Maharadża, który pokochał Reymonta. Wywiad z Joanną Puchalską

Data: 2022-02-23 16:02:18 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
Okładka publicystyki dla Maharadża, który pokochał Reymonta. Wywiad z Joanną Puchalską z kategorii Wywiad

To historia, którą ktoś mógłby uznać za bajkę, gdyby nie wydarzyła się naprawdę. W roku 1942, gdy na świecie toczy się krwawa wojna, w okolicach wsi Balachadi w Indiach pojawiają sie małe dzieci, wynędzniałe, wygłodzone i w łachmanach. Dotarły tu za sprawą Armii Andersa i znalazły schronienie, które zapewnił im maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji. Hinduski książę stworzył dla nich „małą Polskę" i dla wielu z nich stał się ojcem. Historię tę opisuje Joanna Puchalska w powieści Wszystkie dzieci maharadży. Oto nasza rozmowa z autorką: 

Jak to się stało, że prawdziwy hinduski maharadża stał się polskim patriotą? 

Jam Saheb Digwijay Sinji jako młody człowiek podróżował po Europie i w Szwajcarii poznał Ignacego Jana Paderewskiego. Prawdopodobnie ta znajomość zaowocowała sympatią do Polski. Było to w latach dwudziestych XX wieku i obraz państwa, które odzyskało niedawno niezależny byt polityczny, musiał budzić ciepłe uczucia w młodym hinduskim patriocie. Zaś później, w czasie wojny, gdy urzędowo bywał w Londynie, miał kontakty z innymi znanymi Polakami i więzi się zacieśniały.

Co najbardziej fascynowało go w naszym kraju? 

Indie w tym czasie zmierzały do zrzucenia brytyjskiej dominacji. Był to okres działalności Gandhiego i ekonomicznego ruchu swadeśi, więc możliwe, że urzekły go nasze tradycje niepodległościowe. A że maharadża był człowiekiem otwartym i chłonnym, polubił polską muzykę, sztukę, literaturę. Często w relacjach z tego czasu powtarza się informacja, że jego ulubioną lekturą byli Chłopi Reymonta, których czytał w angielskim tłumaczeniu.

A kiedy zaszła potrzeba, Jam Saheb nie tylko deklarował miłość do Polski, ale postanowił wcielić ją w czyn. Wiemy w ogóle, jak doszło do tego, że powstało osiedle w Balachadi? 

To on jako jeden z pierwszych zaoferował gościnę polskim sierotom, wyprowadzonym przez Andersa z sowieckiej Rosji. Na budowę osiedla dla dzieci przekazał tereny obok wioski Balachadi, leżące około 25 km od Dżamnagaru, stolicy księstwa Nawanagar. Namówił innych maharadżów zrzeszonych w Izbie Książąt Indyjskich, aby zadeklarowali kwoty na utrzymanie określonej liczby sierot. Sam łożył na budowę osiedla, a potem na jego utrzymanie. 

Kim byli jego mieszkańcy? 

W osiedlu przebywały dzieci od paroletnich maluszków do nastolatków. Przeważnie były to sieroty lub dzieci mające rodziców w wojsku. Nie było tu rodzin, jak w innych obozach, na przykład w Valivade, w księstwie Kolhapur. Przeważnie były to dzieci z Kresów, bo to przecież stamtąd Sowieci masowo wywozili polską ludność, poczynając od 10 lutego 1940 r.

Dzieci, które trafiły do Balachadi, przeszły wcześniej prawdziwe piekło. 

Tam, skąd przybyły, codziennym doświadczeniem były choroby, głód, zimno, śmierć najbliższych. Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet – kto nie pracuje, ten nie je. A i tak dzienny pajok nie wystarczał na to, aby przeżyć, zwłaszcza że często trzeba się było nim dzielić z niepracującymi członkami rodziny, na przykład starszymi osobami. Nie pozostawało nic innego, jak łamać siódme przykazanie, przy czym za kradzież kilku kłosów z kołchozowego pola można było trafić do łagru niezależnie od wieku. W sowieckich szkołach i przedszkolach dzieci poddawano agresywnej  propagandzie. Te, które straciły rodziców i trafiły do dietdomów, przerabiano ich tam na ludzi sowieckich, wynarodawiano. Stan zdrowia dzieci przybyłych do Indii był często bardzo poważny: szkorbut, koklusz, tyfus, gruźlica, świerzb, wszawica. Zawsze niedożywienie.

W porównaniu z „socjalistycznym rajem" wydawało im się, że żyją jak w bajce? 

Po pobycie w Sowietach zwykłe życie, nawet proste i dość prymitywne, wydawało się bajką. Już niesamowitym komfortem było własne łóżko z czystą pościelą oraz skuteczne pozbycie się wszy. Dzieci miały teraz ciepło, jadły do syta, nosiły normalne ubrania zamiast łachmanów, chodziły do szkoły, spora część należała do harcerstwa, był czas na zabawy, wycieczki, przyjemności.

Ale były też pewne wady – na przykład koszmarny upał czy skorpiony, których ugryzienie mogło skończyć się dla dzieci tragicznie.

Gorąco potrafiło obezwładniać, siedzenie w klasie stawało się męką, toteż w tym najgorętszym okresie, od końca kwietnia do połowy lipca, były wakacje. Czasem nie dawało się spać z gorąca, wtedy chłopcy polewali siebie i łóżka wodą, choć było to zabronione, bo wodę należało oszczędzać. Zdarzało się też, że nielegalnie wymykano się na nocną kąpiel w morzu lub w pobliskim jeziorku. Dzieci musiały obowiązkowo nosić korkowe hełmy od słońca. Co do skorpionów czy węży, to zostały odpowiednio przeszkolone, jak w razie ukąszenia mają się zachować. Na miejscu był szpital, a w nim dwóch hinduskich lekarzy, którzy szybko nauczyli się mówić po polsku. Bardzo poważnym problemem była natomiast malaria. Walka z nią to osobny rozdział życia w osiedlu Balachadi.

W swojej powieści opisuje Pani dość szczegółowo, jak przebiegał typowy dzień polskich dzieci.

Pobudka o szóstej, poranna toaleta, apel, gimnastyka, śniadanie, szkoła, obiad, cisza poobiednia, zajęcia rekreacyjne i sportowe. W niedzielę msza, zabawy, gry sportowe, wycieczki. Cały dzień był wypełniony. Dzieci grały w przedstawieniach teatralnych, prowadziły gazetkę ścienną i kronikę obozową, działała osiedlowa orkiestra.

Przez obóz musiało przewinąć się naprawdę wielu podopiecznych? 

Najwięcej dzieci było na przełomie 1942 i 1943 roku, gdy przybywały pierwsze transporty. Potem nastąpiły fluktuacje między obozami, bo takich osiedli było więcej – nie tylko w Indiach, lecz także w Persji, Afryce czy Nowej Zelandii. Źródła podają różne liczby – wszystko wskazuje na to, że w sumie przez obóz przewinęło się ich około tysiąca. Z tego pod koniec działalności osiedla w Balachadi maharadża formalnie zaadoptował ponad dwieście dzieci, nie mających prawnych opiekunów.

Ale maharadża nie opiekował się tą całą gromadą osobiście... 

Komendantem obozu był ksiądz Franciszek Pluta. Jego zespół stanowiło grono nauczycielskie (przeważnie panie), wychowawczynie, trener Antoni Maniak (dawny zawodnik lwowskiej „Pogoni”) oraz personel administracyjny. W osiedlu zatrudnieni byli także Hindusi: nauczyciele muzyki i angielskiego, lekarze, kucharze, sprzątacze, krawcy, szewcy, stolarze oraz zapalacz lamp naftowych. W sumie przez osiedle przewinęło się około stu osób dorosłych.

Organizacja ich pobytu musiała być sporym wyzwaniem logistycznym. 

Problemem było zwłaszcza zaopatrzenie, którym zajmowała się Jadwiga Tarnogórska. Imponujące jest to, że w takim upale nie zdarzały się zatrucia pokarmowe, choć w osiedlu nie było lodówek. Raz dziennie specjalny samochód dowoził produkty z Dżamnagaru. Liczba dzieci się zmieniała. Część wyjeżdżała do angielskich szkół, bo w Balachadi była tylko szkoła powszechna i pierwsza klasa gimnazjalna. Przyjeżdżały dzieci z innych osiedli. Odżywione, odchuchane, często niesforne, miały mnóstwo energii i pomysłów. Ksiądz komendant był zwolennikiem wojskowego drylu, wychowawczynie wykazywały się większą łagodnością, zwłaszcza druhna Janka Ptakowa, zawiadująca harcerstwem.

Oprócz zapewnienia bezpieczeństwa, należało także zadbać chociażby o wyżywienie dzieci. 

Do obsłużenia było kilkuset stołowników, a praca kuchni była trudna ze względu na upały. Jadwiga Tarnogórska potrafiła to sprawnie zorganizować i rzadko zdarzały się opóźnienia w wydawaniu posiłków. Na przykład starsze dziewczynki pomagały karmić maluchy i dostawały za to niewielkie wynagrodzenie, co miało walory wychowawcze. Do każdego obiadu dzieci  dostawały owoce: banany, pomarańcze, papaje, gruszki, mandarynki. Jednak wiele dzieci, mimo że mogły się najeść do syta, przez bardzo długi czas nie mogło się pohamować, by nie chować ukradkiem kawałków chleba „na później". Syberia na wiele lat pozostawiła w nich ten wiecznie niezaspokojony głód, bardziej psychiczny niż realny.

Ale obóz to też edukacja i wychowanie. Jakie wartości wpajano tu dzieciom?

Oprócz wiedzy szkolnej przekazywano im wartości patriotyczne i chrześcijańskie. Polskę – w przypadku młodszych dzieci ledwo pamiętaną lub całkiem nieznaną – uczniowie poznawali między innymi z podręcznika zatytułowanego U progu Polski. Czytanka polska dla czwartej klasy szkoły powszechnej. Były w nim teksty Janiny Porazińskiej, Marii Konopnickiej, Leopolda Staffa, Marii RodziewiczównyKornela Makuszyńskiego, Poli GojawiczyńskiejJuliana Tuwima, Jana Kasprowicza, Władysława Orkana, Gustawa Morcinka, Stefana Żeromskiego, Kazimierza Przerwy-Tetmajera i Teofila Lenartowicza.

Ważnym elementem życia polskich dzieci w Balachadi było harcerstwo. 

Choć harcerstwo było nieobowiązkowe, dużo osób do niego należało. Dla wielu stało się lekarstwem na rany zadane psychice przez sowiecką Rosję. Przywracało poczucie wspólnoty, pomagało rozwijać umiejętności, takie jak spostrzegawczość i zaradność. Uczyło otwarcia się na innych, szacunku dla przyrody. Pomagało realizować program wychowania w duchu patriotycznym.

Czy nasze harcerstwo różniło się czymś od obecnego na całym świecie skautingu? 

Podstawowe zasady były takie same, czyli te sformułowane przez ojca skautingu Roberta Baden-Powella. Nasi instruktorzy korzystali też z zaleceń Aleksandra Kamińskiego. Ważnym wątkiem był patriotyzm – realizowanie w praktyce słów hymnu harcerskiego: „Wszystko, co nasze, Polsce oddamy”.

Pokazuje Pani, że polskie dzieci nie były oderwane tu od swoich hinduskich rówieśników. W dodatku rdzenni mieszkańcy akceptowali je, bo – inaczej niż dzieci angielskie – biegały boso i nie zadzierały nosa. 

Hinduscy pracownicy osiedla lubili polskie dzieci, stosunki z miejscową ludnością też były na ogół dobre. Dzieci wędrujące po okolicy – mimo skorpionów najchętniej na bosaka – łatwo przyswajały sobie słowa i zwroty w języku gudżarati i spotykały się z życzliwym zainteresowaniem mieszkańców wsi. Nasi harcerze mieli kontakty ze skautami hinduskimi, odbywały się polsko-indyjskie mecze piłki nożnej, którym chętnie kibicował maharadża. 

Wszystko to musiało sporo kosztować. Kto wziął na siebie koszty utrzymania dzieci?

Osiedle w znacznym stopniu dotowali maharadżowie z Izby Książąt Indyjskich, którzy zadeklarowali swój udział od początku. W wydatkach uczestniczył także polski rząd w Londynie, rząd indyjski i wicekról oraz różne instytucje charytatywne. 

Sam maharadża Jam Saheb nie ograniczał się wyłącznie do finansowania pobytu dzieci w Indiach. Zadeklarował na początku, że będzie dla tych dzieci ojcem.  

Powiedział im, że nie są już sierotami, tylko Nawanagaryjczykami, a on jest Bapu, ich ojcem. Przyjeżdżał do osiedla, z zainteresowaniem, a czasem ze wzruszeniem oglądał przedstawienia teatralne, pokazy taneczne, kibicował zawodom sportowym, rozmawiał z dziećmi, wypytywał, zapraszał do swego pałacu na podwieczorki, a po każdym spektaklu wręczał „dofinansowanie” na następny. Była to przeważnie kwota 1001 rupii – ta jedna rupia była zadatkiem na następny sukces. 

Ale deklaracja maharadży miała także w pewnym momencie wymiar prawny i – co tu kryć – polityczny. 

Kiedy po wojnie rząd Polski Ludowej domagał się powrotu sierot, nie mających prawnych opiekunów, maharadża wraz z komendantem księdzem Plutą i oficerem łącznikowym majorem Clarkiem przeprowadził formalną adopcję ponad dwustu dzieci i zostawszy ich prawnym opiekunem, uchronił je od przymusowej deportacji. Mogły wrócić do Polski, jeśli chciały, ale nie mogły zostać do tego zmuszone.

W Polsce dzieci z Balachadi nie czekałoby nic dobrego?  

To były w większości dzieci z Kresów i nie miały dokąd wracać, bo ich domy zostały za jałtańską granicą. Zbyt boleśnie doświadczyły komunizmu na własnej skórze, by palić się do powrotu do tej nieznanej Ludowej Polski. Dlatego wiele osób zdecydowało się zostać na zachodzie. Część jednak wróciła. Ci, którzy mieli w Polsce rodziny.

Pani powieść kończy się podróżą, w którą wyruszyła część dzieci z Balachadi. Co stało się z nimi po wojnie? 

Żyli tak jak wszyscy andersowcy, skazani na milczenie i najwyżej nocne Polaków rozmowy. No bo skąd się wzięli w Indiach? W czasach PRL temat sowieckich deportacji godził w sojusze. 

Miała Pani okazję spotkać się z nimi lub z ich potomkami? 

Tak, miałam kontakt z autorem bardzo ciekawych i dobrze napisanych wspomnień W gościnie u „polskiego” maharadży, panem Wiesławem Stypułą.

Skąd jeszcze czerpała Pani informacje?

Są relacje dorosłych dzieci nagrane dla „Karty”, jest trochę opracowań, gdzie wiadomości ogólne uzupełnione są historiami konkretnych osób. Dużo informacji dostarcza lektura wydawanego w Palestynie piśmie „Skaut”. W ogóle prasa wydawana w tym czasie na Bliskim Wschodzie jest dobrym źródłem wiedzy, bo opisuje wydarzenia na bieżąco. 

Wszystkie dzieci maharadży to powieść, nie dokument. Dlaczego właśnie ta forma? I ile w Pani powieści jest fikcji, a ile prawdy? 

Forma powieści pozwala wejść w emocje i łatwiej wtedy utożsamić się z bohaterami. Prawdziwe są realia życia w osiedlu, prawdziwe są osoby takie jak maharadża, ksiądz Pluta czy druhna Janka oraz niektóre zdarzenia, na przykład odnalezienie się rodzeństwa: sióstr i brata, który się zgubił w Rosji na dworcu, bo pociąg nagle odjechał. Bohaterowie są fikcyjni, ale ich losy posklejałam z prawdziwych wydarzeń. 

Sam maharadża nigdy nie trafił do Polski – za jego życia nie było po temu odpowiedniej „atmosfery politycznej". A jego dzieci, rodzina, bliscy? 

To polskie dzieci po latach pojechały do Nawanagaru i tam spotkały się z dziećmi maharadży, jego synem i córką, a także z synami hinduskich lekarzy. Było to bardzo wzruszające. Spotkanie to zarejestrowane jest na filmie Mała Polska w Indiach z 2013 roku.

Dziś pamięć o Dobrym Maharadży jest w naszym kraju żywa? 

Jest w Warszawie szkoła imienia Dobrego Maharadży. Jest jego skwer na Ochocie. Ale pamięć o maharadży nie jest tak powszechna, jak na to zasłużył. Myślę, że przyszła pora, by to zmienić. 

Książkę Wszystkie dzieci maharadży kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.