Każdy z nich miał więcej niż dwadzieścia pięć lat i wyglądali, jakby wyszli z jednej formy – łysi, napakowani, kurtki ze skóry, spodnie khaki, ciężkie buciory – ale takie same mięczaki jak całe to pokolenie.
Ze zdziwienia, że ktoś cos od niego wymaga – poza oddawaniem wypłaty i wbijaniem gwoździ, zszedłby na zawał, udar i wytrzeszcz oczu. Choć to ostatnie nie było śmiertelne. Podobno.
Jej rodzina wyznawała staroświeckie zasady, w myśl których mężczyzna był panem i władcą, a kobieta pokorną służką.
Sznureczek osób, które ją wspomogły, był dłuższy niż aspiracje zawodowe Tekli. Kuzynka bratowej siostry jej matki znała kuzyna przyjaciółki, który był spowinowacony z przyrodnim bratem właściciela przetwórni i od jego sekretarki, z którą łączył go długoletni romans, dowiedział się o wakacie w księgowości, gdy zatrudniona tam fakturzystka z dnia na dzień rzuciła pracę i wyjechała do ciotki do Niemiec.
Wzdychulec pracował w urzędzie gminy i dźwigał najwyżej długopis. Od tego bary nie rosną.
„Jak się dba o linię, to się nie je kopca kreta” pomyślała Matylda, nakładając ciasto.
Był taki stary dowcip, często opowiadany przez jej ojca: co to są mieszane uczucia? Mieszane uczucia są wtedy, kiedy twoja teściowa ginie w wypadku, roztrzaskując twoje nowiutkie porsche.
Pokój nastolatka jest jak Ikea – wchodzisz po kubek, a wychodzisz z miseczką, szklanką, dwoma talerzykami i ręcznikiem.
Nagle z everestu zawodowego szczęścia spadłą w rów mariański rozpaczy.
Gaja jeździła imponującym land roverem, przy którym auto Matyldy, osiemnastoletnia toyota, wyglądało jak opos przy nosorożcu.
Ale śledzenie męża wielkim, czerwonym, rzucającym się w oczy jak pryszcz na nosie panny młodej land roverem, którego zresztą sam jej kupił, było pomysłem karkołomnym.
Na informację o zdradzie męża można zareagować różnie. Można dostać histerii lub popaść w otępienie, można teatralnie zemdleć lub udawać, że nic się nie stało. Natomiast Gaja zareagowała wkurwem. Strasznym, kosmicznym wkurwem.
Ostatnie, co poczuła przed śmiercią, to intensywny zapach ulubionej wody kolońskiej swojego ukochanego mężczyzny.
Było jasne, że dziewczyna marznie, jednak gdyby ktoś przyjrzał jej się z bliska, nie zauważyłby na jej twarzy irytacji czy zniechęcenia, tylko radosne podekscytowanie.
Szła szybko, zgarbiona, jedną ręką przyciskając do ciała cienką puchową kurteczkę, a drugą przytrzymując na głowie kaptur. Wiatr jednak niewiele sobie robił z jej wysiłków.
Każdy z nich miał więcej niż dwadzieścia pięć lat i wyglądali, jakby wyszli z jednej formy – łysi, napakowani, kurtki ze skóry, spodnie khaki, ciężkie buciory – ale takie same mięczaki jak całe to pokolenie.
Książka: Zgiń, przepadnij
Tagi: pokolenie