Upał. Przeklęte Słońce spiekające świat w swych promieniach. Wysuszony grunt. Rośliny jęczące o choćby kroplę wody. Ludzie chowający się w cieniu, spływający gryzącym potem, oblepieni przez kurz i męczeni przez muchy. Świat w Afryce się klei. Brud to drugie ja tego kontynentu, zaraz po biedzie. Logika mówi, że nic nie powinno tam żyć, wzrastać, funkcjonować. Jest inaczej. Istnienie tam boli. Przypomina ciągły pojedynek z Wałujewem, w którym ciosy niepokojąco często docierają w okolice twarzy. Życie tam to także nieustający taniec. Lawirowanie nad przepaścią. Spacer po linie. To balansowanie między upalnym światem żywych i krwawą krainą nienasyconych bogów.
Pewien korespondent wojenny zachwiał się. Stracił grunt pod stopami. Z braku oparcia stał się celem. Idealnym kandydatem do opętania, wykorzystania przez boga. Próbuje z tym walczyć. Myśli, że zmiana scenerii, wyjazd z Afryki, coś zmienią. Nic bardziej mylnego. Cuda współczesnej psychologii na nic się zdają. Demon śmieje się z psychiatrii i leków inhibinujących wychwyt zwrotny serotoniny. Tutaj potrzebna jest pomoc magiczna. Bez udziału babalawo nie ma powrotu do strefy pomiędzy. Nie ma ucieczki przed krwawymi zachciankami boga.
Maja Lidia Kossakowska doskonale o tym wie. Prowadzi więc swojego bohatera wprost w serce prawdziwej Afryki. Nie ma w tej opowieści widokówkowych plenerów. Emocjonujących safari. Pozornej łagodności. Sztucznie wytworzonej na potrzeby białego kolonizatora. Jest za to wspomniany brud. Upał. Kurz. Krew. Zapomniani bogowie, którzy pragną wrócić do łask. Wszystko to spaja opętana postać głównego bohatera, który wraz z rozwojem opowieści, zatraca się w narkotycznym transie. Daje się ponieść nawiedzeniu. Przekracza granice. Opuszcza bezpieczną linę zawieszoną pomiędzy. Wkracza w tytułową „Czerń”, gdzie pozór przeistacza się w powód. Gdzie zanika upał i bieda, a pojawia się żądza.
„Czerń” to kronika opętania. Narkotyczna relacja ze spotkania z afrykańskim bogiem. Całość tonie w pocie. Lepi się brudem Afryki. Śmierdzi niemytymi ciałami tubylców. Kossakowska wprawnie oddaje klimat tego wszystkiego. Zdania i myśli się urywają. Opowieść ma znamiona wizji szaleńca lub ćpuna po udarze słonecznym. Narkotyczny ton podkreśla pozornie chaotyczne prowadzenie fabuły. Grozę potęguje zagubienie bohatera. Jego miotanie się między ucieczką, a poddaniem. Gdy powody stają się jasne, wszystko zaczyna się klarować. Strachu jest mniej. Spada też napięcie, a i cudowny, obecny od początku rytm gdzieś się gubi; w jego nuty zakrada się coraz więcej dysonansów, przez co końcowe wrażenia stają się nie tak intensywne, jak zapowiadał początek. Wychodzi też na jaw bolesny fakt – fabuła „Czerni” to rozbuchany banał, przerost formy nad treścią, żerowanie na dawno wyeksploatowanych zakamarkach popkultury. Na szczęście Kossakowska jest zbyt wprawną pisarką, aby całkiem zmarnować potencjał. Dodaje nowe elementy, zarzuca ciekawostkami na temat afrykańskich wierzeń i pokazuje, że Czarny Ląd to nie słoneczne zdjęcia z wakacji, piękne bilbordy z „prawdziwą Kenią”. Afryka to źródło. Z niej się wywodzimy. Tam są nasze korzenie i nadal są na tyle żywe, aby od czasu do czasu przypominały o sobie. Kossakowska w pierwszym tomie „Upiora południa” pokazała to doskonale. Fabuła jest prosta. Zakończenie wtórne. Ale całość nadrabia stylistyką, klimatem i tym narkotycznym rytmem, który od początku przykuwa uwagę.
Przez niego ma się wrażenie, jakby ktoś do ucha skandował nieustannie słowa modlitwy, śpiewał pieśni ochronne, które mimo braku zrozumienia, odbijają się echem w duszy. A wszystko to dzieje się w upalnym słońcu, które spacza myśli, zalewa potem i wpuszcza demony.
Nic, co anielskie, diabelnie nie jest nam obce. Te żarna przemielą Waszą wiarę w zaświaty. Aniołowie paktują z diabłami. Grzeszą pychą. Piją, bywają w...
Lars Bergson jest Grabieżcą u szczytu sławy i możliwości, swobodnie poruszającym się między wymiarami, jednak nic nie trwa wiecznie. Tym razem szczęście...