianych, stoją okładka w okładkę z powieściami i poematami – czy nie powinniśmy ich czytać z tego powodu, że nie są „sztuką”? Czy może powinniśmy je czytać, ale w inny sposób, z innym nastawieniem? Czy powinniśmy je czytać, aby zaspokoić ciekawość, która czasami potrafi nami zawładnąć, gdy wieczorem siedzimy przed domem, gdy palą się światła, gdy nie zaciągnęliśmy jeszcze żaluzji i gdy każde piętro domu ukazuje nam inną część ludzkiego życia? Ciekawość życia tych ludzi nas pożera – plotki służących, obiady dżentelmenów, dziewczyna ubierająca się na przyjęcie, starsza kobieta z robótką w oknie. Kim oni są, czym są, jakie są ich imiona, zawody, myśli, przeżycia?

Biografie i pamiętniki odpowiadają na te pytania, rozpalają niezliczone domy; pokazują nam ludzi, którzy zajmują się swoimi codziennymi sprawami, ich trudy, porażki, zwycięstwa, posiłki, ich nienawiść, miłość, aż do ich śmierci. I czasami, gdy tak obserwujemy, dom i żelazne zasłony znikają, a my przenosimy się nad morze; polujemy, żeglujemy, walczymy; jesteśmy pośród dzikich i żołnierzy; bierzemy udział w wielkich wydarzeniach. Nawet, jeżeli zostaniemy w Anglii, w Londynie, sceneria i tak się zmienia; ulice stają się węższe; dom staje się mniejszy, ciaśniejszy, szyby są w diamentowych kształtach, czuć smród. Widzimy poetę, Donne’a, który opuszcza taki dom, ponieważ ściany były tak cienkie, że przecinały je odgłosy płaczących dzieci. Możemy go śledzić ścieżkami, jakie widnieją na kolejnych stronach książek, aż do Twickenham; do Lady Bedford’s Park, słynnego miejsca spotkań szlachciców i poetów; a potem obrać kierunek na Wilton, wielki dom, w którym usłyszymy Sidneya czytającego swojej siostrze „Arkadię”; możemy wędrować pośród bagien i oglądać czaple, które znajdują się w słynnym romansie; a potem znowu możemy się udać na północ, do Lady Pembroke, Anne Clifford, do jej wrzosowisk, albo wybrać się do miasta i opanowywać naszą wesołość na widok Gabriela Harveya w jego czarnym, aksamitnym garniturze, wykłócającego się o poezję ze Spenserem. 

Nic nie jest bardziej fascynujące niż błądzenie i potykanie się w ciemnościach i splendorze elżbietańskiego Londynu. Nie można tam jednak zostać. Wabią nas Temple i Swift, Harley i St. John; godzinami można rozszyfrowywać ich kłótnie i charaktery; a gdy już nam się znudzi, możemy iść dalej, obok damy w czerni i w diamentach, do Samuela Johnsona, Goldsmitha i Garricka; albo przez kanał, na spotkanie z Voltaire’em i Diderotem, Madame du Deffand; a potem znowu do Anglii i do Twickenham – jakże się powtarzają niektóre miejsca i nazwiska! – gdzie Lady Bedford miała swój park i gdzie żył kiedyś Pope, do domu Walpole’a na Straberry Hill. Walpole przedstawia nas całej gromadzie nowych znajomych, jest tyle domów do odwiedzenia, dzwonków do zadzwonienia, że możemy się na chwilę zatrzymać, na przykład przed drzwiami panny Berry, gdzie ujrzymy Thackeraya. To przyjaciel kobiety, którą Walpole kochał. I kiedy tak idziemy od przyjaciela do przyjaciela, od ogrodu do ogrodu, od domu do domu, trafiamy z jednego końca angielskiej literatury do drugiego, ponownie budzimy się w teraźniejszości, o ile uda nam się oddzielić ten moment od tego wszystkiego, co się działo wcześniej. To jeden ze sposobów na lekturę tych żyć i listów; może sprawić, aby rozświetliły okna przeszłości; możemy obserwować śmierć sław i fantazjować, że jesteśmy blisko, możemy wyciągnąć ich sztukę czy wiersz i zobaczyć, czy czyta się to dzieło inaczej w obecności autora. To jednak rodzi kolejne pytanie. Musimy zapytać samych siebie, jak bardzo na książkę wpływa życie pisarza – jak bezpieczne jest interpretowanie autora? Jak bardzo powinniśmy ulegać lub nie sympatiom i antypatiom, które ten człowiek w nas wzbudził? To pytania, które się pojawiają, kiedy czytamy życiorysy i listy. Sami musimy sobie na nie odpowiedzieć, nic nie może bardziej zgubne, niż kierowanie się w tak osobistej sprawie preferencjami innych.

Virginia Woolf: czytać, by tworzyć

Możemy jednak czytać takie książki również w innym celu. Nie po to, aby rozświetlić literaturę, nie po to, aby bliżej poznać znanych ludzi, ale po to, by odświeżyć i popracować nad własnymi siłami twórczymi. Czyż nie ma otwartego okna na prawo od półki z książkami? Jakże rozkosznie jest przestać czytać i przez nie wyjrzeć! Jakże stymulująca to scena, przy całej nieświadomości i nieistotności, ten ciągły ruch – źrebięcia galopujące przez pole, kobieta napełniająca w studni wiadro, osioł zadzierający głowę i emitujący swój długi, ostry ryk. Większa część każdej biblioteki to właśnie dokumentacja takich ulotnych momentów w życiu mężczyzny, kobiety, osła. Każda literatura ma swoje gruzowisko znikających chwil i zapomnianych żyć, opowiadanych słabnącymi akcentami, które w końcu giną. Kiedy się jednak zdecydujesz na lekturę tego gruzowiska, będzie zaskoczony, a nawet oszołomiony tym, jakie relikty ludzkiego życia zostały na nie wyrzucone. To może być jeden list – ale jaką daje wizję! To może być kilka zdań – ale jakie dają perspektywy! Czasami w historii jest tyle pięknego humoru i patosu, jest ona tak kompletna, że wydaje się, że pracował nad nią wspaniały powieściopisarz, a to tylko stary aktor, Tate Wilkinson, wspominający dziwną historię kapitana Jonesa; to tylko młody podwładny Arthura Wellesleya, zakochujący się podczas pobytu w Lizbonie w ładnej dziewczynie; to tylko Maria Allen, która zostawia swoje szycie w pustym salonie i wzdycha, myśląc, że mogła skorzystać z dobrej rady doktora Burneya i nie uciekać z Rishym. Nic z tego nie ma żadnej wartości; jest ekstremalnie zaniedbane; mimo to, jakże pochłaniające są te sporadyczne wędrówki na gruzowisko i odnajdywanie pierścieni, nożyczek, złamanych nosów zakopanych w przeszłości, i próby połączenia tego wszystkiego w całość, kiedy źrebięcia galopują po polu, kobiety napełniają wiadra w studni, a osły ryczą.

Jednak po dłuższym czasie lektura gruzowiska nam się nudzi. Mamy dość szukania uzupełnień półprawd, które oferują nam Wilkinson, Bunbury czy Maria Allen. Oni nie mają mocy artysty do szlifowania i eliminowania; nie są w stanie opowiedzieć pełnej prawdy nawet o swoim życiu; szpecą najbardziej zgrabną historię. Proponują nam jedynie fakty, a fakty to gorsza forma prozy. Rośnie więc w nas pragnienie końca półdeklaracji i aproksymacji; pragnienie zaprzestania poszukiwań drobiazgowych odcieni ludzkiego charakteru, pragnienie abstrakcji, czystszej prawdy prozy. Powstaje nastrój, intensywny i uogólniony, nieświadomy szczegółu, akcentowany przez pewien rytm, którego naturalnym źródłem ekspresji jest poezja; to jest właśnie czas na czytanie poezji… wtedy, kiedy niemal jesteśmy w stanie ją pisać.

Western wind, when wilt thou blow? / Zachodni wietrze, kiedy zwiędnie twój podmuch?
The small rain down can rain. / Mały deszcz może padać.
Christ, if my love were in my arms, / Chryste, gdyby moja miłość była w mych ramionach,
And I in my bed again! / A ja ponownie w mym łóżku!

Impet poezji jest na tyle duży i bezpośredni, że przez chwilę nie istnieje nic poza wierszem. Jakież głębie wtedy odwiedzamy –jakże nagłe i całkowite jest nasze zanurzenie! Nie ma się tutaj czego złapać; nie ma możliwości zatrzymania się w locie. Iluzja fikcji jest stopniowa; jej efekty są już gotowe; ale któż z czytających te cztery wersy zatrzymuje się i zastanawia nad tym, kto je napisał, obrazuje sobie w myślach dom Donne’a czy sekretarzyk Sidneya; albo wplątuje ich w gmatwaninę przeszłości i dziedzictwo generacji? Dla nas poeta zawsze jest współczesny. Przez tę chwilę nasz byt się zwęża i jest w centrum, tak jak w przypadku każdego gwałtownego szoku osobistego. Później, to prawda, doznania coraz bardziej rozpościerają skrzydła; dotykane są dalsze zmysły; rozbrzmiewają, komentują, a my jesteśmy świadomi echa i refleksji. Intensywność poezji dotyka ogromnej palety emocji. Wystarczy tylko porównać siłę i bezpośredniość:

I shall fall like a tree, and find my grave, / Powinienem upaść jak drzewo, odnaleźć mój grób,

Only remembering that I grieve, / Pamiętając o moim smutku,

z rozchwianą modulacją

Minutes are numbered by the fall of sands, / Minuty odliczają ziarenka piasku,

As by an hour glass; the span of time / Jak w klepsydrze; rozpiętość czasu

Doth waste us to our graves, and we look on it; / Pustoszy nas do grobu, patrzymy nań;

An age of pleasure, revelled out, comes home / Era przyjemności, świętowania, wraca do domu

At last, and ends in sorrow; but the life, / Wreszcie, kończy się w smutku; ale życie,

Weary of riot, numbers every sand, / Zmęczone hulanką, odlicza każde ziarenko,

Wailing in sighs, until the last drop down, / Lamentuje w westchnieniach, aż upadnie ostatnie,

So to conclude calamity in rest, / Aby nieszczęściu dać spoczynek,

albo medytacyjnym spokojem

whether we be young or old, / czy jesteśmy młodzi czy starzy,

Our destiny, our being’s heart and home, / Nasze przeznaczenie, dom i serce naszej istoty,

Is with infinitude, and only there; / Leży w nieskończoności, i tylko tam;

With hope it is, hope that can never die, / W nadziei, nadziei, która nigdy nie zginie,

Effort, and expectation, and desire, / Wysiłek, oczekiwanie i pożądanie,

And something evermore about to be, / I coś, co będzie wieczne,

czy całkowitym, niewyczerpanym pięknem

The moving Moon went up the sky, / Księżyc wzbił się ku niebu,

And nowhere did abide: / I nigdzie nie pozostał:

Softly she was going up, / Delikatnie się podnosiła,

And a star or two beside– / Gwiazda lub dwie obok niej –

bądź cudowną fantazją:

And the woodland hunter / I leśny duch

Shall not cease to saunter / Nie przestaje spacerować

When, far down some glade, / Gdy daleko na polanie

Of the great world’s burning, / Płonie wielki świat,

One soft flame upturning / A jeden mały płomień się odwraca,

Seems, to his discerning, / I rozpoznaje,

Crocus in the shade, / Krokusa w cieniu,

aby dostrzec heterogeniczność sztuki poety; jego siłę czynienia nas jednocześnie aktorami i widzami; jego siłę przejawiającą się w tym, że dobiera postaci jak rękawiczki, że kreuje Falstaffa lub Leara; jego siłę kondensacji, poszerzania, konstatowania, raz na zawsze.

Virginia Woolf: czytać to porównywać

„Wystarczy porównywać” – te słowa zdradzają tajemnicę, potwierdzają złożoność czytania. Pierwsza część, impresje przy maksymalnym zrozumieniu, stanowi tylko połowę procesu czytania; musi ona zostać uzupełniona, jeżeli chcemy uzyskać pełną przyjemność lektury, o drugą. Musimy wydać opinię na temat tych licznych impresji; musimy utworzyć z tych przelotnych kształtów jeden, który będzie stały. Ale nie od razu. Poczekaj aż po lekturze opadnie pył; na to aż wygasną konflikty i pytania; idź, rozmawiaj, zerwij uschłe płatki róży, zaśnij. I wtedy nagle, gdy wcale do tego nie dążymy, kontrolę przejmuje natura, a książka do nas wraca, ale w inny sposób. Zaprząta nasz umysł jako całość. A jako całość jest inna niż książka, którą czytamy fragmentami. Wszystkie szczegóły lądują na swoich miejscach. Widzimy kształt od początku do końca; to stodoła, chlew albo katedra. Możemy więc porównywać książkę z inną książką, tak jak się porównuje budynki. To porównywanie oznacza jednak, że zmieniło się nasze podejście; nie jesteśmy już przyjaciółmi pisarza, staliśmy się jego sędziami; i tak jak nie możemy być nazbyt życzliwi jako przyjaciele, tak nie możemy być nazbyt srodzy jako sędziowie. Czyż książki nie są złodziejami, którzy kradną nasz czas i sympatię; czyż autorzy fikcyjnych książek nie są najbardziej zdradzieckimi wrogami społeczeństwa, ludźmi zdeprawowanymi, czyż ich książki nie wypełniają powietrza zgnilizną i chorobą? Niech więc nasze oceny będą surowe; porównujmy każdą książkę z największymi w jej gatunku. Wtedy znajdują się w umyśle ukształtowanym przez książki i ich oceny – przez Robinsona Crusoe, Emmę... Porównaj z nimi powieści – nawet nowe i słabsze powieści mają prawo do porównań z najlepszymi. Tak samo z poezją – kiedy wygasły już wpływ rytmu i światłość słów, wiersz wróci do nas w odpowiedniej postaci i może być porównywany z Learem, Fedrą, Preludium; a jeżeli nie z tymi, to z jakimkolwiek innym, który wydaje się najlepszy w swojej klasie. I możemy być pewni, że nowatorskość nowej poezji i prozy jest jej najbardziej powierzchowną cechą i że tylko nieznacznie musimy zmienić, a nie przekształcać, standardy, jakie służyły nam do oceny starszych dzieł.

Virginia Woolf: czytać to oceniać

Głupotą byłoby udawanie, że druga część lektury, ocenianie, porównywanie, jest tak łatwa jak pierwsza – szerokie otwieranie umysłu na szybkie stado niezliczonych impresji. Kontynuowanie lektury bez książki przed sobą, porównywanie jednego cienia z drugim, czytanie na tyle szerokie i na tyle świadome, aby wdrażać te porównania w życie i je oświetlać – to jest trudne; jeszcze trudniej jest z kolei powiedzieć: „Nie tylko to taka książka, ale też o takiej wartości; tu upadek; tu sukces; tu jest źle; tu jest dobrze”. Ta część powinności czytelnika wymaga tak dużej imaginacji, takiej wiedzy i edukacji, że trudno sobie wyobrazić dostatecznie obdarzony umysł; to niemożliwe nawet dla najbardziej pewnych siebie, aby znaleźć w sobie coś więcej niż jedynie nasiona takich mocy. 

Czyż nie byłoby zatem rozsądniej podarować sobie tę część lektury i zostawić ją krytykom, opierzonym, ubranym w togę zwierzchnikom bibliotek, aby to oni zdecydowali za nas o wartości książki? Ależ to niemożliwe! Możemy podkreślić wartość naszego współczucia; możemy spróbować się wtopić poprzez swoje podobieństwo. Wiemy jednak, że nie możemy ani sympatyzować całkowicie, ani całkowicie się zatracać; zawsze tkwi w nas demon, który szepcze „Nienawidzę, kocham”, nie możemy go uciszyć. To właśnie dlatego, że nienawidzimy i kochamy, nasze relacje z poetami i powieściopisarzami są tak intymne, że nie możemy znieść obecności innej osoby. I nawet jeżeli rezultaty są odrażające, a nasze oceny złe, nasz gust, nerw czucia, który powoduje nasz wstrząs, jest naszym szefem oświetlenia; uczymy się przez odczuwanie; nie możemy tłumić własnej idiosynkrazji bez jej osłabienia. 

Z czasem możemy jednak wytrenować nasz gust; poddać go jakiejś kontroli. Gdy już zostanie obficie nakarmiony najróżniejszymi książkami - poezją, prozą, książkami historycznymi i biograficznymi - i przestanie czytać, a zacznie się przyglądać różnorakim płaszczyznom, sprzecznościom świata ożywionego, spostrzeżemy, że się nieco zmienia; nie jest tak chciwy, jest bardziej refleksyjny. Sprawi, że książki nie tylko będą oceniane, ale też pozwoli dostrzec wspólne cechy różnych książek. Słuchaj, powie, jak powinniśmy to nazwać? I rozpocznie lekturę Leara, a potem na przykład Agamemnona, abyśmy mogli zauważyć te wspólne cechy. Dlatego też, z naszym gustem jako przewodnikiem, powinniśmy szukać poza konkretną książką cech, które pozwalają kategoryzować książki; powinniśmy te kategorie nazywać i ustalić zasady, które pozwolą wprowadzić porządek do naszej percepcji. Ta dyskryminacja powinna nam zapewnić większą przyjemność. Jako że jednak zasady te żyją tylko wtedy, kiedy są łamane poprzez kontakt z książkami - nie ma nic prostszego i otępiającego niż tworzenie zasad, które istnieją w oderwaniu od faktów, w próżni - aby się ustabilizować, dobrym rozwiązaniem może być zwrócenie się w kierunku najbardziej niezwykłych pisarzy, którzy uświadomią na artyzm literatury. Coleridge, Dryden i Johnson, w swojej przemyślanej krytyce, a także poeci i powieściopisarze w swoich przemyślanych wypowiedziach, mają często zaskakująco duże znaczenie; oświetlają i utrwalają ogólnikowe idee, które opadły w zamglonych głębiach naszych umysłów. Pomóc mogą nam jednak tylko wtedy, gdy podejdziemy do nich obciążeni pytaniami i sugestiami powstałymi podczas naszej lektury. Nie będą nam przydani, jeżeli skulimy się pod ich autorytetem i położymy jak owieczka w cieniu zagrody. Możemy zrozumieć ich decyzje tylko wtedy, gdy konfrontują się z naszymi i je zwyciężają.

Jeżeli tak jest, jeżeli odpowiednia lektura książki wymaga niespotykanej imaginacji, wiedzy i oceny, możesz dojść do wniosku, że literatura to bardzo złożona sztuka i że jest mało prawdopodobne, abyśmy byli w stanie, nawet kiedy poświęcimy całe życie czytaniu, wnieść jakiś wkład do jej krytyki. Musimy pozostać czytelnikami; nie powinniśmy dążyć do chwały, która należy do tych nielicznych ludzi, którzy są krytykami. Jako czytelnicy mamy jednak swoje obowiązki, a nawet wagę. Ustalane przez nas standardy oraz głoszone opinie stają się ważną częścią atmosfery, którą pisarze oddychają podczas tworzenia. Powstaje oddziaływanie, które coś im mówi, nawet jeżeli nie widać tego w druku. I to oddziaływanie, przy odpowiednim instruowaniu, indywidualne, energiczne i szczere, może mieć wielką wartość w momencie, kiedy krytyka znajduje się w zawieszeniu; kiedy książki przelatują niczym procesje zwierząt na strzelnicy, krytyk ma tylko jedną sekundę na załadowanie broni, wycelowanie i strzał, i może go spotkać ułaskawienie, jeżeli pomyli króliki z tygrysami, orły z kurami, albo zupełnie spudłuje i zmarnuje swój strzał na jakąś spokojną krowę, która się pasie gdzieś w głębi pola. Gdyby tak nierówno strzelający autor czuł, że istnieje jeszcze inny rodzaj krytyki, opinie ludzi, którzy czytają z miłości do czytania, powoli i nieprofesjonalnie, a oceniają z sympatią, ale i surowością, czyż to nie podniosłoby to jakości jego pracy? A jeżeli dzięki nam książki stałyby się silniejsze, bogatsze i bardziej zróżnicowane, warto byłoby sięgnąć tej granicy.

Tylko kto czyta dla granicy, jakkolwiek pożądanej? Czyż niektóre nasze działania nie rodzą się z tego, że są dobre same w sobie, a niektóre z tych przyjemności są ostateczne? Czy to nie jedna z takich właśnie rzeczy? Myślałam czasami o tym, jak nadchodzi Dzień Sądu i wielcy zdobywcy, prawnicy i mężowie stanu przychodzą po swoje nagrody – korony, laury, imiona na trwałe wyryte w niezniszczalnym marmurze – i Wszechmogący zwróci się do Piotra i nie bez pewnej zazdrości powie, kiedy zobaczy nas idących z książkami pod pachami: „Spójrz, to nie wymaga żadnej nagrody. Nie mamy im co dać. Oni kochali czytanie”.

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Avatar uĹźytkownika - azetka79
azetka79
Dodany: 2013-10-22 09:07:20
0 +-
Oceniać mamy prawo... czytać mamy prawo... żyć mamy prawo...