Podbiliśmy Wielką Brytanię. Wywiad z Janem Krasnowolskim
Data: 2019-03-21 10:57:44Życiorys Jana Krasnowolskiego nie przypomina raczej wyobrażenia, jakie o pracy pisarzy ma większość czytelników. Po skończeniu Liceum Plastycznego pracował fizycznie jako magazynier, kierowca, krojczy, ochroniarz. W 2006 roku wyjechał do Anglii, gdzie między innymi jeździł na wózkach widłowych. Pisał niejako „w międzyczasie" – opisywał wydarzenia, których był świadkiem, ale też badał historie przestępstw popełnianych przez Polaków w Wielkiej Brytanii, a potem rozwijał je, twórczo przetwarzał i publikował w zbiorach opowiadań. Właśnie wydał pierwszą powieść – Czas wilków, czas psów.
Nie byłoby Pańskiego pisania, gdyby nie wyjazd do Anglii?
Jasne, że by było, ale inne. Jakie? Nie wiem. Ale by było. Wiem tyle, że na pewno bym nie utknął w krakowskich knajpach po wsze czasy, opowiadając przy piątym piwie wszystkim, którzy by mieli ochotę słuchać, jaką to wspaniałą powieść kiedyś napiszę, niech no tylko się ogarnę i wyjdę na prostą. A ziomali, co to mi postawią następne piwko, opiszę w rewanżu w mojej książce. Która będzie o tym, jak to siedzimy w krakowskiej knajpie i pijemy piwko... Tak by się nie stało. Coś bym tam na pewno pisał.
No, ale Pan wyjechał – w 2006 roku. Jak wtedy było na Wyspach?
Bardzo wesoły rozgardiasz tutaj nagle zapanował. Angolom opadały szczęki, bo im rząd powiedział, że jak się otworzy granica dla nowych członków Unii, to przyjedzie co najwyżej garstka bardzo potrzebnych polskich fachowców. A tu... Inwazja jakaś, normalnie, ruszyła od strony wschodniej Europy. Z dumą przyznaję, że byłem częścią tej inwazji i dzisiaj mogę uczciwie powiedzieć: tak, podbiliśmy Wielką Brytanię. Kto wie, może nawet skuteczniej od Rzymian. Oni nie wznieśli tu aż tylu budynków co my.
Ale budynki te wznosili także ludzie – delikatnie mówiąc – przypadkowi...
Zabawnym zbiegiem okoliczności, w tym samym czasie, kiedy się tu w wielkiej sile zjawiliśmy, święcił swoje tryumfy genialny film „Borat”. Cóż... Było wtedy wśród nas sporo Boratów, na szczęście dzisiaj się ich już raczej nie spotyka.
Generalnie były dwa typy przyjezdnych. Jedni wbili na Wyspy jak do siebie i jeszcze dziwili się, że nikt tu po polsku nie rozumie. Więc dla własnej wygody zaczęli udawać, że nigdy wcale nie wyjechali z Polski, tylko przenieśli się w inną czasoprzestrzeń, gdzie żyje się o niebo lepiej, wypłata jest w funtach a Polsat cyfrowy i tak da się oglądać, a w niedzielę pod kościół też można, tak jak w Polsce, błyszczącą beemką przyszpanować. Natomiast Anglików traktowali jako zło konieczne, które tylko przez przypadek zdążyło pierwsze zasiedlić tę ziemię obiecaną. Drudzy przyjechali tu ze świadomością, że nie będą u siebie, chociaż od początku muszą płacić podatki i się nie wychylać. Zachowywali się więc grzecznie, obserwowali, co się wokół nich dzieje i nieustannie się uczyli i rozważnie dobierali wokół siebie przyjaciół. Ostatecznie, z tego co widzę teraz, właśnie ci drudzy wygrali i teraz ten kraj coraz bardziej należy też do nich, a oni są po prostu u siebie. Można, nie przestając być dobrym Polakiem, zostać jednocześnie porządnym Brytyjczykiem. To działa jak wartość dodana.
Po przyjeździe do Anglii robił Pan różne rzeczy – między innymi pracował Pan na wózkach widłowych... Pewnie dużo Pan wtedy usłyszał i zobaczył...
Gigantyczny magazyn kosmetyków, gdzie pracowałem dłuższy czas, to było tak naprawdę moje pierwsze okno na Anglię. Ludzie rzeczywiście różni, cały przekrój. Od nieudaczników, szumowin i psycholi do bardzo porządnych ludzi, na których zawsze można polegać. Jeden Anglik, Ross, z którym się zawsze wymieniałem książkami, wsiadł kiedyś w auto i przywalił w tira. Celowo, miał depresję od pracy na nocnej zmianie. Z kilkoma ludźmi stamtąd trzymam do dzisiaj. Tam zresztą poznałem chłopaka z Ghany, któremu ukradłem całą historię z afrykańską elektroniką – chodzi o voodoo. On w to częściowo wierzył, chociaż był chrześcijaninem. Opowiadał mi różne historie z Afryki, a potem z Londynu, gdzie trafił jak miał pięć lat. Te historie potem wykorzystałem w zbiorze opowiadań Afrykańska elektronika.
Tak, te pięć lat na wózkach to był dość beztroski okres w moim życiu, choć na pisanie nie było już czasu...
Emigracja uwypukla to, co najlepsze w ludziach? I to, co najgorsze?
Zastanawiając się nad tym głębiej, wychodzi mi, że przyczyną większości ludzkich niepowodzeń jest jakiś straszny brak wyobraźni i umiejętności przewidywania. Jeśli wybieramy się do obcego kraju, nie znając języka i ze stu funtami przy duszy, w dodatku przywozimy tam ze sobą niewyleczony problem alkoholowy albo inne uzależnienie, to bardzo znikome jest prawdopodobieństwo, że nam się w tym innym kraju życie w cudowny sposób naprostuje. Za to znacząco rośnie szansa, że przyplączą się jakieś zaburzenia psychiczne, które będą się tylko pogłębiać przez narastające poczucie wyalienowania i brak pomysłu, co dalej. No i w tym momencie zaczyna się dramat, jakaś rozpaczliwa walka o przetrwanie, a wtedy już nikt się nie bawi w konwenanse i faktycznie – wychodzą z człowieka różne bardzo niesympatyczne cechy. To jest bardzo czarny scenariusz, ale obserwowałem jego przebieg wystarczająco dużo razy.
Tak napisał Pan Syreny z Broadmoor?
Ależ nie. To efekt żmudnego, ale niezwykle ciekawego researchu, który zacząłem prowadzić, kiedy tylko się tu osiedliłem. Nieustannie monitorowałem brytyjską prasę i Internet, wpisując w wyszukiwarkę hasła „Polish”, „murder”, „crime”. W ciągu tych lat wyłowiłem blisko setkę przypadków, do książki wybrałem dziewięć, najbardziej wysoko profilowych.
Nie kusił Pana reportaż?
Pisaniem reportaży niech się zajmują dziennikarze, ja piszę prozę, tego się trzymajmy i niech tak zostanie. Co zabawne, studiowałem kiedyś dziennikarstwo, przez prawie dwa lata, zanim nie wyjechałem do Anglii. I już w trakcie tych studiów wyszło mi, że się nie nadaję do zawodu, gdyż mam skłonności do konfabulacji i upiększania, a nawet zmyślania całych historii. Przeważnie nie chciało mi się robić solidnego dziennikarskiego researchu, za to od razu rwałem się do pisania, gdzie puszczałem wodze fantazji. Reportaż to jeden z moich ulubionych gatunków, ale ja byłbym całkiem pozbawionym etyki dziennikarzem... A komu takich trzeba?
Czytając Pańskie książki, mam wrażenie, że coraz mniej jesteśmy na Wyspach lubiani…
A ja mam wrażenie, że jednak lubią nas coraz bardziej, a może po prostu się przyzwyczaili, że jesteśmy. Fakt, na Brexit wpłynęliśmy swoją masą, ale i tak teraz zaczynają wychodzić na jaw nowe fakty. Okazało się, że za całą historia stoją Rosjanie. Ostatnio dziennikarze Channel 4 odkryli, że to z Rosji przyszły pieniądze zasilające brexitową propagandę. Ważnym ogniwem był tu pewien brytyjski biznesman wydobywający diamenty w Południowej Afryce. Więc zrobiło się wesoło i nikt nie ma pomysłu, jak to wszystko rozwiązać. Nawiasem mówiąc, w tym momencie większość Brytoli ma już dość tego całego zamieszania, nawet ci co głosowali, żeby się odłączyć. Bo po prostu wyobrażali sobie, że zagłosują, a już następnego dnia wszyscy Eastern Europeans spakują dobytek i się stąd w diabły wyniosą. Nic takiego nie nastąpiło, a nawet stało się coś dokładnie odwrotnego, bo przez ostatnie trzy lata zwaliło im się jeszcze kilka setek tysięcy Rumunów, którzy postanowili tu natychmiast zamieszkać, zanim Anglia zamknie im taką możliwość. Cała sytuacja ma taką dobrą stronę, że teraz my, którzy przybyliśmy dekadę wcześniej, jesteśmy już ucywilizowani i w ogóle spoko, teraz Rumuni robią za Boratów. I nawet tak samo jak Borat mówią ciągle: „In my country...”
W Czasie wilków, czasie psów napięcie między Polakami a Walijczykami wydaje się sięgać zenitu. Sytuacja rzeczywiście bywa tak poważna?
Mieszkam w Bournemouth, gdzie osiedliło się mnóstwo (mówi się, że nawet dziesięć tysięcy) Polaków. U nas jest po prostu normalnie, tak jak powinno być. Nikt się z nikim nie tłucze, to znaczy czasem tak, ale raczej nie na podłożu rasistowskim. Nauczyliśmy się razem żyć, w dobrej symbiozie. Natomiast są miejsca, gdzie aż buzuje, a kiedy dochodzi do głosu frustracja zmieszana z dragami albo alkoholem, to nieszczęście gotowe. Pamiętajmy o zabójstwie Arkadiusza Jóźwika w Harlow dwa lata temu. Został zatłuczony przez grupę podpitych nastolatków, którzy zaczepili jego i kolegę na ulicy pod sklepem. Bo rozmawiali po polsku. Są więc i takie sytuacje. A opisane w książce Llanelli, chociaż jest na swój sposób ciekawe, jednak za żadne skarby bym tam nie chciał zostać na dłużej. Tam po prostu panowała atmosfera jakiejś dusznej paranoi.
Jest w Pańskiej książce również strach przed innym „obcym”, o wiele bardziej niebezpiecznym. Wydawałoby się, ze po tylu latach społeczeństwa multikulti strach ten powinien być dużo bardziej oswojony...
I przez długi czas był. Wielka Brytania jest przecież społeczeństwem wielokulturowym, które miłuje przede wszystkim święty spokój. Ale wydarzyły się zamachy w Londynie i w Manchesterze, pamięć o nich ciągle jest świeża. Poza tym, lekko licząc, co najmniej 900 obywateli brytyjskich wyjechało do Syrii, przyłączyć się do ISIS i innych terrorystycznych ugrupowań. Niektórzy z nich zyskali złowieszczą sławę, jak na przykład Jihadi John, czyli Muhammad ad-Dhafiri z zachodniego Londynu, który w Anglii był zwykłym informatykiem, a w Syrii został katem – internetowym celebrytą. Albo Samanta Lewthwaite, „Biała Wdowa”, Brytyjka, która też zdecydowała się przyłączyć do jihadu i którą posądza się o spowodowanie śmierci co najmniej czterystu osób w Somalii. Obecnie problem polega na tym, że zradykalizowani członkowie ISIS, którym udało się przeżyć wojnę i zachować wolność, wracają teraz powoli do kraju. A mogą, bo wciąż mają brytyjskie paszporty. Natomiast to, co tam robili, kim się zdążyli stać, co mają teraz w głowie... To jest nieodwracalne. Wyłapywaniem ich zajmuje się głównie National Crime Agency, założona w 2013 roku. NCA nie robi wokół siebie niepotrzebnego szumu, po prostu wykonuje swoją pracę. Ale zagrożenie wciąż istnieje... I już chyba zawsze pozostanie.
Do napisania Czasu wilków, czasu psów zainspirowała Pana prawdziwa historia....
Miasteczko Llanelli, południowa Walia, rok 2015. Pewnego dnia zjawia się tam polski bandzior, Mariusz M., który rąbnął gangowi z Midlands kilo fety. To znaczy – amfetaminy. W miasteczku mieszka niejaki Adrian, lat dwadzieścia jeden, także Polak. Załatwia Mariuszowi mieszkanie u swojego znajomego, Phila, który ma 42 lata i jest Walusem. To znaczy Walijczykiem. Bandzior się wprowadza do Phila i szybko zaczyna panoszyć. Terroryzuje gospodarza oraz Adriana, którego pewnego dnia katuje nawet jakimś kijem, aż ten ląduje w szpitalu. Oskarża ich o podkradanie fety, której jest faktycznie coraz mniej, gdyż w tym domku na Pleasant View sypie się długie ścieżki, a może faktycznie ktoś tam podkradał. Bandzior Mariusz miewa też lęki, gdyż obawia się ludzi, których okradł. Godzinami obserwuje ulicę zza firanki, nie chodzi spać bez noża i jest bardzo nerwowy. Pewnego dnia znowu awantura, Phil sięga po siekierkę jako argument ostateczny. Jak pozbyto się ciała, nie opowiem ze szczegółami, gdyż mogą to czytać osoby wrażliwe. Powiem tylko, że w mikroskopijnym ogródku za domem Phila przez całą noc palił się ogień, a gospodarz tylko dolewał ropę. Jego sąsiadka mi to opowiedziała, kiedy pojechałem tam rozejrzeć się po okolicy. Sam Phil nie mógł mi tego opowiedzieć, bo już od roku odsiadywał wyrok, dożywocie, w tym minimum 25. Adrian, jako młodszy, oraz nie bezpośredni sprawca również dostał dożywocie, ale tylko 15 minimum. Natomiast osiemnastoletnia Sophie, która z miłości do Adriana zgodziła się czyścić wybielaczem liczne ślady biologiczne w salonie domu Phila, wykręciła się dwoma latami w zawieszeniu.
Ale historia powieściowego Madejskiego jest o wiele bardziej złożona...
Mariusz Madejski jest bytem posklejanym z kilku osób. Jest naturalnie Mariuszem M., który naprawdę ukradł amfetaminę i którego zabito w Llanelli. Jest innym polskim bandziorem, który porwał i zamordował małą dziewczynkę w Calais, a wcześniej porwał i zamordował tancerkę z nocnego klubu w Warszawie... Ale jest też człowiekiem, który jest mi bliski. Który faktycznie był na Bałkanach i tam walczył, chociaż akurat nie w mundurze armii serbskiej. Ten człowiek bardzo mi pomógł przy „Wilkach”, dzięki Niemu zrozumiałem, czym jest wojna i jakie zgliszcza zostawia. Mam wobec Niego wielki dług wdzięczności. W końcu, musiałem siłą rzeczy, do Madejskiego włożyć trochę samego siebie. Żeby o Mariuszu pisać, żeby go właściwie zrozumieć, musiałem przez siedem miesięcy nosić w głowie jego myśli i jego wściekłość. Żeby ta historia dobrze wyszła, musiałem się z Mariuszkiem solidnie zakumplować. Ale proszę mnie nie zrozumieć źle... Ja się naprawdę przy pisaniu „Wilków” cały czas bardzo dobrze bawiłem.
Wojna wydaje się w historii Mariusza bardzo ważna – wydaje się, że to ona go ukształtowała.
Mariusz był od początku pozbawionym współczucia psychopatą, wojna tylko otwarła przed nim nowe możliwości. Każdy człowiek ma podobno przynajmniej jeden talent, a Madejskiemu wyjątkowo dobrze szło zabijanie. Został więc „czyścicielem”, do takiej roboty brano najczęściej najemników z innych krajów. Nie nosili oznaczeń na mundurach i w razie czego można się ich było wyprzeć albo pozbyć. Mariusz przeszedł przez całe Bałkany praktycznie bez uszczerbku i nawet udało mu się uciec, bez ponoszenia odpowiedzialności za uczynki. Jednak coś się z tej wojny za nim przywlekło, potem zaczęło prześladować i nie były to na pewno wyrzuty sumienia. Raczej zwykły, zwierzęcy strach.
To on zniszczył Mariusza?
Zniszczyła go własna natura – okrucieństwo, wściekłość, nienawiść do świata. Potworny egoizm też, ale przede wszystkim głupota... Dobry Bóg wyjątkowo nie podkopsał Mariuszkowi rozumu.
Czytając Pańską książkę – zwłaszcza fragmenty poświęcone wydarzeniom na Bałkanach – miałem cały czas z tyłu głowy skojarzenia z Jądrem ciemności...
Kiedy pada ten tytuł, to już jest bardzo grubo i robi się poważnie. A mój Dziadek* pewnie poczułby się dumny, słysząc to, bo dla Niego Conrad był najważniejszym pisarzem na świecie.
Ta mroczna strona psychiki bohaterów powieści wydaje się, mimo nieco surrealistycznego finału, wszechogarniająca. Kolejna Pańska książka też będzie taka?
Obiecuję, moja następna książka będzie wyjątkowo zabawna. Problem w tym, że miewam bardzo specyficzne poczucie humoru.
* Jan Krasnowolski jest wnukiem Jana Józefa Szczepańskiego
Rozmawiał Sławomir Krempa
Fot. Viola Spoz
Dodany: 2019-03-22 18:11:44
czego sie przy okazji można dowiedzieć o brexicie.
Dodany: 2019-03-22 15:17:37
Ciekawy wywiad, ale na książki raczej się nie skuszę.
Dodany: 2019-03-22 07:59:16
Ja spasuje
Dodany: 2019-03-21 12:58:37
Może się skuszę!
Dodany: 2019-03-21 12:44:18
Nie znam książek tego autora, ale po tym wywiadzie chyba postaram się to zmienić
Dodany: 2019-03-21 11:33:14
Zaciekawił mnie wywiad... jestem chętna poznać pióro tego Pana