Marzyciele mają trudniej, ale piękniej. Wywiad z Barbarą Kosmowską
Data: 2020-09-21 13:53:15Niełatwo być wrażliwym i szczęśliwym! Wrażliwość każe widzieć subtelniej świat i ludzi. Idzie w parze z delikatnością. To piękne cechy, ale jakże kłopotliwe w starciu z zimnymi realiami choćby szkolnej rzeczywistości – mówi Barbara Kosmowska, autorka książki Gwiazda z pierwszego piętra.
Czasami trzeba dorosnąć do rozmowy z dzieckiem?
Zawsze. W innym wypadku grożą nam poważne kłopoty w relacjach z naszymi milusińskimi, które mogą ciągnąć się latami. Trzeba pamiętać, że dziecko jest takim samym partnerem do rozmowy jak dorosły – może tylko jeszcze bardziej uważnym, wrażliwym, pamiętliwym. Jest też świetnym słuchaczem i jakiekolwiek lekceważenie go to śmiertelny grzech. A zdarza się go popełniać osobom dorosłym.
Rozmowa to w ogóle niełatwa sprawa. Potrafimy jeszcze ze sobą rozmawiać?
Chciałabym odpowiedzieć twierdząco, ale obawiam się, że sztuka rozmowy, podobnie jak sztuka czytania, zanika – i to niekoniecznie z naszej winy. Pana pytanie nurtuje mnie od dawna, o czym świadczą książki pisane dla dzieci, młodzieży, ale też dorosłych. Niemal w każdej powraca motyw „złej komunikacji”, różnego postrzegania rzeczywistości przez bohaterów, co zawsze prowadzi do niepotrzebnych konfliktów i nieporozumień. Brak komunikacji lub komunikacja fatalna potrafi „namieszać” w życiu każdego. Niedoskonała ‒ komplikuje nasze relacje, a sprawy zwyczajne, chciałoby się powiedzieć: banalne, urastają do rangi poważnych problemów. Wszystkiemu winne są jakże zwyczajne niedomówienia czy przemilczenia. Nie powinniśmy oskarżać o to wyłącznie siebie. Przyczyna leży z pewnością w tempie dorastania czy sposobu życia, jaki nam narzucono. Nie każdy potrafi urwać się z tego „postronka” oczekiwań społecznych, więc jest więc zmuszony płacić za pogoń okrutną monetą samotności, alienacji, wykluczenia. Rezygnujemy z rozmów, zapominając, że to właśnie one są najlepszym lekarstwem na samotność. I zaprzeczają jej istnieniu.
Wszystko przez pośpiech?
Pośpiech jest chyba głównym oskarżonym! W dzisiejszym świecie traktujemy czas głównie jako dobro materialne. A przecież ma on także służyć naszej duchowości. Rozmowa też została sprowadzona do funkcji użytkowych. Korzystamy z niej u psychologów, naprawiając swe poćwiartowane osobowości. Być może musimy w ten sposób sobie pomagać, skoro zamieniliśmy domowy dialog na kozetkę u terapeuty. Otwarta, szczera rozmowa przeraża nas, bo wymaga odwagi, uczciwości, otwartości. Łatwiej nam otwierać się przed obcymi, zwłaszcza anonimowo, na przykład w sieci, aniżeli, dawnym sposobem, toczyć „Polaków rozmowy”. Może więc rozmowa staje się w jakimś stopniu reliktem z niedawnej przeszłości. Marginalizujemy ją, minimalizujemy, o czym świadczą także zmiany w języku, wszelkie skróty, mocno widoczne choćby w młodzieżowej gwarze. Rezygnujemy z rozmowy, przekonani, że dzięki mass mediom wszyscy nas świetnie znają i my wszystko o innych wiemy. Tymczasem właśnie nie wiemy, bo nic nie zastąpi prawdziwego dialogu.
A i Internet nam nie pomaga.
Wręcz szkodzi! Jest zastępczą formą naszej komunikacyjnej aktywności. Wygodną, bo pozwalającą nam ukryć się pod nickiem albo skorzystać z cudzej osobowości.
Łatwiej jest być kimś, kim chcemy, obdzielać znajomych serduszkami i życzliwością, aniżeli konfrontować się w tzw. „prawdziwym życiu”.
Są tego smutne konsekwencje. Wygoda powoli wypiera tradycyjne życie towarzyskie, a to przecież spotkania z ludźmi w realu uczyły nas dyskusji, rozmowy, szukania porozumienia. Obfitowały w przyjaźnie i trwałe związki. Nie da się ich zastąpić nawet najmilszą znajomością w sieci.
Dzieci mają łatwiej?
I łatwiej, i trudniej. One urodziły się z internetową wtyczką już w kołysce. Dorastają z przekonaniem, że świat bez mass mediów i social mediów nie istniał. Zatem Internet, który nas, dorosłych, oddala, paradoksalnie dzieci zbliża, bo jest dla nich tak naturalnym darem cywilizacji jak dla starszego pokolenia radio i telewizja. Nic więc dziwnego, że ich podwórko też przeniosło się do sieci. Problem pojawia się wtedy, gdy nasze pociechy zaczynają tam się meblować i urządzać przyszłe życie. Są więc narażone na podwójne niebezpieczeństwo, to czyhające w świecie wirtualnym i rzeczywistym. Nie dość tego ‒ bywają w obu tych przestrzeniach zagubione. Dorośli wiedzą, gdzie znaleźć pomoc w obliczu problemów, dziecko już nie. Inne jest osamotnienie dorosłego, któremu pewna dojrzałość pomaga sobie jakoś z nim radzić, inna alienacja dziecka, gdy uświadomi sobie, jak bardzo jest samotne z problemami, których dorośli mogą nie zauważyć.
Nagrodzona w Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren książka Gwiazda z pierwszego piętra, która trafiła ostatnio na „Złotą Listę” Fundacji „Cała Polska Czyta Dzieciom” też zaczyna się od pewnego niezrozumienia czy nieporozumienia.
Tak, bo to właśnie nieporozumienia kręcą spiralą kłopotliwych zdarzeń, a w powieści ‒ jak w życiu. Pozornie zwyczajne rozmowy prowadzone przez mamę i córkę, dwie ważne bohaterki, przypominają tor pełen przeszkód, po którym obie lawirują, by wzajemnie się nie pokaleczyć, nie powiedzieć czegoś, co drugiej sprawi przykrość. I obu udaje się omijać te uczuciowe przeszkody tak świetnie, że brną w coraz większą komunikacyjną dziurę. To musi się skończyć jakąś bolesną kolizją, jeśli nie zwycięży potrzeba szczerej rozmowy. Podobnie rzecz się ma po drugiej stronie ulicy, gdzie od niedawna mieszka sympatyczny chłopiec. On również, pragnie aby nie zgasł uśmiech na twarzy mamy i jest skłonny pozbawić siebie należnej mu radości, udawać, że świetnie się odnajduje w nowych realiach, choć to nieprawda. Jako marzyciele bohaterowie książki potrafią jednak uciekać od bólu czy niezrozumienia na własne planety szczęścia.
Myśli Pani, że Helenka i Mikołaj to zwyczajne dzieciaki z niezwyczajnymi problemami?
Niestety, sądzę, że to zwyczajne dzieciaki z problemami, które też stają się „zwyczajne”, popularne w naszych cybernetycznych rodzinach. I sytuacje powieściowe dotyczą ogromnej rzeszy młodych czytelników, bo znana jest im doskonale rodzinna samotność, rozwody, szkolne wykluczenia. Cała nadzieja w tym, że sympatyczni bohaterowie zarażą swych rówieśników siłą marzeń. Jeśli tak się nie stanie, jeśli mali czytelnicy pozostaną w tej wysublimowanej samotności, mogą cierpieć i nigdy nie pokochać siebie, świata, życia tak, jak powinno się je pokochać.
Siła powieści dziecięco-młodzieżowej leży moim zdaniem w przekazie, że nikt nie jest odosobniony w swoich kłopotach.
Jeśli czytelnik utożsami się z bohaterami, zobaczy odbicie swojej samotności w ich samotności, może poczuć jakże potrzebną ulgę. Odkrywa, że tych „innych”, „dziwnych”, „przezroczystych” jest więcej.
O to właśnie chodzi w literaturze dla młodych czytelników?
Głównie chodzi o to, by nie kłamała, nie produkowała zbędnego lukru, nie uczyła i nie umoralniała na siłę. Literatura dla młodych musi być „zwłaszcza”: zwłaszcza szczera, dobrze napisana i traktująca czytelnika z całą powagą oraz mądrością, na jaką tylko nas, dorosłych stać. Wystarczy, że nie zignorujemy i nie pomniejszymy do rozmiarów dzieci ich osobistych problemów. Bo skoro problemy przerastają nas, dużych, tym bardziej potrafią przerosnąć dzieci i młodzież. Trzeba pamiętać, że ich mała samotność jest wielką samotnością, małe niezadowolenie – wielkim niezadowoleniem, małe cierpienie – cierpieniem ogromnym. Gdy piszę książki dla tych najwdzięczniejszych odbiorców, przypominam sobie własne, nastoletnie dylematy. I odkrywam, że przynajmniej one wcale się nie zmieniły… Odkrywam też, że coraz trudniej nadążyć nam za najmłodszym pokoleniem i właśnie to może być powodem naturalnej śmierci naszych opowieści. Trzeba więc próbować nie tracić z oczu tej pięknej armii „koników polnych”.
Od czego możemy zacząć, by spróbować je dogonić?
…jeśli będziemy za bardzo próbować, możemy ponieść klęskę. Dlatego pewnie lepiej poprzestać na czuwaniu, by młodzi nie zrobili sobie krzywdy w tych wyprawach na własne łąki. Musimy wierzyć, że potrafią się odnaleźć w nowych sytuacjach, powiedzieć „nie” lub „tak” zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Najlepiej więc ćwiczyć się w mądrym partnerstwie, nie rezygnując z jasnego wyrażania własnych sądów. Szacunek dla małego człowieka tym się właśnie przejawia. Krótko mówiąc: długa i trudna droga przed nami, by zyskać ich szacunek i miłość. A zyskamy wyrozumiałością, nie pobłażliwością i przekupstwem. Warto przekonać dzieci, że zawsze znajdą w nas przyjaciół i zawsze będą przez nas kochane – z wszystkimi wadami i niedoskonałościami. Takie, jakie są.
W powieści Gwiazda z pierwszego piętra Helenka próbuje spełnić oczekiwania mamy i zostać swoją siostrą. Siostrą, która zmarła jakiś czas temu.
To jeden z najbardziej koszmarnych, niechcianych prezentów, jakie możemy zapakować w paczkę z tak zwaną miłością i podrzucić do dziecięcego pokoju. Dziecko to doskonały obserwator. Łatwo je zrazić, darząc większym podziwem brata lub siostrę. Duma rodziców z osiągnięć domowego faworyta niejednokrotnie uczyniła nieszczęśliwymi pozostałe rodzeństwo. Większość problemów Helenki wynika z tego, że nie jest w stanie zastąpić rodzicom swej siostry. Musi przejść długą i smutną drogę, zanim odkryje, że nikt tego od niej nie oczekiwał.
Mikołaj szuka szczęścia w gwiazdach, bo nie potrafi odnaleźć się po przeprowadzce, po rozwodzie rodziców, po tym, jak mama znalazła sobie innego partnera?
Tak. Jest uczuciowym rozbitkiem, który nie wie, jak poradzić sobie z nadmiarem. Z jednej strony pojawia się szansa na długo oczekiwane spokojne rodzinne życie, z drugiej ‒ tęsknota za utraconym światem dzieciństwa. Emocjonalny chaos nie pomaga w budowaniu nowych relacji, a nieuporządkowane sprawy z ojcem nie pozwalają Mikołajowi w pełni zaakceptować przeprowadzki. To typ dziecka-bohatera, gotowego cierpieć w imię szczęścia zakochanej mamy. Urywane rozmowy, przemilczenia, małe ucieczki w podniebne podróże z lunetą nie ułatwiają Mikołajowi adoptowania się w zmienionych warunkach.
Niełatwo być szczęśliwym, kiedy się jest marzycielem?
Marzyciele to szczególna kategoria wrażliwców. A niełatwo być wrażliwym i szczęśliwym! Wrażliwość każe widzieć subtelniej świat i ludzi. Idzie w parze z delikatnością. To piękne cechy, ale jakże kłopotliwe w starciu z zimnymi realiami choćby szkolnej rzeczywistości, gdzie tego typu zalety raczej się „kompromitują”. Wiadomo, trzeba być silnym, bezwzględnym i pewnym siebie, aby nie stać się kozłem ofiarnym w klasie, szkole, na boisku. Marzyciele mają trudniej, ale piękniej i moi bohaterowie o tym przekonują niedowiarków, choć wiele ich to kosztuje.
Być marzycielem to uciekać ze świata, który bywa okrutny.
I szukać szczęścia gdzieś daleko zamiast twardo stanąć na ziemi i o nie zawalczyć?
Tak zapewne myślą na początku oboje: i Mikołaj, i Helenka. Łatwiej marzyć i uważać, że szczęście jest za daleko, by po nie sięgnąć, niż udowodnić, że stać nas na walkę o marzenia, a nie tylko o ich posiadanie. A jednak Mikołaj potrafi zejść z obłoków. Pasja jest dla niego ważna, ale nie przeoczył przecież swojej sąsiadki i jej problemów. Helenka też dojrzewa do rozmowy o swych kłopotach. I próbuje, krok po kroku, znaleźć własne szczęście, a nie tylko dbać o szczęście najbliższych.
Ciekawe, że i Helenka, i Mikołaj w szkole raczej pozostają niewidoczni.
Szkoła nie jest miejscem, gdzie mogą znaleźć zrozumienie dla swych pasji (Mikołaj) czy dla swej osobistej sytuacji (Helenka). Dla obojga dopiero wyjście ze szkoły staje się początkiem osobistego rozwoju. To dzieci inteligentne, czytające, posiadające pasje. W pewnym sensie indywidualiści. Będą się odnajdywać poza rówieśniczym tłumem. Samotnicy chyba tak mają?
Myśli Pani, że szkoła nie może być inna?
Może, a nawet powinna. Udowodnili to chociażby Finowie. Moja córka, tłumaczka, mieszkająca w Vantaa, posyła wnuczkę do przyjaznej szkoły, w której nie ma konkurencji i wyścigu szczurów. Hania uwielbia zajęcia i podobnie jak cała jej klasa, tęskni za lekcjami, co dotkliwie odczuli rodzice w dobie koronawirusa. Ta gotowość i chęć do socjalizowania się, pracy w grupie, przebywania wśród rówieśników dotyczy bodaj wszystkich fińskich szkół. Ich przykład udowadnia, że dobra szkoła jest możliwa – ale w innym systemie, w kraju wolnym, gdzie ludzie potrafią pogodzić poglądy polityczne z osobistymi, gdzie oczywiste jest, że świat budować trzeba na uczciwości, rozsądku, mądrości. Finlandia stworzyła szkołę dla ucznia. Niby to oczywistość, a jednak nie wszędzie możliwa. Polskie realia są inne, i to nie z winy nauczycieli, których najczęściej oskarża się o wszelkie wady oświaty. Sądzę, że w przeciwieństwie do polityków, im szczególnie zależy na pracy dającej satysfakcję, społeczną nobilitację, godne wynagrodzenie.
Pani czuła się w szkole dobrze?
Miałam znacznie starsze rodzeństwo, a szkoła zawsze nęciła rówieśniczymi przyjaźniami, więc chętnie do niej chodziłam. Pomijam udawane anginy, które umożliwiały mi czytanie ukochanych książek. Nie miałam ambicji być klasową gwiazdą, ale też nie powalałam sobie na miano „przeciętniaka”. To był czas pensjonarskich marzeń, pierwszych miłości, wierszy pisanych na kolanie. Towarzyskich rozczarowań i odkryć. I choć w szkole podstawowej, a potem średniej doświadczyłam tej „szkolnej niesprawiedliwości”, jak każdy ‒ pogodnie traktuję te lata, z sentymentem typowym dla najmilszego okresu życia. Do liceum po latach wróciłam. Z nadzieją i pasją, gotowa stać się nauczycielką z własnych marzeń.
Udało się?
Odpowiedź powinnam zostawić moim uczniom. Ale jestem z nimi związana do dziś. Epizod licealny trwał tylko 10 lat. Potem pracowałam ze studentami i to też był świetny czas w moim życiu. Teraz żyję wyłącznie literaturą – i z literatury.
Potrafi Pani jeszcze patrzeć na literaturę jak czytelnik, nie jak badacz?
To bardzo trudne i możliwe tylko przy porywających książkach! Badacz tkwi we mnie mocno, jak cenzor. Dlatego nie czytam literatury zbyt oczywistej, zbyt „łatwej” czy odtwórczej. Cenię piękny język, inny sposób opisywania świata. Oryginalność i subtelność narracji. „Badacz we mnie” przy takich perłach drży z rozkoszy! Potrafię pięknie zazdrościć świetnym autorom. Ich erudycji literackiej, pomysłowości, kunsztu. Sobie raczej nie zazdroszczę. Cierpię na niedosyt samozadowolenia, ale, na szczęście, życzliwi czytelnicy często mnie wspierają dobrym słowem. Mimo to mam problem z polubieniem własnych książek, ale ten stan uważam za oczywisty. Przecież każdy z nas, piszących, marzy o dziele życia, choć z każdym rokiem przekonuje się coraz boleśniej, że prawdopodobnie nieszczęsne dzieło już napisał.
Nie boi się Pani, że umieszczenie Pozłacanej rybki czy Dziewczynki z parku na liście lektur uniemożliwi polubienie tych książek uczniom, którzy będą je omawiać w szkole?
Pewnie trochę się boję, ale nie mamy wpływu na to, czy nauczyciel zachęci nas do czytania, czy zrazi. Sam „obowiązek lektury” jest zniechęcający. Pozostaje nadzieja, że przynajmniej cząstka młodych Polaków wzruszy się lub uśmiechnie dzięki moim bohaterom.
Lektury szkolne bywają „lepsze” i „gorsze”, lepiej i gorzej też są omawiane, ale mają jedną niezbywalną zaletę: wszystkie są po to, abyśmy już w szkole spróbowali zalogować się w świecie literatury.
Za chwilę do księgarń trafi kolejna Pani książka, opowiadająca o psim ekopatrolu.
Psi ekopatrol ma na imię Fred. Jest wyżłem z rodziny Spinone Italiano i pojawił się w naszym domu pomimo obaw, że nie sprostam już obowiązkom „pańci”. Gdyby nie domowe wsparcie, pewnie tak by było. Na szczęście ciężar wychowawczy dzielony jest po połowie, podobnie jak radość z posiadania czworonoga. Fred to przede wszystkim kudłaty „psuj”, uparciuch i pieszczoch. Pożeracz książek, cwaniak, niszczyciel rzeczy materialnych, zwłaszcza tych, bez których nie wyobrażamy sobie szczęśliwego życia. Przekonał mnie szybko, że szczęśliwego życia nie ma, tyle że bez niego. Zasłużył na własną opowieść. Fred. Psi ekopatrol to historia przewrotna. Książkowy bohater dokonuje domowych szkód w przekonaniu, że jest ekologicznym psim rycerzem, ratującym planetę przed nadmierną ilością śmieci. Chciałabym, aby dzieci polubiły Freda. Jest to także opowieść dla tych, którzy z różnych powodów psa posiadać nie mogą, ale za sprawą dzielnego szczeniaka mają szansę poznać piękną naturę zwierząt, które nas cieszą, śmieszą i towarzyszą także w gorszych chwilach, kiedy jest nam zwyczajnie źle…
Książkę Gwiazda z pierwszego piętra kupicie w popularnych księgarniach internetowych: