To miejsce uzależnia. Wywiad z Niną Majewską-Brown
Data: 2022-09-29 15:00:41– Gdy zaczynam pisać, na kilka miesięcy staję się bohaterką książki. Utożsamiam się – na tyle, na ile to możliwe – z jej poglądami, emocjami, uczuciami, obawami. Trochę też eksperymentuję z własnym ciałem. Zdarza mi się potwornie marznąć, głodzić się, by poczuć, jak organizm reaguje na ekstremalne sytuacje tylko po to, by później wiarygodnie je opisać – mówi Nina Majewska-Brown. Właśnie ukazała się jej najnowsza książka – Ocalona z Auschwitz, opowiadająca o kobiecie, za którą mąż poszedł do obozu, by uratować jej życie.
Podczas lektury Pani nowej powieści Ocalona z Auschwitz trudno nie odnieść wrażenia, że to rewers innej opisanej przez Panią historii. Że to Tajemnica z Auschwitz niejako à rebours.
Trafnie Pan to ujął. Kiedy pisałam tę książkę, miałam wrażenie, że to historia podobnej wagi. Podobnie jak Tajemnica z Auschwitz, opowieść ta ujrzała światło dzienne po osiemdziesięciu latach i wzbudziła ogromne wzruszenie. Wcześniej kilka osób zwracało się do rodziny Państwa Kuligów z propozycją napisania książki o jej losach. Fakt, że rodzina Franciszki sama się do mnie zwróciła z prośbą o utrwalenie pamięci bliskich, to ogromne wyróżnienie, ale też równie wielka odpowiedzialność.
Nie sposób oddać słowami, co czułam, gdy usłyszałam, że Wawrzyniec, by uratować ciężarną żonę, dobrowolnie wyruszył do Auschwitz, aby zamienić się z nią miejscami. W rzeczywistości zamienił się z nią na życie. On zginął w obozie, ona, nieświadoma, co uczynił mąż, odzyskała wolność i po dwóch dniach po powrocie do domu urodziła syna.
To jedna z najbardziej dramatycznych, rozdzierających serce historii. I historia ta wydarzyła się naprawdę, a wokół niej pojawia się coraz więcej jej świadków.
Jak na nią Pani trafiła?
„Matką chrzestną” jest Pani Maria Brombosz, sołtyska Poręby Wielkiej, która doskonale zna moje wcześniejsze książki. To właśnie pani Maria wspomniała rodzinie Państwa Kuligów, że jest ktoś, kto rzetelnie opisuje prawdziwe historie bez fantazjowania, egzaltacji i oceny postaw bohaterów, za to kładzie nacisk na emocje i dramaty rodzin, które zderzyły się z piekłem Auschwitz. Że może wreszcie warto, po osiemdziesięciu latach, opowiedzieć zapomnianą historię Franciszki i Wawrzyńca.
I tak poznałam wnuczkę bohaterów Ocalonej z Auschwitz, Panią Dorotę Nowak, która do dziś mieszka w Porębie Wielkiej, potem córki Państwa Kuligów, Marię i Stefanię, które z wielkim wzruszeniem opowiedziały o rodzinnym dramacie. Co ciekawe, choć obie siostry w sposób bardzo odmienny wspominały życie mamy, to o wydarzeniach sprzed kilkudziesięciu lat mówiły tak, jakby to wszystko wydarzyło się ledwie wczoraj. Tym bardziej smuci to, że pani Maria nie doczekała premiery.
W Ocalonej… pokazuje Pani, że w cieniu obozu żyli nie tylko mieszkańcy Oświęcimia, ale także okolicznych wsi i miasteczek.
Jedną z nich była Poręba Wielka – wioska położona sześć, siedem kilometrów od obozu. Początkowo wydawało się, że to daleko, bo obóz utworzony został w dawnych koszarach wojskowych w Oświęcimiu. Jednak z czasem, coraz bardziej rozrastając się do kilkudziesięciu podobozów, swym zasięgiem obejmował kolejne pobliskie wsie.
Siłą rzeczy niespodziewanie wiele rodzin sąsiadowało bezpośrednio ze strefą zakazaną. Okoliczni mieszkańcy chodzili tymi samymi ścieżkami co więźniowie, spotykali ich na ulicy tak jak sąsiadów. Szczególnie dramatyczne było to dla tych, którzy, m.in. za pomoc udzieloną więźniom, trafiali za druty. Jak bolesne musiało być mijanie własnego pola, domu, zaglądanie w twarze bezradnych znajomych, przyjaciół, rodziny, która tym nieszczęśnikom nie była wstanie pomóc.
Z czasem wielu spośród nich trafiło do obozu i przechodzili wówczas to samo. Wszystko stało się tak bliskie, znajome, a zarazem niedostępne. To dramat nad dramaty, sceny tak wymowne i tak przemawiające do wyobraźni, jak to tylko możliwe.
Jednymi spośród mieszkańców Poręby Wielkiej są bohaterowie Pani książki, Wawrzyniec i Franciszka Kuligowie. Ludzie niezbyt zamożni…
To mało powiedziane: byli bardzo biedni, harowali, podejmując się najgorszych prac. A jednak przepełniało ich szczęście i poczucie spełnienia, bo się kochali, mieli trójkę dzieci, przyjaciół. Oczywiście wojenna zawierucha położyła się cieniem na rodzinie i sprawiła, że życie stało się jeszcze trudniejsze, ale dla nich ważne było wzajemne wsparcie, zaufanie, miłość. Wierzyli, że wspólnie pokonają największe przeszkody, że kiedyś będzie żyło im się lepiej. Łatwiej.
Choć sami nie mieli zbyt wiele, bardzo mocno angażowali się też w pomoc więźniom obozu. W ogóle mam wrażenie, że ta pomoc była zjawiskiem bardzo zorganizowanym i niemal masowym.
To prawda. W okolicy powszechnie pomagano więźniom Auschwitz, w pomoc angażowały się Bataliony Chłopskie, do których należał Wawrzyniec, ale też Organizacja Kobiet Oświęcimskich, AK. Ludzi dobrej woli było wielu – i jest to temat, o którym coraz częściej się mówi. W kwietniu otwarte zostało Muzeum Pamięci Mieszkańców Ziemi Oświęcimskiej poświęcone ludziom, którzy m.in. pomagali więźniom obozu. Ocalona z Auschwitz jest hołdem złożonym wszystkim, którzy angażowali się w pomoc skrzywdzonym.
Ale trzeba było czynić to umiejętnie, bo akt miłosierdzia mógł komuś uratować życie, ale mógł także doprowadzić do śmierci człowieka udzielającego pomocy.
I to także wielki dramat okolicznej ludności. Mieszkańcy Poręby Wielkiej mieli szczęście, że nie zostali wysiedleni, ale bliskość obozu stała się dla nich wielkim zagrożeniem. Doświadczali przesłuchań i rewizji, podejrzewani o pomoc uciekinierom z obozu, sami trafiali do lagru, a jednocześnie nie sposób było nie pomagać więźniom.
W tym miejscu należy zaznaczyć, że pomagali od pierwszych dni powstania obozu do ostatnich, a w zasadzie również po jego wyzwoleniu, bo przecież część uwolnionych była tak osłabiona, schorowana i wyczerpana, że nie mogła wyruszyć w drogę powrotną do domu, pomijając, że gros osób zwyczajnie nie miało do kogo i czego wracać.
Paradoksem jest również to, że okoliczni mieszkańcy jako pracownicy cywilni byli zmuszani do prac np. przy budowie Auschwitz, by potem trafić do niego jako więźniowie. Tak było też w przypadku Wawrzyńca.
Jak wyglądała pomoc udzielana więźniom?
Pomoc świadczono wielopłaszczyznowo: od przemycania grypsów i listów, przez przekazywanie informacji bliskim osadzonych, dostarczanie leków, jedzenia, a także wspieranie tych nielicznych, którym z obozu udało się uciec. Więźniowie przekazywali również spisy osadzonych, straconych, chorych, listy i informacje o tym, jak wygląda obozowe życie.
Taka działalność mogła doprowadzić do aresztowania i śmierci nie tylko osób, które pomagały uciekinierom, ale także ich rodzin. Ten temat pojawia się w Pani książce: zastanawiała się Pani nad tym, czy podczas wojny istniało coś takiego jak dobry, słuszny wybór?
W czasie wojny, w szczególności w takich miejscach jak obóz, doszło do zredefiniowania pojęć przyzwoitości, poświęcenia, świadczenia pomocy, dobra czy uczciwości. Każdy chciał i miał prawo żyć, marzyć o wolności.
Inną kwestią jest to, jaką drogę obrał, by to osiągnąć. Jednak zawsze będę podkreślała, że mówimy tu o sytuacjach tak ekstremalnych, że nie sposób jednoznacznie oceniać, z dzisiejszej perspektywy, postaw tych ludzi. Każdy chciał żyć, przetrwać, podejmować wysiłek, by z obozu uciec i prosić o pomoc – nawet jeśli mogło to oznaczać ściągnięcie na kogoś innego niebezpieczeństwa. Każdy też mógł udzielić pomocy lub jej odmówić – choć potem musiał moralnie z konsekwencjami tych wyborów się zmierzyć.
Tak jest w przypadku rodziny Kuligów, którzy udzielili pomocy drugiemu człowiekowi, lecz konsekwencje okazały się dla nich dramatyczne.
Pewnego dnia do drzwi Kuligów zapukał Jan Nowaczek – mężczyzna, który w brawurowym stylu uciekł z obozu. W esesmańskim mundurze włożonym na pasiak, z pistoletem w kieszeni, przy salutach oddawanych przy bramie przez załogę. Gdy rozległy się syreny alarmujące o ucieczce, wpadł do pierwszej z brzegu chałupy. Traf chciał, że trafił do domu Kuligów, którzy nie mieli pojęcia, że ten dzień kiedyś zrujnuje ich życie.
Początkowo zszokowani, wystraszeni, opierali się przed tym, aby uciekinierowi udzielić pomocy, ale sumienie nie pozwoliło im go przegonić. Pamiętajmy, jak wielkie ryzyko ponosili w razie wpadki. Mieli zaufać i uwierzyć w zapewnienia obcego człowieka, że cokolwiek się wydarzy, to ten nikogo nie wyda, że prędzej się zastrzeli, niż ujawni ich nazwiska. A przecież zdradzić potrafi przyjaciółka, mąż, więc co dopiero obcy człowiek, którego zupełnie nie znamy!
Świadomi niebezpieczeństwa, które zawisło nad całą rodziną, pomogli Nowaczkowi, jak tylko było to w ich mocy. Przerobili własne ubrania, by go przyodziać, nakarmili, oddali ostatnie pieniądze, pomogli, angażując całą siatkę ludzi, przekroczyć granicę Generalnego Gubernatorstwa.
A potem musieli bardzo wiele odcierpieć za swą dobroć.
Niestety, ponownie złapany przez gestapo, po tym, jak doniosła na niego w ramach zemsty i urażonej dumy była kochanka, którą zostawił dla innej kobiety, Nowaczek po kilku miesiącach ponownie pojawił się w życiu Kuligów. Tym razem był pewny siebie, bezczelny – tak wspominają go córki Franciszki i Wawrzyńca.
Naiwnie uwierzył, że współpraca z Niemcami zapewni mu wolność. Zdradził i zadenuncjował sto dwadzieścia osób, które związane były z jego ucieczką, w tym rodzinę Kuligów, rodzinę Magierów, siostrę Franciszki, Stefanię, księdza Franciszka Paciorka i mnóstwo innych.
Zrujnował życie wielu rodzin, którym za okazane dobro odpłacił wyrokiem śmierci.
Wielu było ludzi takich jak Nowaczek?
Nie sposób oszacować. Niestety, takie sytuacje się zdarzały i na takie relacje natknęłam się w archiwum PMAB. Bywało i tak, że więźniowie, którym okoliczni mieszkańcy pomagali, początkowo deklarowali dozgonną wdzięczność i wsparcie swoim dobrodziejom, a gdy ci znaleźli się w potrzebie, udawali, że nic takiego nie miało miejsca, że ich zwyczajnie nie znają. Natknęłam się na podobną historię zdrady, gdy ponownie złapana uciekinierka też wydała swoich dobrodziejów, jednak wydaje mi się, że nie uczyniła z tego swoistego wytrychu otwierającego drzwi do wolności, lecz po prostu była skrajnie zastraszona.
Ostatecznie Nowaczek zginął w obozie z osobami, które zadenuncjował. A ja zastanawiałem się nad tym, czego w głównej części Pani książki nie ma, a co można wyczytać z wywiadów i relacji – jak dalej potoczyły się losy bohaterów? Franciszka wyszła z obozu, a jednak w pewnym sensie nigdy go nie opuściła.
Gdy Franciszka wyszła z obozu i dwa dni później urodziła czwarte dziecko, małego Wawrzyńca, jej rodzinę dotknęła jeszcze większa bieda. Kuligowie stracili głowę domu, człowieka, który ich kochał, chronił, ale też był głównym żywicielem rodziny. Konie i furmankę, dzięki której wcześniej mogli uzyskiwać stały dochód. Franciszce pozostało tylko niewielkie poletko, które – w dzień najmując się do najcięższych prac u sąsiadów i w okolicy – mogła obrabiać nocą w blasku księżyca, przez co nie przynosiło takich plonów, jakich można by oczekiwać.
W górnym rzędzie od lewej: Franciszka Kulig z małym Wawrzyńcem Kuligiem na rękach, sąsiadka Józefa Filip, sąsiadka Wiktoria Drabczyk (w chuście), Kazimierz Żmuda (w kaszkiecie), Wiktoria Żmuda (w chuście), sąsiad Ignacy Brombosz; Wiktoria Drabczyk (opiekunka dzieci Kuligów podczas pobytu Franciszki w obozie, została z rodziną do końca wojny, gdyż jej mąż zginął od zabłąkanej niemieckiej kuli). W dolnym rzędzie: syn sąsiadów Błażej Janus, bratanek Franciszki Stanisław Żmuda, Maria Kulig (z kokardą we włosach), Stefania Kulig, Eugeniusz Magiera, Mietek Magiera, Błażej Magiera, sąsiad Stanisław Dźwigoński, córka sąsiadów Stanisława Brombosz i bratanek Franciszki Roman Żmuda
O ironio, przez resztę wojny w stodole ukrywał się poszukiwany przez gestapo szwagier Franciszki, wdowiec po Stefanii, która zginęła w Auschwitz. Franciszka zaszła z nim w kolejną ciążę. Obiecywali sobie wsparcie, miłość, wspólne wychowywanie jej czwórki dzieci, jego trójki synów i wspólnego dziecka. Ale okazało się, że również sąsiadka spodziewa się z nim dziecka i ostatecznie to z nią związał się Magiera.
Śmierć męża, zdrada kolejnego mężczyzny, doświadczenia obozowe, ogromna bieda – to wszystko odcisnęło się piętnem na jej charakterze. Córki i wnuczka wspominały ją jako osobę surową, nie okazującą uczuć. Młodsza córka, Maria, została już w wieku dziewięciu lat oddana na służbę do kobiety, która miała fatalną opinię w okolicy. Do swych ostatnich dni miała żal, że matka ją oddała, że jej nie odwiedzała, nie troszczyła się o nią. Pamiętajmy, że w tamtym okresie oddawanie dzieci na wychowanie zamożniejszym krewnym albo odsyłanie ich na służbę nie było niczym nadzwyczajnym, niedostatek zmuszał ludzi do najtrudniejszych wyborów. Nie zmienia to faktu, że te wspomnienia zmroziły mi krew w żyłach. Sądziłam, że ktoś, kto doświadczył piekła obozu, będzie bardziej empatyczny, że w jego duszy uruchamiają się bardziej tkliwe nuty.
To sprawiło, że miałam ciche dni z komputerem. Dużo czasu zajęło mi, by się otrząsnąć i nie oceniając postawy Franciszki, dokończyć opowieść. Tak zupełnie po ludzku do dziś jest mi bardzo żal dziecka, które w wieku dziewięciu lat zostaje bez mamy, taty, na łasce bezdusznej, obcej kobiety, zmuszone do ciężkiej pracy w polu. Ale wydaje mi się, że znalazłam klucz do jej serca.
Po lekturze Ocalonej z Auschwitz wnuczka Franciszki, pani Dorota, powiedziała, że jest mi bardzo wdzięczna, bo dzięki tej książce zrozumiała postawę babci. Pojęła, że twarde wychowanie, uczenie samodzielności, nierozpieszczanie to narzędzia, które w czasach Franciszki służyły temu, by dzieci mogły przetrwać, dać sobie radę w życiu.
Skupienie na emocjach, próba zrozumienia drugiego człowieka – to coś, co odróżnia powieściopisarzy od historyków?
Historycy opowiadają o przeszłości przez pryzmat statystyki, przez pryzmat faktów, dat, liczb. Ja obrałam sobie inny cel i inne narzędzia. Wyszłam z założenia, że skoro emocje pobudzają najbardziej, to trzeba utożsamić się z bohaterami, opisać historię w taki sposób, jakbyśmy sami jej doświadczali, bo wtedy najlepiej zrozumiemy, z czym bohaterowie musieli się zmierzyć. Poczujemy strach, ból, ogarnie nas rozpacz i beznadzieja. Zrozumiemy, jak trudno w tych złych chwilach znaleźć iskierkę nadziei, jak i gdzie jej poszukiwać.
To nie statystyka sprawia, że mamy dreszcze lub nie śpimy po nocach. Ja staram się wywołać w czytelnikach emocje – niezależnie od tego, jaką historię opowiadam, one wstrząsają nami najbardziej.
Dlatego nadal zajmuje się Pani tematem Auschwitz?
Dziś od historyka z PMAB usłyszałam, że to miejsce uzależnia i że gdy spogląda na moją pracę, to nie ma wątpliwości, że mnie też to spotkało. Historie obozowe trafiają do mnie przez przypadek, za co jestem wdzięczna losowi.
Pierwszą, o tym, jak jej mama Stefania Stawowy trafiła do Auschwitz jako zakładniczka za męża, opowiedziała mi osiemdziesięcioletnia Ewa. Tak powstała Tajemnica z Auschwitz. Potem przyszły kolejne, w tym historia Mimi Guzik (Ostatnia „więźniarka” Auschwitz), którą podzieliła się ze mną Pani Anna Odi, do dziś mieszkająca i pracująca na terenie byłego obozu.
Gdy pochyliłam się nad tematyką obozową, w rzeczywistości niewiele w mojej twórczości się zmieniło. Nadal piszę o kobietach, o tym, co czujemy, czego się boimy, gdzie szukamy nadziei. Te historie są po prostu osadzone w innej rzeczywistości i w innym czasie.
Jedyną różnicą jest ciężar tych opowieści. Gdy zaczynam pisać, na kilka miesięcy staję się bohaterką książki. Utożsamiam się – na tyle, na ile to możliwe – z jej poglądami, emocjami, uczuciami, obawami. Trochę też eksperymentuję z własnym ciałem. Zdarza mi się potwornie marznąć, głodzić się, by poczuć, jak organizm reaguje na ekstremalne sytuacje tylko po to, by później wiarygodnie je opisać.
Cieszę się bardzo, że czytelnicy doceniają mój wysiłek, a kolejne osoby obdarzają zaufaniem, zwierzając się z najbardziej dramatycznych przeżyć.
Wciąż trafia Pani na kolejnych ludzi i kolejne opowieści?
Oczywiście, możliwe nawet, że częściej niż jeszcze kilka lat temu. Odchodzą kolejni świadkowie tych wydarzeń, a ich dzieci i wnuki pragną ocalić pamięć o dziadkach. Jadąc do Poręby czy Oświęcimia, już wiem, że czekają na mnie kolejne prawdziwe historie. Co więcej, te historie wciąż żyją, nawet już po wydaniu książki. Nowe wydanie Tajemnicy z Auschwitz uzupełniłam o ponad 100 stron relacji przyjaciółki bohaterki książki, która była z nią w lagrze. Podobnie dzieje się z Ocaloną z Auschwitz, bo już teraz dalsza część rodziny dzieli się nowymi dla mnie faktami, wspomnieniami.
A tymczasem pracuje już Pani nad kolejną książką?
Tak, piszę o dwóch siostrach, które po powstaniu warszawskim trafiły do obozu. To prawdziwa historia, która mocno związana jest z ulicą Żurawią w Warszawie. Nie mogę się doczekać, by podzielić się nią z czytelnikami.
Książkę Ocalona z Auschwitz kupicie w popularnych księgarniach internetowych: