Lawendowe wzgórze. Opowieść o spóźnionej miłości
Data: 2021-10-22 15:39:41Czy niemodne już angielskie kino w stylu lat 30. może przykuć uwagę człowieka XXI wieku? Czy spokojna historia dwóch pań „w kwiecie wieku” może wprowadzić w zagonione życie chwilę refleksji, może nawet tęsknoty za tym światem, w którym życie płynęło tak wolno, a który przeminął bezpowrotnie? Zdecydowanie może, a zasługa w tym wielka wszystkich, którzy przy realizacji filmu pracowali. Poczynając od Williama J. Locke’a, na podstawie którego powieści film został nakręcony, poprzez reżysera – Charlesa Dance’a, a kończąc na genialnych kreacjach prawie wszystkich aktorów. Lawendowe wzgórze to opowieść o tak zwanej „spóźnionej miłości”.
Lawendowe wzgórze – opis filmu
Na obrzeżach małego miasteczka mieszkają dwie siostry – Ursula i Janet (cudowne kreacje Judi Dench i Maggie Smith). Prowadzą spokojne, samotne życie, spacerując czasem brzegiem morza i zajmując się pięknym ogrodem. Pewnego dnia na brzegu znajdują rozbitka (jak się później okazuje Polaka), którego zabierają do domu i nad którym roztaczają czułą opiekę. Spragniona miłości Ursula od razu zadurza się w przystojnym rozbitku. Janet jest bardziej powściągliwa, ale również nie pozostaje obojętna na urodę i młodość Andrzeja.
Uczucia kobiet ugruntowują się, gdy w Polaku odkrywają talent muzyczny (jest obiecującym skrzypkiem), a kiedy zaczyna się nim interesować się młoda malarka – Olga, pojawia się także zazdrość… Historia to prosta i w gruncie rzeczy dość przewidywalna, co jednak absolutnie nie razi. Narracja prowadzona jest w sposób powolny, a drugoplanowe postacie (gospodyni sióstr – świetna Miriam Margoyles) znakomicie ożywiają film, nie niszcząc równocześnie atmosfery i nie zaburzając rytmu opowieści.
Lawendowe wzgórze – recenzja filmu
Niestety, w idyllę życia na angielskiej prowincji wkrada się smutna prawda, która boli tym bardziej, im więcej sympatii zaskarbiają sobie u widza starsze panie. Wiemy, że taki jest porządek rzeczy, że tak być powinno (było i zawsze będzie), ale mimo wszystko nie chce nam się wierzyć, że w tym bajkowym życiu może występować jakiś ból, łzy…
Czytaj także: Skazany na bluesa. Film biograficzny o Ryśku Riedlu
Charles Dance nie ustrzegł się jednak od błędów. Przede wszystkim – kompletnie nietrafionym pomysłem okazało się obsadzenie w roli polskiego skrzypka Daniela Brühl’a, a w dodatku – zmuszenie go do posługiwania się językiem polskim. Językiem, którego nie zna, nie rozumie i którego akcent stanowi nawet dla tak dobrego aktora barierę nie do przejścia. Inną sprawą jest rola, jaką w tej historii odgrywa postać Olgi. Gdy pojawia się na ekranie, wydaje się, że skazana jest na płomienny romans z polskim skrzypkiem. Jego zalążek mamy możliwość obejrzeć, szybko jednak zaskoczeni, odkrywamy, że reżyser w pół drogi wycofał się z tego pomysłu…
Czytaj także: Ostatnie dni. Film inspirowany biografią Kurta Cobaina
Pozostaje więc lekki niedosyt i rozczarowanie niezbyt wyrazistą rolą młodej malarki w filmie. Potencjał był, szkoda, że został zmarnowany. Jednak nawet błędy nie są w stanie przysłonić blasku tego obrazu. A wszystko przede wszystkim dzięki odtwórczyniom głównych ról. Dały one koncert znakomitego aktorstwa, od początku zyskując sympatię chyba każdego widza. Skoro przy muzyce jesteśmy – jej rola w filmie jest nieoceniona. Pomaga uchwycić piękno chwili, uczucia lepiej, niż niejeden wizualny środek wyrazu. Choć kunsztownych obrazów również w Lawendowym wzgórzu nie brakuje.
Lawendowe wzgórze – czy warto obejrzeć?
Zdjęcia, choć statyczne, zachwycają barwami, montaż, chce się rzec, idealny. Nic nie może przeszkadzać w odbiorze głównej historii. Opowieści o miłości i przemijaniu. Do filmu, jak się zdaje, nie można podejść na chłodno. Jest tak dobrze zrobiony, że poruszy niejedno stwardniałe serce. Z drugiej strony jednak reżyser wyrzeka się ckliwego, sentymentalizmu. Z obrazu wyłania się smutna prawda o nieubłaganym upływie czasu i równie bezlitosnym przemijaniu miłości. Wprawdzie kochać może każdy, ale w pewnym wieku już nie każdego. Już nie wypada, czas odsunąć się w cień. Wtedy pozostaje tylko wspomnieć minione uczucie – bez łez czy żalu i przejść, może już „na drugą stronę życia” spokojnym brzegiem morza…