Obywatel Milk - obywatel gej
Data: 2009-02-06 00:04:59Harvey Milk, człowiek w Stanach legendarny, w Polsce znany jest chyba tylko aktywnym działaczem ruchów gejowskich. To pierwszy polityk, który stworzył wielki ruch społeczny działający na rzecz praw gejów. Starał się reprezentować wszystkich wykluczonych i na tym budować swój kapitał polityczny. Doprowadził też do odrzucenia przepisów, które pozwoliłyby prawnie usankcjonować represje wobec gejów (między innymi uniemożliwiłyby im wykonywanie zawodu nauczyciela). Zginął gdy jego kariera polityczna zaczynała nabierać tempa z rąk radnego White’a, katolickiego konserwatywnego polityka irlandzkiego pochodzenia, któremu miał rzekomo zrujnować życie.
Tyle historia. Van Sant bierze jednak na warsztat biografię Milka, aby opowiedzieć o rodzeniu się ruchu gejowskiego w Stanach. Tu jego film jest po prostu dobry. Reżyser nie próbuje estetyzować, upiększać rzeczywistości – pokazuje niestałość gejowskich związków (choć czy tak naprawdę problem ten dotyczy wyłącznie homoseksualistów?), homoseksualiści w jego filmie wcale nie są niemal boskimi, pięknymi herosami – są po prostu prawdziwi, z całą manierą zachowania, charakterystycznym zestawem gestów, sposobem mówienia… Z pewnością obraz pieszczot gejowskich trudny będzie do przyjęcia dla konserwatystów czy po prostu osób, które nie akceptują homoseksualizmu bądź się nim zwyczajnie brzydzą. Jednak genialne kreacje aktorskie czynią z filmowych bohaterów ludzi z krwi i kości, którym kibicujemy, współczujemy, których po prostu lubimy. Sean Penn w tytułowej roli jest po prostu genialny i wątpię, czy któryś z konkurentów prześcignie go w wyścigu po Oscary.
Przyznać jednak trzeba również, że Penn po prostu miał co grać. Dustin Lance Black i Gus Van Sant zdecydowali się bowiem pokazać obraz człowieka prawdziwego – niesamowicie pochłoniętego pracą i poświęconego swym ideałom tak bardzo, że w życiu prywatnym raczej niezbyt dobrze mu się układało. Milk jednak jest daleki od bycia ideałem – gdy trzeba, potrafi stać się manipulatorem i populistą. Wie, że aby osiągnąć cel, musi być po prostu skutecznym politykiem, dlatego czasem zmienia sojusze i łamie dane słowo. Jego poczucie humoru i dystans pozwalają budzić autentyczną sympatię i pozwalają być niesamowicie przekonującym, jednak nikt raczej nie ma wątpliwości, że mówiąc o reprezentowaniu wszystkich wykluczonych, tak naprawdę ma na myśli wyłącznie gejów – to oni są bowiem jego elektoratem i to oni – jak sam twierdzi – walczą tu o życie. Podejmuje decyzje niepopularne, jak na przykład czyniąc kobietę szefową swojego „sztabu”, ma ogromną intuicję polityczną. Jest wielkim znawcą i koneserem sztuki operowej. To jednak również fanatyk, który w dążeniu do celu czasem przestaje pamiętać o kosztach.
Doskonały jest również Josh Brolin w roli późniejszego zabójcy Milka. Jego radny White momentami budzi współczucie, dzięki czemu potrafimy go zrozumieć. White jest człowiekiem, którym miotają sprzeczne uczucia, który dopiero doprowadzony do ostateczności, na krawędzi upadku, decyduje się na szaleńczy krok – podwójne morderstwo. Jednak reżyser nie pozwala nam długo mu współczuć, zaznaczając w końcowej części filmu, że za swe winy otrzymał niewspółmierną karę. Największą jednak pokutę zadał sobie sam, decydując się na popełnienie samobójstwa po wyjściu z więzienia. Brolin bardzo oszczędnymi środkami potrafi oddać sporo z głębi tej postaci, niemal nie używając słów – to jego największe zwycięstwo i momentami żal, że jego szanse na Oscara są minimalne w rywalizacji z „pewniakiem” – pośmiertnie nominowanym Heathem Ledgerem.
Warto jednak podkreślić, że ani James Franco jako kochanek Milka, ani Emile Hirsh czy Alison Pill nie ustępują pola głównym bohaterom. Znakomicie dobrana obsada, ale również wspaniałe kostiumy, scenografia i zdjęcia pozwoliły Van Santowi stworzyć coś więcej niż tylko dobry „film gejowski”. „Obywatel Milk” to także znakomity obraz epoki, lat 60-tych, ale przede wszystkim – 70-tych, skutecznie unikający popadania w banał czy stereotypy. Ameryka jest tu zwyczajnie prawdziwa, obarczona mnogością problemów i bolączek społecznych wśród których nietolerancja jest tylko jednym z wielu kłopotów. Wmontowane w film autentyczne, archiwalne nagrania, które płynnie przechodzą w obraz zrealizowany pod kierunkiem reżysera, pozwalają opowieść tę dodatkowo uwiarygodnić.
Nie chciałbym tu pozostawiać wątpliwości – nie jestem, prawdę mówiąc, miłośnikiem kina gejowskiego. Nie, nie jestem homofobem – po prostu razi mnie przesadne eksponowanie sfery seksualności w stylu Love Parade czy innych tego typu imprez oraz manifestacji. Ten jednak film pozostaje na tyle delikatny i dyskretny, że zarzut o to byłby po prostu kompletnie nieuzasadniony. Van Sant bowiem tworzy film przede wszystkim przeciwko fanatyzmowi i dyskryminacji (lekko manipulując i unikając nazwaniu również postawy Milka fanatyzmem), może nieco przesadnie oczerniając konserwatystów, ale przecież ma do tego prawo. Problemem, moim zdaniem, jest za to co innego.
A mianowicie – przesadne zaangażowanie polityczne, momentami graniczące wręcz z tanią agitką. Gus Van Sant w tle opowieści kreśli obraz tysięcy młodych ludzi mających problemy z własną orientacją seksualną, bojących się ujawnić swój homoseksualizm bądź zmuszanych przez rodziny do „leczenia się” z niego. Van Sant wkłada więc w usta Milka gorącą przemowę, w której polityk ten nakłania do głosowania na gejów. Tylko w ten sposób rzekomo można przywrócić wspomnianym młodym ludziom nadzieję i uratować ich od samobójstwa, jak czynił to przez całe życie Milk. Proszę mi wybaczyć – doceniam obraz Van Santa, widzę wszystkie jego atuty, ale taka „agitka” wpleciona w końcówkę filmu wydaje mi się po prostu tania. Ani to te czasy, ani obyczaje, ani nawet ten kraj. I raczej trudno mi „kupić” takie zakończenie znakomitej historii. Dlatego raczej nie kibicuję scenariuszowi Milka w wyścigu po Oscary. Mamy wśród nominowanych historie ważniejsze.