Serce w dłoni
Data: 2009-03-10 08:01:59Długo musiał pan czekać na pierwszy przeszczep?
Jeszcze dwa miesiące od chwili otwarcia kliniki. Operację zrobiliśmy
5 listopada. Gdy zapowiedziałem, że przygotowuję się do pierwszego w Polsce przeszczepu serca, wywołałem w środowisku pewien niepokój. Zadzwonił do mnie profesor Jan Nielubowicz – największa ówczesna sława w dziedzinie chirurgii – i prosił mnie, żebym tego nie robił.
Dlaczego?
Bał się, że dojdzie do jakiejś wpadki i zostanie zastopowany program transplantacji innych organów. A on marzył o dokonaniu przeszczepu wątroby. Tłumaczył, że jeśli mi się nie uda, on już do końca życia nie zrealizuje swojego marzenia. Nie wyperswadował mi tego.
Tak naprawdę główny problem polegał na tym, że do przeszczepu trzeba było znaleźć serce pracujące idealnie. A wówczas w świadomości ludzi – i większości lekarzy – dopóki biło serce, człowiek żył. Pojęcie śmierci mózgowej istniało, ale nie było powszechnie akceptowane. W związku z tym istniała bariera etyczna. Zadawałem sobie pytanie, czy osoba, od której pobieram serce, „na pewno” nie żyje. W rzeczywistości było to pytanie, czy naprawdę powinienem to zrobić. Podjąłem jednak decyzję o wykonaniu przeszczepu.
Kim są dawcy – czy istnieje jakaś reguła?
Są dwie zasadnicze grupy dawców organów. Pierwsza to osoby z wypadków drogowych: kierowcy, pasażerowie samochodów, motocykliści oraz, niestety, dużo pieszych.
Druga, zresztą liczniejsza, to chorzy, głównie na tętniaka mózgu. Taki tętniak, w momencie gdy pęka, niszczy mózg.
Podobno najmniej dawców jest zimą…
Tak. Wtedy jest mniej wypadków drogowych, bo ludzie jeżdżą ostrożniej. Wiosną, latem i wczesną jesienią kierowcy mniej uważają, bardziej im się spieszy i w efekcie rozwijają większe prędkości. A polskie drogi nie nadają się do szybkiej jazdy.
Czy w czasie podróży samochodem, gdy patrzy pan na innych kierowców, pojawia się taka myśl: „Z tobą się niedługo znowu zobaczę, będziesz dawcą”?
Czasem tak jest, głównie gdy widzę motocyklistów. Powiedzenie „dawca jedzie”, gdy szosą mknie motocyklista, jest niestety prawdziwe. Niektórzy jeżdżą z zawrotną szybkością. Jeśli coś się wydarzy na drodze, po prostu nie mają szansy na jakikolwiek manewr.
Załóżmy, że na drodze zdarza się wypadek – ofiarą jest właśnie motocyklista. Na miejsce przyjeżdża lekarz i stwierdza zgon. Zawiadamia Poltransplant o dawcy organów. Ale może gdyby trafił natychmiast do nowoczesnej kliniki, mógłby dalej żyć, zamiast stać się dawcą?
Kiedy pęka czaszka, a to jeden z najczęstszych urazów ofiar wypadków drogowych – zwłaszcza motocyklistów, następuje wylew krwi i w efekcie tego mózg ulega rozerwaniu, to nie ma żadnej szansy na uratowanie pacjenta. Zapewniam również, że dawcy nie zgłasza przypadkowy lekarz. Pogotowie zabiera chorego do szpitala. I tam lekarze stwierdzają, czy nastąpił zgon, czy nie.
Do kogo należy ostateczna decyzja w tej sprawie?
O tym, czy pacjent żyje, czy nie, rozstrzyga na podstawie badań grupa złożona z neurochirurga lub neurologa, anestezjologa oraz lekarza medycyny sądowej. Oni są niezależni od zespołu wykonującego transplantację.
Pamięta pan, jakie były dyskusje specjalistów kiedyś przy okazji sprawy Terri Schiavo albo teraz w związku z Eluaną Englaro?
Śmierć człowieka następuje w chwili śmierci mózgu. Komórki mózgowe pozbawione dostawy tlenu zamierają po trzech minutach. Mózg ulega nieodwracalnemu uszkodzeniu. I człowiek umiera. Nawet jeśli wciąż bije serce, organizm nie posiada już cech, według których można by uznać, że jest żywy. Po prostu trwają jeszcze pewne procesy biologiczne. To znaczy żyją i funkcjonują: wątroba, nerki, trzustka, rogówki, serce oraz wiele innych narządów. Dlatego należy odpowiednio się zająć tym zmarłym.
Czyli?
Należy go zaintubować, to znaczy doprowadzić do tego, by oddychała za niego specjalna aparatura. Musi być również utrzymane ciśnienie krwi.
Załóżmy, że komisja stwierdziła u kogoś śmierć mózgową. Czy lekarz musi prosić rodzinę zmarłego o pozwolenie na transplantację narządów?
Zawsze pytamy rodzinę dawcy o zgodę na pobranie serca. Bez tego nie podejmujemy żadnych działań. Pytamy, choć polskie przepisy tego nie wymagają.
To trochę przypomina działania dyplomatyczne. Trudno jest prowadzić taką rozmowę?
Moim zdaniem w Polsce jest duża akceptacja społeczna dla transplantacji. Rzadko spotykamy się z odmową. Dlatego uważam, że strach lekarzy przed rozmową z rodziną zmarłego jest przesadny. Podam przykład. Pod koniec lat osiemdziesiątych zadzwoniono do Zabrza z informacją o sercu do pobrania. Dawcą był siedemnastoletni chłopak, który zginął w wypadku samochodowym. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, ordynator szpitala stwierdził: „Najpierw proszę porozmawiać z ojcem”. Okazało się, że powiadomiono nas właśnie na prośbę tego człowieka! Kiedy dowiedział się, że zmarł mu syn, poprosił lekarzy o telefon do Zabrza, że jest serce do transplantacji. „Niech jeszcze choć serce żyje w czyjejś piersi, niech służy innemu” – stwierdził ojciec chłopca. W trakcie rozmowy życzył nam udanej operacji, tego aby pacjent czekający na transplantację przeżył. Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. I wiem, że nie należy się bać takich rozmów.
Wszyscy mają tak wielkie serce?
Są niestety również ludzie, którzy nie potrafią się zachować tak pięknie. Słyszałem o przypadku, kiedy rodzina zmarłego zażądała pieniędzy za pobrane serce. Podobno osoba, której je wszczepiano, nawet zaczęła płacić jakieś raty. Nie oddała jednak „długu” w całości, ponieważ... zmarła.
W Zabrzu doszło natomiast do takiej sytuacji: wykonaliśmy przeszczep serca, które zostało pobrane za zgodą żony zmarłego. Dosyć niespodziewanie tuż po operacji do kliniki wpadł ojciec dawcy. Wyzywał synową od najgorszych. Twierdzi, że sprzedała nam serce. „Ona nie uzgadniała ceny ze mną! Ile jej zapłaciliście?!” – krzyczał.
To jest ta mniej piękna strona ludzkich zachowań.
A czy pacjenci pytają, kto był ich dawcą?
Z tym jest różnie, część chorych chce wiedzieć. Jestem przeciwnikiem podawania tych informacji. Jeśli jednak pacjent nalega, podajemy zazwyczaj płeć i wiek zmarłego. Konsekwentnie natomiast nie mówimy rodzinom dawców, kto jest biorcą.
Kto ma pierwszeństwo w kolejce po przeszczep, jeśli znajduje się dawca, a jest kilku oczekujących?
Przeszczep jest wykonywany tylko wówczas, gdy uszkodzenie serca jest nieodwracalne. Nowy narząd dostaje osoba mająca najmniejsze szanse przeżycia i najgorsze rokowania. To znaczy ta, która bez przeszczepu będzie mogła żyć jeszcze jeden, maksymalnie dwa miesiące.
Przecież ojciec współczesnej medycyny Hipokrates radził swoim uczniom, żeby nie zajmowali się nieuleczalnie chorymi, osobami umierającymi.
Wiem o tym, ale nie mogę się z tym postulatem zgodzić. O ile przysięga Hipokratesa jest dla każdego lekarza pewną wykładnią tego, jak należy postępować, o tyle ta zasada dla niektórych jest nie do przyjęcia.
Dlaczego?
Dla mnie sprawą bezdyskusyjną jest to, że jeśli mam pacjenta, który pożyje jeszcze cztery miesiące, i drugiego, umierającego na OIOM-ie, to najpierw będę ratował tego umierającego. Wiem, że wyniki mogą być gorsze, ale on bardziej potrzebuje tego przeszczepu. Tak postępowałem całe życie przy transplantacjach serca.
Zresztą obecnie w większości ośrodków kardiochirurgicznych obowiązuje zasada, że w pierwszej kolejności wykonuje się przeszczep u pacjenta, u którego rokowanie jest najgorsze, ale spełnia wszystkie kryteria gotowości do przeszczepu (opór płucny, brak infekcji itp.). To prawidłowa kwalifikacja.
Z jakiego powodu Hipokrates postulował coś dokładnie odwrotnego?
Może dlatego, że za jego czasów wszystko było inne. Nie było leków, medycyna polegała raczej na domysłach niż na wiedzy. Dla lekarza było bezpieczniejsze zająć się pacjentem, który lepiej rokuje. Każdy wyleczony przypadek podnosił prestiż lekarza i zawodu.
Do mnie zresztą zawsze trafiali „źli” pacjenci, którym pomocy odmawiali inni lekarze.
Wróćmy do przeszczepu: jak wyglądało przygotowanie do pierwszej transplantacji?
Tak naprawdę pierwszą transplantację serca w Polsce wykonał profesor Jan Moll w 1969 roku. Zabieg jednak się nie udał. Chory zmarł na stole.
My, w 1985 roku w Zabrzu, rozpoczynaliśmy przygotowania po raz drugi, praktycznie od podstaw. Przyznam, że mniej bałem się samego zabiegu niż odbioru społecznego naszych działań. Nikt z nas nie umiał przewidzieć wyniku operacji, za to doskonale pamiętaliśmy niemal histeryczne reakcje mediów po tym pierwszym nieudanym przeszczepie. I baliśmy się, że wydarzy się coś podobnego, jeśli nam się nie uda.
Przygotowania trwały dość długo, ponieważ było mnóstwo kłopotów. Na czele z tym, że jedyną osobą w klinice wykwalifikowaną do wykonania tej operacji byłem ja. Żaden z kolegów nie miał odpowiedniej wiedzy ani doświadczenia. Dla dziewięćdziesięciu pięciu procent zespołu kardiochirurgia była czymś zupełnie nowym.
Do przeszczepu jednak doszło…
Tylko i wyłącznie dzięki moim kolegom ze Szpitala Wolskiego w Warszawie. Oni wiedzieli, co planuję, wspomniałem im, że poszukujemy dawcy. Największy problem stwarzało właśnie znalezienie dawcy z bijącym sercem. Kłopot był nie tyle techniczny – bo zmarły z pracującym sercem nie jest rzadkością – ile, jak już wspomniałem, etyczny. Akurat mieli kogoś takiego u siebie na oddziale. Trzeba było jednak podjąć decyzję, czy pacjent naprawdę może być dawcą. Lekarze z tamtego szpitala nie chcieli go zgłosić oficjalnie. Natychmiast pojechałem do Warszawy. Wykonałem tej osobie badania i stwierdziliśmy wspólnie z kolegami brak przepływu krwi przez mózg. To jednoznacznie dowodziło, że mózg nie żyje, więc i pacjent nie żyje. Trzeba było jeszcze zebrać komisję. A lekarze byli bardzo niechętni. Po prostu się obawiali tego, jak społeczeństwo i inni lekarze ocenią ich decyzję. Mimo że stan, w jakim był dawca, nie pozostawiał lekarzom żadnych wątpliwości, długo czekaliśmy, żeby zdobyć zgodę komisji na pobranie organów. W końcu jednak wydała orzeczenie o śmierci.
Kim był dawca?
Młody chłopak, miał około dwudziestu lat. Zginął w wypadku samochodowym.
Nie bał się pan rozmowy z jego rodziną?
Nie. Choć bardzo smutny był fakt, że trzeba rozwiać nadzieje matki, która wierzyła, że syn wyzdrowieje. Prawda o jego stanie była dla niej szokiem. To była ciężka rozmowa, ale wiele mnie nauczyła. Kobieta w końcu zaakceptowała bolesną prawdę i stwierdziła, że skoro jej dziecko nie żyje, to niech jego serce uratuje kogoś innego. Ta decyzja zapadła przez łzy. Była smutna i dramatyczna, ale jednocześnie naprawdę słuszna. Wzbudziła we mnie optymizm i wiarę w człowieka.
Musiał pan mieć akceptację władz państwa, żeby wykonać transplantację?
Tak. Prokurator generalny nie widział przeciwwskazań. Dyrektor instytutu transplantologii poparł moją decyzję, również przedstawiciel Ministerstwa Zdrowia bardzo mi pomógł. Gdy lekarze w końcu wydali orzeczenie o śmierci, przyjechała karetka po zwłoki.
Zwłoki z wciąż bijącym sercem?
Tak, serce pobierane do przeszczepu musi pracować. Inaczej przeszczep się nie uda. Sama operacja trwała pięć godzin. Nie miałem z nią większych kłopotów.
Dziś byłaby wykonana szybciej?
Nie, pięć godzin to dobry czas [uśmiecha się].
(...)
wywiad ten stanowi fragment książki Jana Osieckiego
"Zbigniew Religa. Człowiek z sercem w dłoni"