Większy kawałek świata. Wywiad z Anną Kalinowską
Data: 2020-03-05 15:03:22Choć dziś trudno sobie to wyobrazić, w PRL-u zagraniczny wyjazd w wielu wypadkach graniczył z niemożliwością. Otrzymanie paszportu, zdobycie dolarów, których po „oficjalnym" kursie można było kupić bardzo niewiele sprawiało, że Polacy musieli wykazać się nie lada kreatywnością, by zdobyć środki na swoje wyprawy. Na przykład przemycając do kraju docelowego pewne towary i tam sprzedając je z zyskiem. Niektórzy uczynili z „turystyki handlowej" sposób na życie. Inni handlowali tylko po to, by zobaczyć większy kawałek świata, który wówczas się przed nimi otwierał – tak czynili chociażby polscy himalaiści.
Jedną z takich osób jest też Anna Kalinowska, dr nauk przyrodniczych, która przez 25 lat kierowała Centrum Badań nad Środowiskiem i Zrównoważonym Rozwojem. Anna Kalinowska wydała właśnie książkę Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenie o wolności, w której opisuje swe podróże do Indii i trekking w najwyższych górach świata. A także handlowe perypetie po drodze.
Przemyt czy handel zagraniczny?
To trudne pytanie. Na początek wyjaśnijmy młodszym czytelnikom, że w latach osiemdziesiątych politycy rządzący Indiami kierowali się zasadą, zgodnie z którą państwo to miało być całkowicie samowystarczalne, a import na masową skalę mocno ograniczano. W efekcie w kraju brakowało wielu towarów. Podobnie było w Polsce – tyle, że u nas brakowało zupełnie innych towarów niż w Indiach. Dodatkowo polska złotówka była wtedy niewymienialna na dewizy. Dlatego obywatele obu państw wspierali się wzajemnie w łamaniu pewnych barier utrudniających życie. Polacy robili to poprzez niezbyt legalne przewożenie przez granicę i – później – handlowanie pożądaną w Indiach domową elektroniką, aparatami fotograficznymi, kryształami czy alkoholem, a Hindusi organizowali odbiór towarów i wymianę rupii na dolary. Nazwałabym to raczej obywatelską inicjatywą, indywidualnym handlem zagranicznym niż prawdziwym przemytem.
Chyba, że stawało się to stałym zajęciem, niemal drugim zawodem...
Oczywiście, były różne formy przewożenia towarów przez granicę i sprzedawania ich z zyskiem przy okazji podróży do innych krajów. Były formy zorganizowane – część osób zajmowała się przemytem i handlem „na poważnie", stale kursując przez kilka miesięcy czy lat pomiędzy Indiami i Polską. Ja i moi koledzy poprzez handel staraliśmy się po prostu zdobyć środki na kolejną wyprawę i lepiej radzić sobie w kraju, którego waluta była niewymienialna, a limit dolarów, jakie można było legalnie kupić, malusieńki.
Słowem-kluczem było tu „dobre przebicie". Dziś pewnie niewielu czytelników wie, co właściwie oznacza to pojęcie...
Dobre przebicie to termin, który w tej chwili jest trudny do wytłumaczenia, a wtedy niezauważenie wkradł się do języka polskiego i zagościł w nim na ładnych parę lat. Powiedziałabym nawet, że człowiek, który termin ten ukuł, powinien być polskim kandydatem do Nobla z ekonomii. Generalnie trzeba było wiedzieć, jaki towar jest niedostępny w danym kraju, a w jakim państwie można go tanio kupić, a potem przewieźć bez wielkich kłopotów w celach handlowych. Zyskiwało się na różnicy cen, ale też na tym, że zdobyte podczas handlu dolary przekładały się w kraju na cenę niewspółmierną do oficjalnego kursu dolara wobec złotówki, jeśli walutę sprzedawało się na czarnym rynku. Na podobnej zasadzie działa dziś oficjalny handel zagraniczny, tylko musi dodatkowo obsłużyć centrale i licznych urzędników.
Trzeba było także uwzględnić cenę biletu lotniczego.
Tu w sukurs przychodził nam Aerofłot, który oferował bardzo korzystne warunki – niestety, tylko cenowe. Mówiono wtedy „chcesz być pyłem, lataj iłem", co znakomicie oddawało stopień bezpieczeństwa na pokładzie i uprzejmość pracowników tej linii. Szczególnie jednak, gdy kupowało się bilety grupowe, ceny stawały się przystępne nawet jak na kieszeń przeciętnego obywatela.
Dlatego właśnie podobne wyprawy organizowano pod najróżniejszymi pretekstami...
Oczywiście, na przykład w większość instytucji naukowych, z którymi współpracowałam, koledzy z pracy skrzykiwali się i organizowali podobne wyprawy. Potrzebny był odpowiedni pretekst, przynajmniej luźno kojarzący się z charakterem danej instytucji. Były więc wyprawy przyrodnicze, mające na celu poznawanie tajemnic naturalnego środowiska i medyków badających warunki zdrowotne w danym kraju na azjatyckim „jedwabnym szlaku”. Były też wyprawy w celu zbadania infrastruktury turystycznej... Generalnie im bardziej zawile brzmiał deklarowany cel wyjazdu, tym większa była szansa na sukces, otrzymanie zgody i paszportów. Ale preteksty nie musiały być wcale fikcyjne – wielokrotnie podczas tych wypraw rzeczywiście zbierano materiały do pracy naukowej.
Ale Pani cele były przede wszystkim nie zarobkowe i nie naukowe.
Zawsze bardzo lubiłam podróżować, a takie wyprawy były często jedyną okazją zobaczenia świata, otrzymania paszportu, wyjazdu, który nie oznaczałby wielomiesięcznej klęski finansowej, ale wręcz niósł możliwość zarobienia pieniędzy na kolejną podróż. Ale i cel naukowy też był spełniany, bo dla biologa ważne jest poznanie różnych krain przyrodniczych. A z takich wypraw zawsze wracało się z poczuciem niedosytu, ale też ze świadomością, że nagle świat się przed nami otwierał.
Można powiedzieć, że bardziej niż dzisiaj?
Trochę tak, bo te trudno osiągalne wyjazdy bardziej ekscytowały i bardziej kusiły bo „znając sposoby” wydawało się, że by wyjechać, wystarczy tylko duża doza przedsiębiorczości i odrobina odwagi. Ale też świat wtedy wyglądał zupełnie inaczej. Z okazji do takich wyjazdów nie korzystali późniejsi miłośnicy wczasów all inclusive. Trzeba było pogodzić się z tym, że człowiek będzie nocował w najdziwniejszych miejscach, ale zyskiwało się odkrycie prawdziwej egzotyki, niedostępnej w dzisiejszych czasach, gdy królują jednakowe hotele, identyczne na całym świecie sieci fast foodów, gdy zaciera się odrębność kulturowa poszczególnych krajów. Ważnym aspektem tych podróży było też spotkanie z drugim człowiekiem, rozmowa, konieczność przełamania bariery językowej czy kulturowej. Dzisiaj możemy spędzić wakacje w kraju leżącym na drugim końcu świata bez choćby chwili rozmowy z jego mieszkańcami.
Ale też bez ryzyka, że straci się swoje „wibramy" polskiej produkcji.
Najgorsze jest to, że żadne buty, jakie później kupiłam, nie były aż tak wygodne – zainteresowanych okolicznościami tej straty odsyłam do lektury. Ale proszę nie traktować książki Uciec w Himalaje jako moich wspomnień sprzed lat. Wszystkie wydarzenia opisane w książce były prawdziwe i rzeczywiście miały miejsce, ale nie we wszystkich uczestniczyłam osobiście.
Jednak na samotny trekking na drugim końcu świata się Pani wybrała. Nie miała Pani poczucia, że może to być nieco niebezpieczne?
Sama czasem zastanawiam się nad tym, czy było wtedy bezpieczniej niż dzisiaj, czy czasem dzisiejsze poczucie zagrożenia nie wynika z tego, że w tej chwili media natychmiast informują o każdym jednostkowym zagrożeniu, rozdmuchują je, wywołując niepotrzebny strach i panikę. Owszem, w latach osiemdziesiątych zdarzały się przykre przygody, ale słyszało się o nich po roku od kogoś, kto traktował je jako anegdotę czy element „folkloru". A może po prostu ludzie byli wówczas bardziej przyjaźni i chętni do pomagania sobie nawzajem, więc można było liczyć, że w razie poważniejszych kłopotów będziemy mogli liczyć na wsparciem?
Ja w każdym razie, jeżdżąc autostopem po różnych krańcach Indii, nigdy nie przeżyłam przykrych przygód. Jeśli któryś z moich znajomych znalazł się w sytuacji niebezpiecznej, traktowano to jako wydarzenie zupełnie nietypowe.
Czytając Pani książkę, można też odnieść wrażenie, że w Indiach łatwiej było spotkać przyjaciół z dzieciństwa niż na polskiej ulicy...
To świadczy o masowości takich podróży – przynajmniej w niektórych środowiskach. Mając okazję do wyjazdu, tak naprawdę trudno było się nie zdecydować. Wynikało to także z nieco innego sposobu pracy – nie było wówczas wielkich korporacji, pośpiechu, można było bez problemu załatwić sobie bezpłatny urlop na miesiąc czy 6 tygodni, by zwiedzić Indie. Dziś wszelkie wyjazdy muszą zostać uwzględnione w planie urlopów w firmach, dużo więcej wymagań stawia się pracownikom jeśli chodzi o tempo pracy. Siłą rzeczy: ludzie rzadziej się też spotykają. W latach osiemdziesiątych bliskie przyjaźnie były bardziej powszechne, częściej się spotykaliśmy, łatwiej było zorganizować grupę zgranych przyjaciół, którzy mogliby wyjechać i wspierać się nawzajem w trudniejszych i łatwiejszych chwilach. Dziś, kiedy każdy z wybiciem dzwonka zabiera w pracy swoje zabawki, a kontakty towarzyskie są dużo luźniejsze, podobne wyprawy byłoby zorganizować o wiele trudniej.
Wróciła Pani do Indii po latach?
Oczywiście, ale już w innym charakterze: albo w celach czysto turystycznych, albo typowo służbowych, podczas wyjazdu na konferencje naukowe czy kongresy. I muszę powiedzieć, że kraje te zmieniły się tak bardzo jak Polska. Dziś o Indiach mówi się jako o tygrysie azjatyckim, kraju, który dynamicznie się rozwija. Wszystko jest bardziej skomercjalizowane, po podróży w klasie turystycznym i zakwaterowaniu w wygodnym hotelu nie czuć już tego dotyku egzotyki. Zyskaliśmy łatwość podróżowania, ale czasem zastanawiam się nad tym, czy nie straciliśmy czegoś więcej...
Książkę Uciec w Himalaje kupicie w popularnych księgarniach internetowych: