Pełne szczęście jest niezwykle rzadkie. Rozmowa z Januszem L. Wiśniewskim
Data: 2014-09-01 13:35:33Czuje się Pan "polskim Paulo Coelho" – z wszelkimi tego konsekwencjami?
Nie przyszło mi nigdy do głowy takie porównanie. Pewnie dlatego, że jak diabeł święconej wody unikam wszelkich porównań z innymi autorami. Nigdy nikogo nie chciałem naśladować. Ani sposobem pisania, ani podobieństwem historii, które snuję w swoich książkach. To pewnie rezultat mojej wątłej literackiej biografii, jeśli można tak to górnolotnie nazwać. Jestem, szczerze mówiąc, głównie naukowcem, piszącym książki „po godzinach”. Ciągle jeszcze nie czuję się pisarzem. I ciągle jeszcze mimo, że to już 13 lat od wydania debiutanckiej Samotności w Sieci i pomimo tego, iż rozmawiamy 18 książek później, wolę nazywać się „autorem”.
Swoją drogą, miałem okazję kilka lat temu popijać wino i długo rozmawiać o Polsce z Coelho. To było we Frankfurcie nad Menem podczas Targów Książki. Wydawcy Coelho z całego świata zorganizowali w jednym z frankfurckich klubów nocnych uroczysty raut z okazji wydania 100 milionowego egzemplarza jego książek. Ponieważ rosyjskie wydawnictwo ACT z Moskwy wydaje także moje książki (6 września 2014 odbędzie się premiera Grandu w Rosji, Ślady ukażą się po rosyjsku wiosną 2015 roku), to i ja „po znajomości” zostałem zaproszony na to fetowanie.
Mimo wszystko pozostańmy na chwilę przy tym porównaniu, bo wydaje się ono - przynajmniej do pewnego stopnia - trafione. Podobnie jak w przypadku Coelho Pańskie książki czytają głównie kobiety, choć badania rynkowe dowodzą, że kobiety nie chcą raczej czytać książek pisanych przez mężczyzn. Również i Pańskie powieści to proza pełna emocji, nie boi się Pan też pisać - jak w Śladach – o sprawach najważniejszych.
Stwierdzenie, zgodnie z ktorym „czytają głównie kobiety” staje się ostatnio w Polsce (w Niemczech, gdzie mieszkam, nie ma to zupełnie miejsca) oklepanym sposobem etykietowania literatury i nadawania jej znaku jakości. Literatura dla kobiet lub literatura kobieca utożsamiana jest w Polsce z przewidywaniem błahości tematyki, nadmiernej egzaltacji, a nawet pewnego emocjonalnego rozhisteryzowania bohaterek lub bohaterów. Za tym kryje się, oczywiście, próba strywializowania książek tego - nazwijmy to w ten sposób - prądu wydawniczego, bo przecież nie literackiego.
Intencje wydawców naklejających w mediach podczas promocji chwytliwe logo „książka dla kobiet” są oczywiste. Klientami księgarń, szczególnie tych sieciowych, w ponad 74% są przecież kobiety. Wie o tym każdy księgowy w wydawnictwie i każdy szef działu promocji, który zna rolę księgowego. Nie zgadzam się z tą swoistą segregacją. Jak bardzo jest ona wypalona w umysłach niektórych ludzi, przekonałem się ostatnio podczas pewnego gorącego dyskursu na temat Nobla dla Alice Munro. Mój rozmówca twierdził, że „literacki Nobel zszedł na psy, bo nagradza się jakieś autorki książek dla kobiet”.
Emocjonalność w mojej prozie była, jest i będzie. Pragnę emocje przeżywać i chcę o emocjach pisać. Gdyby tak nie było, pozostałbym przy pisaniu programów komputerowych dla chemii. Podczas pisania o sprawach ważnych: miłości, śmierci, nadziei, wierności, zdradzie, godności, cierpieniu przeżywam wiele emocji. I to mnie w pisaniu bardzo kręci...
Pytanie, czy snując takie refleksje nie skazujemy się na popadnięcie w tautologie. By nie powiedzieć - banały...
Takie pytanie jest co najmniej niefortunne. Dostojewski, Bunin, Remarque z klasyków czy Graf lub Coetzee z bardziej współczesnych, że wymienię pierwsze przychodzące mi do głowy nazwiska, mówili o rzeczach najważniejszych wszystko tylko nie banały.
Na temat zarzutów kierowanych chociażby w stronę Coelho mam swoje zdanie. Nie sądzę, że Coelho banalizuje. Uważam, że stał się - szczególnie ostatnio - zbyt, nazwę to, kaznodziejski. Czytając fragmenty niektórych jego tekstów, czuję się, jak gdybym słuchał kazania podczas barokowej mszy. Natrętnie poucza zamiast inspirować do myślenia, wydaje sądy ostateczne zamiast być i adwokatem, i prokuratorem jednocześnie. Prowadzenie narracji, gdy jest się i tym, i tym, jest niezwykle trudne. Pięknie pisał o takiej roli pisarza podziwiany przeze mnie Amos Oz.
Jasne, że boję się popaść w banalność. Ale póki co nie spędza mi ten strach snu z oczu. A gdy zaczynam odczuwać pierwsze takie niepokoje, przestaję myśleć o pisaniu i wracam do z pewnością niebanalnych problemów optymalizacji algorytmów translacji grafów struktur w systematyczną nomenklaturę chemiczną.
Nie będę pytał o Samotność w Sieci, chociaż tej książki właśnie dotyczyło gros pytań nadesłanych przez czytelników naszego serwisu, bo mówił Pan o niej niejednokrotnie w innych wywiadach, zapewne pytania takie powracają też nieodmiennie podczas spotkań autorskich. Właśnie - a propos snu - śnią się Panu kolejne pytania o Pańską pierwszą książkę po nocach? A może śni się Panu wspomnienie jej ekranizacji?
Samotność w Sieci weszła do księgarń w Polsce dokładnie 5 września 2001 roku. Bardzo dawno temu, jak Pan widzi, ale pomimo tego pytania odnośnie do tej książki ciągle się pojawiają. Nie pamiętam spotkania w księgarniach, bibliotekach, wieczorów autorskich, podczas których nie nawiązywano by do Samotności w Sieci. I tak dzieje się nie tylko w Polsce. Tak jest także w Rosji, na Ukrainie, na Łotwie, etc. Ostatnio Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne zdecydowały się zamieścić fragment Samotności w Sieci w podręczniku szkolnym do języka polskiego dla 3-ciej klasy liceum. W związku z tym wydarzeniem, dla mnie wyróżniającym, także miałem wiele pytań. Dlatego te pytania wcale nie muszą mi się przyśnić. Zadaje mi się je nieustannie na jawie. Poza tym ja od kilku lat, niestety, nie śnię. To znaczy pewnie śnię, tyle tylko, że rano niczego nie pamiętam.
Czyli nie śni się Panu również, że Pańskie książki przetłumaczono na język niemiecki? Podobno w pracy raczej nie przyznaje się Pan do tego, że jest Pan pisarzem?
Są chyba lepsze i bardziej ekscytujące tematy do śnienia. A w pracy nie tyle nie przyznaję się do tego, ile w ogóle o tym nie mówię. Przez 8 lat nikt nie miał w moim instytucie zielonego pojęcia o tym, że piszę książki (oprócz naukowych), że je wydaję w Polsce i wielu innych krajach. We Frankfurcie chciałem - i do dzisiaj chcę być postrzegany - wyłącznie jako naukowiec. Tam jest to moje główne zadanie. Przelatując nad Odrą, wkraczam do swojego naukowego świata. Dbałem o to, aby te dwa światy od siebie konsekwentnie, grubą kreską milczenia rozdzielić. Teraz już wiedzą, że piszę. W czasach Google’a trudno to ukryć. Ale ponieważ póki co nie ma niemieckich tłumaczeń moich książek, nie jest to tematem wielu rozmów i mam we Frankfurcie swój święty spokój.
Pisze Pan często o miłości i szczęściu, ale niemal nigdy spełnienie nie jest u Pana całkowite, a szczęście – pełne... Tak właśnie postrzega Pan szczęście? Jako nieodłącznie związane z cierpieniem, zawsze naznaczone cieniem, mrokiem?
Pełne szczęście jest niezwykle rzadkie i występuje - tuż obok nieszczęścia – jedynie w psychiatrykach, a i to tylko w nielicznych. Im dłużej żyję, tym większego nabieram przekonania, iż droga do relatywnie krótkiego piku szczęścia wije się pośród wielu cierpień i przemierza się ją w mozolnym trudzie. To być może dość katastroficzna konkluzja, ale jedynie logiczna. Gdyby droga do szczęścia była krótka, gładka i bez wybojów, to nikt nie doceniłby dotarcia do celu. I nie chciał potem ruszać w dalszą drogę.
Trochę podobnie jak u Amosa Oza. Myśli Pan czasem o swoim pisarstwie jako o rodzaju autoterapii? Wspomniał Pan kiedyś, że na przykład w Na Fejsie z moim synem dokończył Pan te rozmowy z matką, których nie skończył Pan w rzeczywistości. A może lektura Pańskich książek ma być terapią przede wszystkim dla czytelników?
Samotność w Sieci była dla mnie taką psychoterapią. W 1997 roku, gdy zaczynałem pisać ten tekst (nawet nie śmiałem nazywać go wówczas książką), znajdowałem się na samym dnie depresyjnego smutku. Zamiast chodzić na rozmowy z psychoterapeutą zacząłem rozmawiać sam ze sobą i zapisywać te rozmowy w pliku dokumentu Word. Tak powstała Samotność w Sieci. Zważywszy ceny psychoterapii w Niemczech, wyszło o wiele taniej.
Lektura moich książek ma być dla czytelnika dobrze spędzonym czasem. Czasu podarowanego na czytanie właśnie mojej książki nie mogę nikomu zwrócić. To jest chyba największym wyróżnieniem dla autora: ten nieodwracalnie podarowany mu czas.
Terapeutyczne znaczenie ma dla Pana również odwiedzanie pewnego niewielkiego kościółka...
To mój parafialny kościół pod wezwaniem Św. Elżbiety we Frankfurcie nad Menem, w dzielnicy Bockenheim. Jestem tam w prawie każdy poniedziałek, około południa (jeśli nie wyniesie mnie jakaś podróż poza Frankfurt). Tylko raz byłem tam w niedzielę. Ale przegnał mnie wtedy stamtąd ten tłum. W poniedziałek Bóg ma więcej spokoju i czasu na rozmowy indywidualne. Tak myślę.
To nie paradoks - jest Pan naukowcem, a równocześnie wierzy Pan w Boga? Richard Dawkins na przykład twierdzi, że połączenie wiary i nauki jest niemożliwe.
A prof. Michał Heller nie dość, że twierdzi coś przeciwnego, to jeszcze jako teolog i jeden z najwybitniejszych kosmologów udowadnia, że można wierzyć w Boga i szukać modelu matematyczno-fizycznego, który (wszech)świat od pierwszej chwili jego istnienia wyjaśni lub udowodni, że takiej pierwszej chwili w ogóle nie było i wszechświat istniał „od zawsze”.
Póki co nie ma żadnego naukowego dowodu zaprzeczającego istnieniu jakiejś siły sprawczej wszechświata. Jeśli przyjąć, że istniał jakiś moment Początku, dla niektórych związany z osobliwością w momencie tzw. Wielkiego Wybuchu, to współczesna fizyka w swoich modelach wyjaśnia wszystko co działo się po upływie tak zwanego czasu Plancka (bardzo krótkiego, bowiem tylko 5,39 x 10-44 sekundy). To, co działo ze wszechświatem się przez ten krótki czas Plancka, nie wie nikt. Ponadto wszystko, co się dzieje po czasie Plancka (włącznie z popularnymi ostatnio bozonami Higgsa) podlega jednej wspólnej teorii. Potwierdzenie przewidywań Higgsa odnośnie bozonów jedynie ją uwiarygodniło. Czyli teoria musiała istnieć już wcześniej. Jeśli tak, to kto ją stworzył?
W książce Na Fejsie z moim synem. Historia surrealistyczna wprowadzam, dla niektórych zabawny, swój własny eksperyment myślowy: oprócz bozonów istnieją jeszcze tak zwane bogony, hipotetyczne cząstki najbardziej elementarne będące kwantami teorii. Nie wiem, czy można dokonać synergii wiary z nauką. Wiem jednak, że obie mogą istnieć - bez konfliktów - obok siebie. Dawkins jest tak uparty i tak aksjomatyczny w swojej krucjacie przeciwko wierze, że uczynił z niej... religię.
Na Fejsie z moim synem to także niezwykła rozmowa dwojga ludzi – Pańska literacka rozmowa z matką, Ireną. Czy rozmawiał Pan kiedyś z mamą tak otwarcie, szczerze, bezpośrednio, jak za sprawą tej książki?
Nie. Wielu pytań, które Irenie Wiśniewskiej zadałem w tej książce, nie zadałem, gdy ciągle żyła. Ale to kwestia upływu czasu. Inne pytania zadaje się będąc młodzieńcem, a zupełnie inne, gdy wkracza się w jesień życia. Ma się inny bagaż doświadczeń i – moim zdaniem – o wiele większą ciekawość.
Boi się Pan czasem, że skończą się tematy, że trzeba będzie kiedyś skończyć z pisaniem?
O miłości ludzie piszą od ponad 3500 lat i ciągle pisać będą. Gwarantuję to Panu.
W takim razie nie zapytam, co robiłby Pan ”po godzinach", gdyby nie mógł Pan pisać...
Miałbym w końcu tyle czasu, ile pragnę. Na czytanie, na naukę kolejnego obcego języka, na doktorat z polonistyki, na podróż dookoła świata.
Na polonistykę w Polsce idą najczęściej osoby marzące o karierze pisarza, a kończą ją w większości takie, które nigdy nie ukończą żadnej książki, więc może lepiej, że na ten właśnie kierunek zabrakło Panu czasu. Chciałby Pan zmienić zakończenie którejś ze swych książek?
Może bym i chciał, ale wtedy minąłbym się z prawdą. Od zawsze mam problem z tworzeniem fikcji literackiej. Większość historii, które wplatam w wątki swoich powieści i opowiadań (o esejach i publicystyce nie wspominając), komuś się przydarzyła. Od początku do końca. Dlaczego miałbym więc pozostawić niezmieniony początek i prawdziwy środek, a manipulować przy końcu?
A w życiu? Ma Pan poczucie, że mógł Pan coś zrobić lepiej - lub po prostu inaczej?
Chciałbym móc wrócić na rozstaje pewnych dróg i skręcić w inną stronę, jak chyba każdy z nas. Z pewnością równolegle do fizyki nie studiowałbym ekonomii (wówczas tzw. socjalistycznej, co samo w sobie było absurdalne). Ponadto darowałbym o wiele więcej czasu swoim najbliższym. Co doradzam wszystkim mężczyznom zajętych robieniem tak zwanej kariery. Na przykład czytałbym więcej bajek moim córeczkom zamiast zajmować się wieczorami algorytmami translacji struktur chemicznych. Dzisiaj jest już na to za późno, bo one lubią wprawdzie ciągle słuchać bajek, ale teraz zupełnie innych. I od zupełnie innych mężczyzn.
Dodany: 2014-09-03 18:01:26
Dodany: 2014-09-02 09:40:29
Dodany: 2014-09-01 22:00:55
Dodany: 2014-09-01 18:51:55