Kocham warzywa tak bardzo, że aż chcę je zjeść. Wywiad z Mikołajem Marcelą
Data: 2019-02-02 14:45:38Mikołaj Marcela jako wykładowca akademicki wypada co najmniej nietypowo – jest „doktorem od potworów": wampirów, zombie, obcych i cyborgów, Niemartwi to też tytuł jego debiutanckiej powieści. W ubiegłym roku wykładowca Sztuki Pisania na Uniwersytecie Śląskim zadebiutował również jako autor... kryminału dla dzieci Best Seler i zagadka znikających warzyw. I właśnie o tym, dlaczego powinniśmy traktować poważnie rośliny i zwierzęta, a także o roli humanistyki we współczesnym świecie z autorem rozmawia Sławomir Krempa.
Panie doktorze, czy Pan jest poważnym człowiekiem?
Chyba nie za bardzo. Owszem, wykładam na uczelni, ale jestem „doktorem od potworów”: wampirów, zombie, obcych i cyborgów. Pracę magisterską na filozofii pisałem o zombie i nie jest to raczej temat przez większość wykładowców akademickich uznawany za poważny. Na co dzień więc przywiązuję dużą wagę do pozornie nieistotnych rzeczy. Bywa też, że beztrosko podchodzę do spraw powszechnie uważanych za istotne. Wychodzę z założenia, że – czy na uczelni, czy w pisaniu – najważniejsza jest frajda, więc zarówno pisarstwo, jak i nauczanie zawsze muszą w moim przypadku nieść pewien pierwiastek zabawy.
Ale slow life traktujesz już raczej poważnie – i w życiu, i w książce. Twoim zdaniem to chwilowa moda, czy myślisz, że pozostanie z nami na dłużej?
Mam nadzieję, że z czasem przekonanie o slow life jako jedynym słusznym wyborze wręcz się umocni i upowszechni. Współcześnie pracujemy zdecydowanie za dużo i żyjemy za szybko. I chociaż brakuje nam refleksji nad tym, dlaczego działamy w ten sposób i do czego takie życie może doprowadzić, to chyba przeczuwamy, że coś jest bardzo nie w porządku. Manifestuje się to w coraz większej popularności wizji postapokaliptycznych. Coraz więcej osób ma przeczucie nieuchronnej katastrofy, a jednak brakuje nam czasu, by głębiej się nad tym zastanowić.
Ty masz, bo jesteś humanistą i pracujesz na uczelni, która jest siłą rzeczy miejscem szczególnym. Wiele osób pewnie powiedziałoby, że jest miejscem, gdzie czas się zatrzymał, co byłoby krzywdzące, ale nie da się ukryć, że płynie tam wolniej niż poza murami uniwersytetu…
Uniwersytet powinien być przestrzenią gwarantującą czas na refleksję. I tak też często się dzieje – na uczelni pracujemy trochę inaczej niż inni. Z jednej strony nie musimy tak pędzić, z drugiej jednak praktycznie nigdy nie wychodzimy z pracy – do południa uczymy, po południu – piszemy, wieczorami dokształcamy się, czytając książki. Praca na uczelni to szczególny zawód, wymagający dużej samodyscypliny i doskonałej samoorganizacji, ale gwarantujący dystans i możliwość refleksji, a także komentowania tego, co dzieje się z otaczającym nas światem.
Ale czy ten dystans nie oznacza także w pewnym stopniu marginalizacji?
Moim zdaniem ciągłe umniejszanie znaczenia humanistów źle się odbija na kształcie współczesnego świata. Przywiązanie do konsumpcji, ślepe podporządkowywanie się kapitalizmowi w jego najbardziej zdegenerowanej formie, w nieustającym pędzie za środkami na zaspokajanie własnych zachcianek wynika według mnie z tego, że zapomnieliśmy o tym, co naprawdę ważne. Myślimy algorytmami, schematami, kształcimy dzieci do wypełniania testów, zapominając o kreatywnym myśleniu, które może przynieść odpowiedzi na problemy współczesności.
Czyli humaniści jednak są dzisiaj potrzebni, chociaż zarabiają zdecydowanie gorzej niż na przykład programiści?
Oczywiście, że są potrzebni. Czytam ostatnio 21 lekcji na XXI wiek Yuvala Noaha Harariego i sądzę, że w przededniu pojawiania się sztucznej inteligencji oraz w okresie gwałtownych przemian społecznych, kulturowych i politycznych, jakie rodzi błyskawiczny rozwój technologii, humaniści są bardziej potrzebni niż kiedykolwiek wcześniej. Myślę, że gdyby w ostatnim czasie nie traktowano humanistyki po macoszemu, dziś nie mielibyśmy tak wielkiego problemu chociażby z fake newsami czy mową nienawiści. Myślenie humanistyczne jest myśleniem syntetyzującym. My, humaniści, naturalnie analizujemy, interpretujemy i dostarczamy innym syntezę tego, co czujemy. Po prostu: czytamy świat. I takie jest główne wyzwanie stojące współcześnie przed humanistyką, by taką krytyczną lekturę rzeczywistości przeprowadzać. Świetnie sprawdzają się w tej roli prof. Tadeusz Sławek czy prof. Ryszard Koziołek, ale też inni znakomici humaniści. Słuchanie ich wypowiedzi to niezwykłe doświadczenie – i pewnie dlatego też tak chętnie są przepytywani przez media. Ale jako humaniści jesteśmy też bardziej skłonni do empatii i rozumienia drugiego człowieka, a to być może najważniejsze w dzisiejszym świecie.
Ale spotkaliśmy się nie tylko po to, żeby powspominać studia na Uniwersytecie Śląskim i zastanowić się, dlaczego wybraliśmy polonistykę, ale by pogadać o Twojej najnowszej książce. Książce, której głównymi bohaterami są warzywa. I po prostu nie mogę nie zapytać o to, dlaczego?
Przede wszystkim dlatego, że kiedy razem studiowaliśmy, tych 8 lat temu, ważyłem 150 kilogramów, czyli było mnie – że tak powiem – dwa razy więcej. Gdy postanowiłem coś zmienić, warzywa stały się podstawą mojego odżywiania. Przez ostatnie lata towarzyszyły mi nieustannie i było mi w tym towarzystwie naprawdę dobrze.
Żeby zmienić swoją sylwetkę, zmieniłeś dietę i wykluczyłeś z niej mięso?
Głównym problemem dzisiejszego świata jest właśnie to, że myślimy w kategoriach tymczasowej diety, a nie stałej zmiany sposobu żywienia. Jeśli człowiek nie lubi tego, co je, szybko wróci do swojej wyjściowej wagi. Ja dużo gotuję, uwielbiam poznawać zupełnie nowe produkty i sprawdzać przepisy. Co ciekawe, wraz ze zmianą diety rzeczywiście stopniowo odchodziłem również od jedzenia mięsa. Nie jestem jeszcze w 100% wegetarianinem, ale najczęściej przez sześć, a bywa, że i siedem dni w tygodniu w moim menu mięsa po prostu nie ma. Przyczyna jest prosta: warzywa są fantastyczne i inspirują do szukania nowych smaków, ale też – jak się okazuje – do pisania. Żal byłoby z tego bogactwa nie skorzystać.
I nie masz problemu z tym, że z jednej strony personifikujesz warzywa, w pewnym sensie przyjaźnisz się z nimi, a z drugiej – bezlitośnie je zjadasz?
Podchodzę do tego trochę tak, jak podchodzono w baśniach – kocham warzywa tak bardzo, że aż chcę je zjeść. (śmiech)
A, mówiąc serio, zupełnie nie mam z tym problemu. Owszem, ostatnie badania pokazują, że rośliny również są inteligentne, mają pamięć, duszę wegetatywną, natomiast pytanie o ich podmiotowość pozostaje – powiedzmy – otwarte. Traktuję więc warzywa poważnie, ale nie sądzę, by miały coś przeciwko stawaniu się podstawą naszej diety – dzięki temu przecież rozprzestrzeniają się i wraz z ludźmi w pewien sposób nawet dominują na naszej planecie.
Ze zwierzętami sprawa jest bardziej skomplikowana?
Tak. I uważam, że jako humaniści nie możemy obok tego przejść zupełnie bezrefleksyjnie. Musimy w końcu zmierzyć się z nową sytuacją, jaką jest uznanie zwierząt za istoty czujące i myślące, bo czasy traktowania ich jako przedmioty po prostu minęły.
A tymczasem lepiej po prostu jeść warzywa niż zwierzęta.
Tak, i moja książka ma zachęcić dzieci do polubienia warzyw. Traktuję swoich czytelników poważnie i uważam, że dzieci doskonale rozumieją, że można warzywa z jednej strony lubić, a z drugiej – można je jeść. I w czasie jedzenia wymyślać z rodzicami historie o warzywach, można opowiadać, jak żyły, zanim trafiły na talerz i jakie przygody je spotkały.
„Dobrym duchem” Twojej powieści wydaje się Jan Brzechwa...
Tak, ale zorientowałem się, że tak jest dopiero po napisaniu książki, kiedy zostałem poproszony o podanie 7 ulubionych tekstów kultury. Wtedy przypomniałem sobie, że w dzieciństwie mogłem słuchać bez przerwy piosenki „Na wyspach Bergamutach”. Lubię rymowanki, nie ma dnia, bym nie rymował dla zabawy – i to częściowo zasługa Brzechwy właśnie.
„Porymowałeś” sobie też Mickiewiczem…
Ale tym „prawdziwym” trzynastozgłoskowcem w swojej książce nie piszę. Mickiewicz jest w ogóle dziwnym zjawiskiem. Dziś powiedzielibyśmy, że z jednej strony jest kultowy, z drugiej – stał się przyczyną traum licealnych dla wielu osób. Ja też żywiłem zawsze wobec Mickiewicza ambiwalentne uczucia, ale przeniknął do naszej kultury tak głęboko, że nie mogłem sobie odmówić pewnej zabawy i wejścia w dialog z tradycją. Takie traktowanie spuścizny poety może być dobrym kluczem do „odczarowania” na przykład Pana Tadeusza. Najważniejsze jest podejście do sprawy z pewnym dystansem, pokazanie uczniom, że kanon można przerabiać, można się nim bawić i można go w ten sposób po prostu oswajać.
W jakimś sensie wpisujesz się swoją książką w trend na świecie stosunkowo nowy – piszesz bowiem mniej powieść przygodową, a może bardziej kryminał dla dzieci.
Tak, bo jestem przekonany, że tylko dzięki atrakcyjnej, wciągającej formie dzieci mogą polubić czytanie książek. Współcześnie literatura musi rywalizować z innymi formami spędzania wolnego czasu, z serialami, filmami i grami komputerowymi, a dotyczy to w równym stopniu dorosłych, jak i dzieci. Wśród takiej konkurencji bardzo trudno się przebić, ale myślę, że kryminał daje największe szanse na sukces. Dodatkowym argumentem za wyborem tego właśnie gatunku był fakt, że uwielbiam kryminały, choć raczej w wydaniu serialowym. Z dużą przyjemnością oglądam kryminały skandynawskie – „Most nad Sundem”, „The Killing”, ale ogromną frajdę sprawiły mi też oba sezony „True Detective”. Najważniejszym jednak tekstem kultury w kontekście „Best Selera” był dla mnie serial „Stranger Things” braci Duffer, który łączy kryminał z grozą.
Nie bałeś się, że będzie zbyt strasznie?
Nie – przecież baśnie braci Grimm to groza dla dzieci w czystej formie! Groza jest dzieciom potrzebna, bo pokazuje, że istnieje nie tylko ta piękna, różowa, kolorowa rzeczywistość. Jest również ciemna strona życia, jest zło – czasem w naprawdę przerażającej postaci. Ważne jest jednak to, by literatura grozy pomagała radzić sobie ze strachem, by pomagała w rozwiązywaniu problemów, jakie w życiu zawsze się pojawiają, by pokazywała, że zło można zwyciężyć dobrem. Dzięki elementom grozy w literaturze czytelnicy mają możliwość „przepracować” swoje lęki – a kto ma ich więcej niż dzieciaki, które dopiero wchodzą w świat i życie? Dlatego dobrze, że elementów grozy w literaturze jest coraz więcej – cieszy mnie to jako badacza tego gatunku. Gatunku odpowiedniego dla wszystkich – ale we właściwym wydaniu.
Wygląda na to, że bliska jest Ci także idea girl power. Bo choć tytułowym bohaterem Twojej książki jest Seler, to tak naprawdę główną rolę ogrywają w niej trzy małe Brukselki, które czytelnicy pokochali w sposób szczególny.
Zupełnie im się nie dziwię, ja też najbardziej kocham Brukselki. Myślenie o fabule tej książki rozpocząłem właśnie od trzech Brukselek – rezolutnej Melki, intelektualistki Kornelki i romantycznej marzycielki Rachelki. To one nadają dynamikę całej historii, to one tak naprawdę są jej głównymi bohaterkami. Chociaż nie ukrywam, że Czarka Pieczarka i Dorotka Karotka również całkiem w tej książce się udały.
A jeśli chodzi o girl power, moja praca na uczelni każdego dnia potwierdza, że dziewczyny są świetne – jest ich przecież większość i wśród studentek, i wykładowczyń. Hasło to jest mi więc bliskie i cieszę się, że pojawia się w kontekście Best Selera…
Rozumiem więc, że Brukselki jeszcze do nas wrócą?
Bez wątpienia – powrócą w mojej kolejnej książce, która ukaże się już wkrótce.
Dodany: 2019-02-05 15:48:46
Moze byc fajne, ciekawy wywiad
Dodany: 2019-02-04 12:11:03
Mam w planach, jak córka odrobinę podrośnie :)
Dodany: 2019-02-04 11:50:26
Ciekawa rozmowa :)
Dodany: 2019-02-04 11:35:04
Podobaja mi sie... Brukselki.
Dodany: 2019-02-03 20:22:35
Super pomysł na książkę.
Dodany: 2019-02-03 18:58:36
:) Jak dla mnie interesująca propozycja.
Dodany: 2019-02-03 16:37:51
Wampiry i potwory nie moja bajka
Dodany: 2019-02-02 21:37:29
Potwory, wampiry i... warzywa - ciekawe połączenie.