Rewolucja życiu i... w kuchni. Wywiad z Katarzyną Enerlich

Data: 2013-04-14 12:43:23 Autor: Justyna Gul
udostępnij Tweet

J.G.: Rozmowę z pisarzem najłatwiej zacząć od książek. Czy pamięta Pani zatem moment, w którym zrodziła się myśl o Prowincji pełnej marzeń?

Pewnie, że pamiętam! Choć myśl ta rodziła się kilkakrotnie i wielopłaszczyznowo. Postanawiałam i rezygnowałam, nie bardzo wierząc w powodzenie. Gdy straciłam pracę w lokalnej redakcji, zupełnie jak moja bohaterka, zdecydowałam już ostatecznie, że skoro nie mogę być dziennikarką, zostanę… pisarką. Potem już wszystkie moje poczynania prowadziły do tego celu. Nawet, gdy byłam opiekunką osób starszych, to prócz codziennych obowiązków wysłuchiwałam historii moich podopiecznych. Moja uważność przydała się – szybko miałam gotowy materiał nie tylko na powieści, ale i na opowiadania, które ukazały się w dwóch zbiorach, a może wkrótce powstanie trzeci.

Dziś myślę, że gdybym nie straciła pracy, nie zostałabym pisarką. To było potrzebne! I wiem też, że zakręty tak naprawdę tylko prostują nasze życie.


J.G.: Czeka Pani na pierwsze zdanie, żeby zacząć książkę?

Niezupełnie. Ono pojawia się jak mgnienie. Ale lubię „zachodzić w ciążę” z książką – jak nazywam ten stan ZADURZENIA w wyobraźni. Ważny jest dla mnie ten moment, kiedy czekam na pomysł i nagle pojawia się on znienacka, w jakiejś sytuacji, na jakimś spotkaniu, po jakiejś rozmowie. I wtedy myślę sobie: to jest to, o czym chcę napisać. Zaczynam nasiąkać pomysłem, zastanawiam się nad tym, jak go ująć. No i jakoś samo się zaczyna. I sam powstaje tytuł. Czasem przed napisaniem książki, czasem w trakcie, czasem już po. Przychodzi po prostu czas na tytuł, jak przychodzi czas na wszystko. Nie poganiam. Niech rzeka płynie – myślę sobie. I ona płynie.


J.G.: Pierwsza powieść i już wielki sukces. Za nią przyszły następne... Myślę, że miała Pani dużo szczęścia. Na przykład do wydawcy i do czytelników. Sukces rzeczywiście przyszedł tak łatwo?

Miałam szczęście – w istocie. Nie czekałam długo na wydanie pierwszej książki. Trzydziestego grudnia rozesłałam ją do trzynastu losowo wybranych w sieci wydawnictw ogólnopolskich, a już za trzy miesiące miałam odpowiedź od Doroty Malinowskiej–Grupińskiej z Wydawnictwa MG, że chce drukować moją powieść. To była wielka niespodzianka od losu. Pamiętam jednak, jak bardzo wierzyłam w marzenia. No i wszechświat dopomógł. 

Nie myślałam, że Prowincja pełna marzeń (jak mówią moi Czytelnicy: ta z dmuchawcem) odniesie taki sukces. Znalazła się na listach bestsellerów, wydawnictwo zleciło dodruk. Szczypałam się sprawdzając, czy nie śnię. Chciałam TYLKO wydać jedną powieść, a tymczasem otrzymałam umowę na kontynuację. W tym czasie również budowałam drewniany dom, o którym marzyłam od lat. Musiałam więc „borykać” się ze spełnionymi podwójnie największymi marzeniami. To był zupełnie szalony i przeżyty w jakiejś euforii czas. Czasem myślę, że mało z niego pamiętam i gdyby nie kolejna Prowincja pełna gwiazd, w której opisywałam między innymi budowę domu przez moją bohaterkę, dziś wielu szczegółów bym już nie przywołała…Chyba jednak lepiej, gdy marzenia spełniają się kolejno, a nie tabunami (śmiech).


J.G.: Czytając Pani biografię, można odnieść ważenie, że jest Pani „kobietą pracującą”, która „żadnej pracy się nie boi”. Kręte były te ścieżki Pani losu, podobnie, jak kręte są losy bohaterów Pani powieści…

Tak. Pracuję od 19 roku życia, kiedy to rozpoczęłam pracę w szkole. W tamtych czasach można było studiować zaocznie i pracować jako nauczyciel. Nigdy nie byłam na studiach dziennych, musiałam wydorośleć. Potem odeszli moi Rodzice i nie mogłam już liczyć na żadną pomoc. Trudno jest sierocie u progu dorosłości, wiedziałam jednak, że muszę to przeżyć, bo przecież marzenia z dzieciństwa czekają na spełnienie! Bo już w wieku dziewięciu lat poinformowałam moją rodzinę, że będę pisarką. Nie było wyjścia, słowa trzeba było dotrzymać. Czekałam tylko na TEN MOMENT. Gdy przychodzi, człowiek zawsze wie, że to właśnie on. 

Pomieszkiwałam w Toruniu, zajmowałam się różnymi rzeczami. Zaliczyłam trzynaście przeprowadzek. Ostatnią już do własnego domu w maleńkiej mazurskiej wsi. W 1993 roku nauczyłam się obsługi komputera i wtedy właśnie świat stanął przede mną otworem. Nauczyłam się składu publikacji (pierwszy program, na którym pracowałam, nazywał się Ami Pro. Czy ktoś go jeszcze pamięta?) i stworzyłam lokalną gazetę. Nie tylko pisałam, ale zajmowałam się również stroną techniczną. Ta umiejętność przydała mi się potem wielokrotnie. Mogłam więc zająć się dziennikarstwem na poważnie, wiążąc z nim swoje życie. Aż do pojawienia się w mojej redakcji nowego szefa. Świat runął, a ja wiedziałam, że znów muszę się podźwignąć. Dziś wiem, że czasem zamykają się drzwi, by mogły otworzyć się wrota. Jednak każde marzenie uzależnione jest od człowieka, który nam pomoże je zrealizować. W swoich myślach wciąż „czarowałam”, by los stawiał mi na drodze takich ludzi i bym ja również była takim „pomagaczem” na ścieżkach innych.


J.G.: W Pani książkach nie wszystko jest pięknie, nie zawsze szczęśliwie. Sporo jest wątków o przemijaniu, o miłości, która nie zawsze jest sielanką. Inspiracją jest życie? 

Tak. To ono gra na dwie tonacje. W dur i mol. Na szczęście to, co się dzieje w naszym życiu, jest w ostatecznym rozrachunku dla naszego dobra. Więc nie ma co się bać życia i jego zakrętów. Moi bohaterowie potrafią z nich wychodzić, jak większość ludzi na świecie. Człowiek jest silny. Potrafi wiele znieść. Gdy na przykład spotykam się z kobietami – żonami alkoholików i ludzi używających wobec nich przemocy w pewnej mrągowskiej grupie wsparcia, dostrzegam w nich wielką siłę i stanowczość. Wiarę w to, że nie jest za późno, by zmieniać swoje życie na lepsze. Są matki małych dzieci, są dojrzałe kobiety z wnukami. Wszystkie chcą ułożyć swoje życia od nowa i nie tracą energii na narzekanie, że się nie uda. Koordynatorka grupy wsparcia zaprosiła mnie kiedyś na spotkanie jako autorkę powieści o powolnym wychodzeniu z kompleksu bycia dorosłą córką alkoholika. Miała być rozmowa o książce, wyszła nam rozmowa o życiu. Inspirująca i pełna wątków, które mogą być jakimś przyczynkiem do powieści. 

Wystarczy obserwować ludzkie życie. Dzieje się w nim tyle frapujących rzeczy, że nie ma już czasu na fikcję. Opisywanie prawdziwych historii jest pełniejsze, wiarygodniejsze i… po prostu łatwiejsze!


J.G.: Czy panuje Pani nad swoimi bohaterami, czy może w trakcie pisania wymykają się spod kontroli, zaczynają żyć swoim życiem? 

Zaczynają! I to jak! Zwłaszcza, gdy pisze się po jedenaście godzin dziennie, to zaczynają tak oblepiać, oblegać wyobraźnię, że aż się czasem na nich denerwuję. Czasem łapię się na tym, że nie wiem czy to się stało mnie, czy bohaterce i muszę popracować nad pamięcią… 


J.G.: Każdy bohater zabiera Pani cząstkę duszy, czy raczej wzbogaca ją?

Nie zastanawiałam się nad tym, naprawdę. Moja dusza jest dość zwarta i niepodzielna, trudno mi zabrać jej kawałek. Na pewno jednak miałam już po wielokroć sytuacje, że najpierw opisałam coś w książce, a potem to się zdarzyło! To pewnie siła energii, jaką jest myśl ludzka. To są dopiero zadziwiające sytuacje, o których często mówię na spotkaniach z czytelnikami. Na przykład w mojej debiutanckiej powieści napisałam, że moja bohaterka ma rudego kota, bo o takim marzyłam od wielu lat. W ogóle na punkcie kotów mam „kota”, jednak rudy był moim wielkim, niespełnionym dotąd marzeniem. I gdy już pojawił się w powieści, za kilka miesięcy pojawił się również w moim domu. Właściwie – znalazł mnie w pracy. Pracowałam wówczas w urzędzie miejskim i pewnego zimowego ranka, był to czwarty grudnia, po prostu wszedł tylnym wejściem i znalazł mnie. Jakby to było coś oczywistego! Dyzio jest dziś ze mną, żyjemy w wielkiej zażyłości i porozumieniu pozaracjonalnym. Miłośnicy kotów wiedzą, o czym mówię…

Inna sytuacja zdarzyła się przy pisaniu Studni bez dnia. W pewien czwartek wieczorem opisałam w mojej książce zderzenie tramwajów w Toruniu, gdzie dzieje się akcja powieści. Zawiodły hamulce. W piątek rano włączyłam radio i usłyszałam komunikat o tym, że we Wrocławiu doszło przed chwilą do zderzenia tramwajów. Zawiodły hamulce. Takich sytuacji miałam wiele. Moi bliscy mówią mi wówczas, bym koniecznie opisała, że wygrali w totolotka. Skoro się sprawdza?


J.G.: Zarówno Prowincja pełna marzeń, jak i wszystkie Pani pozostałe powieści są niezwykle popularne. W czym tkwi siła tych książek?

Może to, że są o prowincji? Tak naprawdę wszyscyśmy z prowincji. Albo na niej żyjemy, albo w sercu i najcieplejszych wspomnieniach mamy jakąś wieś, małe senne miasteczko czy nie zaznaczoną na mapie osadę. To tam zostawiliśmy cząstkę siebie i wracamy po nią, jak po swoją rzecz. 

Gdy pisałam pierwszą powieść, chciałam, by akcja działa się właśnie na prowincji. Tak wiele jest powieści, w których bohaterowie żyją w wielkich miastach! A przecież w małych miasteczkach czy wsiach tyle się dzieje. Tyle tylko, że są to inne wydarzenia, inne spektakle. Wracające żurawie, zwiastujące początek wiosny, szpaki budujące w hałasie swoje gniazda, terkoczące kopciuszki, pilnujące swoich pociech, bogactwo łąk i pól, rozkwitające o różnych porach po to, by człowiek mógł spokojnie je zbierać, miłe sąsiedzkie rozmowy „przez zagon” albo wieczorne pogwarki przy ognisku. To jest prawdziwe życie, a nie to w eleganckich spa i klimatyzowanych wnętrzach ekskluzywnych hoteli. W życiu chodzi o co innego. O przeżycie. Przygodę. Zmianę. 

O tym właśnie piszę, bo to moje środowisko naturalne. I, jak się okazuje, to środowisko naturalne niemal wszystkich nas.


J.G.: W Pani powieściach jest wiele ciepła i prawdziwe domowe ognisko, są niczym pled, którym można otulić się w mroźny wieczór. Jak we współczesnym zwariowanym świecie stworzyć taki dom pachnący piernikiem? Dom, do którego chce się wracać?

Dziękuję za te piękne słowa. Porównanie do pledu jest… ciepłe. Wprawdzie mój dom nie pachnie i nigdy nie pachniał piernikiem, bo nie jadam i nie piekę ciast, to jednak lubię, gdy pachnie rosołem. To wyraźnie wzmacnia moje poczucie bezpieczeństwa. Myślę, że kuchnia jest sercem domu. Ale nie ta wysprzątana, elegancka, nowoczesna, a po prostu: kuchnia używana. W której widać ślady działalności, jak to określiła na spotkaniu jedna z mich czytelniczek w Oleśnicy.

Gotowanie może być wielką przyjemnością. Nie od razu je lubiłam; ta kulinarna pasja objawiła się już bliżej czterdziestki. To widać dobry wiek dla kobiety. Porządkuje pewne sprawy, stara się spełniać marzenia i robić rzeczy, których wcześniej nie robiła. Wie, które są dla niej ważne, a które nie. Gotowanie jest więc moim odkryciem. Lubię słuchać, oglądać, smakować, wąchać. To działa na zmysły. Lubię, gdy moje zmysły są pobudzane. Dom też musi działać na zmysły. Ciepło działa na dotyk, gotujący się rosół – na węch, a smak zwykłych pieczonych z czosnkiem ziemniaków uczy tego, że w kuchni najważniejsza jest prostota.


J.G.: Kobieta ma być opiekunką domowego ogniska czy przebojową businesswoman? Przyjaciółką? Kochanką? A może wojującą feministką?

Kobieta ma być przede wszystkim najlepszą przyjaciółką samej siebie. Nikt nie wie o mnie tyle, co ja sama. Nikt tak mnie nie pokocha, jak ja kocham siebie. Nikt mnie więc lepiej nie zrozumie, bo jestem ze sobą od urodzenia i odejdę również we własnym towarzystwie. Zgoda na siebie i ze sobą sprawia, że nie szeregujemy się w szufladach pojęć: przyjaciółka, westalka, feministka, a jesteśmy po prostu tym, kim chcemy być. Oryginałem, nie kopią.


J.G.: Dla kogo pani pisze?

Dla Czytelników. Nie ma mnie bez nich. Moje książki byłyby sierotami, gdyby nie czyjś dotyk i czyjeś oczy. I to jest właśnie mój target – mówiąc modnie i współcześnie. 


J.G.: Podziela Pani zdanie Leopolda Tyrmanda, który uważał, że prawdziwy pisarz nienawidzi pisania? 

Ciekawe. Nie słyszałam tego. Czasem jednak myślę, gdy jestem wciąż w podróży, bo spotykam się z Czytelnikami w całej Polsce, że w zawodzie pisarza najgorsze jest to, że nie ma kiedy pisać. Myślę, że jest w tym coś z Tyrmanda (śmiech).


J.G.: Ma Pani wielbicieli, ale nie brakuje również głosów krytyki, klasyfikujących Pani powieści, jako „babskie” (rozumiane jako gorsze). Krytyka boli czy akceptuje ją Pani jako coś naturalnego dla osoby znanej i pojawiającej się w mediach? Zgadza się Pani na podział literatury na kobiecą i… no właśnie - i na jaką?

Nie oponuję, gdy ktoś mówi, że tworzę literaturę kobiecą. Nikt nie śmieje się przecież z męskich zegarków i garniturów, damskich szlafroków i perfum. Świat nas podzielił na płcie i nie jest to nic nowego. Jaka więc ma być moja literatura, skoro jestem KOBIETĄ?! Nigdy nie będę pisać jak facet, nie będę też chodzić męskim krokiem ani siadać w męski sposób. Dobrze się czuję w swojej płci, sukienkach, perfumach. Tak samo dobrze czuję się w swojej literaturze. A krytyka jest zawsze – mnie też nie wszystko na tym świecie się podoba. Niech więc sobie będzie i już. Nie ma dobra bez zła, nie ma nocy bez dnia. Nie ma wschodu bez zachodu. Wszystko się ze sobą przeplata jak yang i jing, bo wszystko jest potrzebne.


J.G.: Czy można dziś napisać dobrą książkę? 

Pewnie! Jeśli książka ma tysiące Czytelników – jest dobra. Bo to znaczy, że poruszyła czyjeś serca. Nawet, jeśli ktoś ważny od literatury powie, że to książka słaba, infantylna lub jeszcze jakaś inna. Najlepszymi „oceniaczami” są zawsze Czytelnicy. Jeśli książka do nich trafia, jeśli pozostawia coś po sobie w pamięci i duszy, a nawet jeśli czasem sprawia, że ktoś pod jej wpływem zmienił swoje życie – to jest to książka dobra. Bo niesie dobroć. I już.

Mam w swojej pamięci wiele dobrych książek, które mi pomogły bardziej niż niejeden życiowy doradca. Mój świat dzieli się na ludzi, zwierzęta, rośliny i… książki. Choć muszę dodać, że koty mają w tym wszystkim swoją własną podgrupę.


J.G.: Jak ocenia Pani rynek wydawniczy w Polsce? Czy dziś pisarz to zawód czy raczej hobby? Można żyć z pisania?

Żyję z pisania piąty rok. Raz jest lepiej, raz gorzej. Są chwile, że nie stać mnie na coś, ale zaraz potem przychodzą momenty, że stać mnie na wiele. Wciąż jednak myślę, że im więcej mogę mieć, tym mniej mi potrzeba. 

Nie jestem wymagająca. Nie potrzebuję lanserskich gadżetów, urlopów na Hawajach, nie tłukę się w okrutnej pustce konsumpcjonizmu. Nie muszę mieć co roku nowego telewizora (nie mam plazmy) ani telefonu komórkowego (ani smartfona). Lubię prostotę, zwyczajność. Kosmetyki nie zalegają na moich półkach w nadmiernej ilości, a przez całe lato jedzenie rośnie w moim ogrodzie. Moje życie z pisania to chyba również kwestia potrzeb. Moje nie są rozbuchane. Kolega Adam powiedział kiedyś, że jestem "TANIA W CHOWIE". I chyba miał rację.


J.G.: Brazylijski rząd przeznaczył ponad 35 milionów dolarów na sfinansowanie programu, którego celem jest promowanie krajowej literatury na rynkach międzynarodowych. Chciałaby Pani zobaczyć swoje powieści, które trafiają pod strzechy ludzi w Chinach, Hiszpanii czy Anglii?

Pewnie, że chciałabym! Kto by nie chciał?! Najbardziej ciekawiłoby mnie moje nazwisko, napisane po chińsku…


J.G.: Ma Pani stale powiększające się grono wielbicieli swoich powieści. Jak to się ma do wyników statystyk, głoszących że Polacy nie czytają, a jeśli już czytają, to i tak nie rozumieją, co czytają?

Rozmawiałam o tym niedawno z Rafałem z oleśnickiej biblioteki. Powiedział on: "gdy wychodzisz na spacer z psem, to statystycznie macie po trzy nogi".

Niespecjalnie wierzę w statystyki, bo liczba czytelników przychodzących na spotkania z pisarzami oraz wypożyczanych z bibliotek książek mówią same za siebie. A poza tym… Statystki mówią też, ile litrów spirytusu przypada rocznie na jednego Polaka. Wliczając noworodki i staruszków. Wychodzi zadziwiająca liczba… No i tak to sobie tłumaczę: ja za kogoś czytam te książki, a ktoś za mnie wypija ten spirytus… 


J.G.: Na rynku ukazała się pani najnowsza książka Prowincja pełna smaków. Czy to wyraz tęsknoty za domem? A może dojrzewania jako pisarki?

To tęsknota za prostotą. Za tym, by możliwie najprościej, a więc najpełniej, przeżyć swoje życie. Uważność w chwili, w której jestem, radość z najprostszych czynności, szczęście i dobre myśli – to tylko niektóre ze smaków opisywanych w książce. Gotowanie jednak króluje w niej na dobre. Przepis na majową zupę z komosy, inaczej zwanej lebiodą, to tylko dowód na mądrość prostego ludu,  który kiedyś tą rośliną ratował się przed szkorbutem na przednówku. I mimo, że szkorbut nam już raczej nie grozi, to jednak warto wykorzystywać w naszej kuchni znacznie więcej z tego, co możemy mieć całkiem za darmo i na wyciągnięcie ręki. Ot, taka mała kuchenna rewolucja.

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Avatar uĹźytkownika - losar
losar
Dodany: 2015-08-19 18:43:31
0 +-
Ciesze sie ze moglam przeczytac ten wywiad. Ksiazki tez czytalam, polecam.