Zmianę należy zacząć od siebie. Wywiad z Katarzyną Kielecką
Data: 2023-11-27 11:12:42 | artykuł sponsorowany– W analizie dawnych wydarzeń najcenniejsze jest to, co wyniesiemy z nich na przyszłość. Historii już nie zmienimy, lecz warto się na niej uczyć – mówi Katarzyna Kielecka, autorka dylogii Księżyc nad Vajont. To powieść, której akcja toczy się dwutorowo – w Łodzi i we włoskiej dolinie Vajont, gdzie w październiku 1963 roku doszło do tragedii. Gdy runęło zbocze góry, miliony ton skał wyparły wodę ze sztucznego zbiornika utworzonego przez tamę, a woda stworzyła 250-metrowe tsunami, które zmyło z powierzchni ziemi okoliczne miasteczka, zabijając prawie 2000 osób.
Jaka jest dolina Vajont?
Długa na dziesięć kilometrów, szeroka na trzy. Otaczają ją szczyty o wysokości ok. 2000 m n.p.m. Jest bardzo zielona, cicha, sprawia wrażenie mocno wyizolowanej od zewnętrznego świata. Oczarowuje szczególnie o poranku, kiedy jej dno wyściela szczelnie mgła. To wygląda magicznie. Dolina oferuje mnóstwo szlaków turystycznych. Nie brakuje w niej ferrat dla wytrawnych alpinistów. Warto też wspomnieć, że dolina Vajont znalazła się na trasie wyścigu Giro d’Italia. Myślę, że zachwyciłaby każdego rowerzystę.
Jak trafiła Pani na historię o tragedii, jaka rozegrała się w dolinie 9 października 1963 roku?
Spędzałam z rodziną wakacje w Dolomitach. Noclegów szukaliśmy przez internet jeszcze w Polsce i przypadkiem trafiliśmy na dom w Erto. Zachwyciły nas kamienne uliczki na zdjęciach i zdecydowaliśmy się, że zamieszkamy właśnie tam. Nasza wakacyjna kwatera to powieściowa Chuda Wieża. Wiedzieliśmy, że gdzieś tam w okolicy jest tama, z którą wiąże się jakiś dramat, jednak szczegóły poznaliśmy dopiero na miejscu.
Wydarzenia historyczne – jak te dotyczące tragedii na tamie w Vajont – bywają iskrą zapalającą pomysł na nową powieść?
Taką iskrą są zwykle emocje związane z jakimiś wydarzeniami. Dylogia Księżyc nad Vajont powstała, bo ta historia mocno mnie poruszyła. Czułam ją w sobie tak głęboko, że musiałam wypuścić na zewnątrz pełniej niż tylko przez rozmowy z bliskimi. Poza tym ciekawiło mnie mnóstwo szczegółów, więc skoro zaczęłam je gromadzić, postanowiłam przekazać dalej i ubrać w dodatkowe wartości, które daleko wykraczają poza włoską katastrofę.
W Księżycu nad Vajont prowadzi Pani podwójną narrację: tę dotyczącą współczesnej Łodzi oraz cofa się Pani do lat 60. do Vajont. Podobnie było w Znajdzie, gdzie przeplatała Pani wątek z teraźniejszości z historią z czasów drugiej wojny światowej. Lubi Pani tak tworzyć fabułę?
Zrobiłam to także w powieści Na tej samej ziemi, chociaż tam wątek historyczny był skromniejszy. Lubię taką konstrukcję fabuły, bo mogę w niej powoli odkrywać karty i mam odpowiednią przestrzeń, by dobrze przedstawić zależność między przeszłością a teraźniejszością. Czytelnik na bieżąco śledzi dawny i obecny świat. Dzięki temu łatwiej mu wniknąć w psychologię postaci, wejść w buty bohaterów. Dodatkowo ta forma pozwala złapać oddech. Jeśli w którejś z przestrzeni czasowych dzieją się rzeczy trudne do przyjęcia, obciążające, bardzo poruszające, w tej drugiej panuje większy spokój, by dać wentyl emocjom. Dzięki temu lektura nie przytłacza, nie przygnębia za bardzo i nie kusi, by ją odłożyć na później.
Jak wyglądało życie ludzi w dolinie Vajont w latach 60. ubiegłego wieku? Czy teraz wygląda podobnie? Czym różniło się – i różni – od polskich realiów?
Dopóki nie powstała tama, ludzie żyli w Vajont ubogo – nawet bardzo ubogo – lecz spokojnie. Hodowali zwierzęta, wytwarzali przedmioty codziennego użytku, a potem wędrowali przez góry, by w odległych miejscowościach je sprzedawać. Tworzyli dość wyizolowaną społeczność, dodatkowo podzieloną wewnętrznie, bo mieszkańcy tej małej doliny posługiwali się dwoma różnymi dialektami. Myślę, że ich życie nie było bogatsze, pełniejsze, nowocześniejsze od życia mieszkańców polskich wsi z tamtych czasów. Obecnie najbardziej rzuca się tam w oczy pustka. Ludzi jest naprawdę niewielu. Przed katastrofą dolina była domem dla około 200 mieszkańców. Dziś, według włoskiej Wikipedii, na stałe mieszka tam 158 osób. Większość z nich ma domy w tak zwanym nowym Erto, wybudowane już po katastrofie powyżej dawnej wsi. Ich codzienność nie wydaje się szczególnie oryginalna. Nie prowadzą już obwoźnego handlu, poza kotami i psami nie widziałam tam innych zwierząt. Kultywują dawne tradycje, chronią miejsca pamięci i zwyczajnie pracują. U siebie mają spokój i ciszę, wystarczy jednak kwadrans jazdy samochodem, by dotrzeć do miasta Longarone w sąsiedniej dolinie Piave.
Do tego dochodzi bajeczne piękno przyrody. Moja rodzinna Łódź, niestety, nie serwuje takich widoków za oknem, choć ma swoje niewątpliwe zalety.
Opisuje Pani Vajont w przeddzień wielkiej tragedii. Wypadku, który przewidywało wiele osób, a o którym specjaliści mówili, że nie ma szans się wydarzyć. Czy chodziło tylko o pieniądze i zyski? Co poszło nie tak?
Pieniądze grały tu najważniejszą rolę. I ludzka pycha, bo do ostatniej chwili nikt nie zdecydował się, by poinformować o zagrożeniu. A wystarczyłby jeden telefon z informacją, by na wszelki wypadek ewakuować ludzi. Ignorowano ostrzeżenia, fałszowano wyniki badań, niemal siłą zamykano usta oponentom. Do tego doszła nieprzewidywalna zuchwałość natury. Masa oraz prędkość osuwiska wielokrotnie przerosły przewidywania oraz doświadczenia czynione na makietach.
Dolina Vajont opustoszała po wypadku, jednak wciąż żyje tam garstka ludzi. Jacy są? Czy to osoby, które przeżyły tragedię?
Po katastrofie mieszkańców ewakuowano i zakazano im powrotu. Na nizinach wybudowano miasteczko Vajont i wielu dawnych górali tam osiadło. Część jednak postanowiła wrócić – wbrew wszystkiemu, trochę po partyzancku, w zasadzie nielegalnie. To byli twardzi, niezłomni ludzie, którzy nie potrafili zapuścić korzeni w innym miejscu. Wśród obecnych autochtonów są także młodzi, którzy bardzo dbają, by pamięć o tragedii przetrwała. Widać ją na każdym kroku. Najbardziej znanym człowiekiem z Vajont jest Mauro Corona – pisarz, rzeźbiarz, alpinista. Przeżył katastrofę jako dziecko, a obecnie mieszka w Erto i prowadzi tam galerię swoich prac.
Z posłowia wiemy, że odwiedziła Pani Vajont. Jakie emocje wzbudziło w Pani to miejsce? Jakie uczucia towarzyszyły Pani podczas podróży?
To miejsce było dla mnie wielkim zaskoczeniem, bo nie spodziewałam się, że wyniosę z niego tak dużo. Czasem się śmieję, że chłonęłam tamtejszą atmosferę każdym porem w skórze. Mój odbiór Vajont da się wyczytać między stronami drugiego tomu dylogii. Karolina Cichońska, bohaterka powieści, poznawała dolinę podobnie jak ja, wszystkimi zmysłami i znalazła z niej prawdziwe bogactwo. Mnóstwo detali z tamtych rozdziałów faktycznie nam się przydarzyło. Dzwonnica nie pozwalała nam zasnąć, nocami magnetyzował nas księżyc, a zaglądając do niewyremontowanych po katastrofie domów, wyczuwaliśmy zapach wilgoci, grozy, straty. Niesamowite.
Księżyc nad Vajont to powieść oparta na sporym researchu. Wymienia Pani w posłowiu publikacje, które pomogły Pani przygotować się do opisania wydarzeń na stronach Pani powieści. A czy rozmawiała Pani z naocznymi świadkami tej tragedii? Czy ktoś dodał do powieści emocje, jakie towarzyszyły mu w tę dramatyczną noc?
Niestety, nie miałam okazji do bezpośredniej rozmowy, ale przeczytałam sporo wywiadów z osobami ocalałymi z katastrofy. Można je znaleźć we włoskiej prasie i na włoskich stronach internetowych. Korzystałam także z relacji świadków dostępnych w muzeum w Erto i z filmów dokumentalnych. W niemal wszystkich wspomnieniach przewijał się księżyc. Do katastrofy doszło późnym wieczorem. Zanim nadeszła fala, w dolinach Vajont i Piave zgasło światło, bo wiatr zerwał linie energetyczne. Niebo było niemal bezchmurne, świecił księżyc w trzeciej kwadrze i dla wielu osób był jedynym towarzyszem, jedynym punktem, na którym mógł się zaczepić wzrok, nim pojawili się ratownicy. Dlatego uczyniłam go symbolem tej dylogii.
W Pani powieści znajdziemy też mały twist: spotykamy bohaterów książek Pod tym samym niebem i Na tej samej ziemi (Nelę, weterynarza Podkrólewicza). Nie chciała się Pani rozstać z tymi bohaterami?
Lubię zapraszać dawnych bohaterów w odwiedziny do nowych powieści. To bardzo przyjemne, Czytelnicy także lubią takie niespodziewane spotkania i często mi o tym mówią. Poza tym to bardzo logiczne. Każda moja powieść ma jakiś łódzki pierwiastek. Ci ludzie mają prawo natykać się na siebie. Skoro w Księżycu nad Vaont pojawiła się chora kotka, która pilnie potrzebowała leczenia, nie było sensu szukać kogoś obcego, skoro wiedziałam, że Tobiasz Podkrólewicz to świetny specjalista i ekspert od kotów. Nela wystąpiła gratis ku uciesze mojej i Czytelników. Ta dylogia potrzebowała odrobiny przestrzeni na humor, lekkość, zabawę. Klinika „Pupil” to zapewniła, obsługując Karolinę i Szarlotkę kompleksowo.
W wątku współczesnym na pierwszy plan wychodzi relacja Karoliny z matką. Jaki wiele dorosłych dzieci jest podporządkowanych despotycznym rodzicom? I czy da się jakoś uporządkować takie relacje?
Najtrudniej dotrzeć do punktu, w którym się przyjmie do wiadomości, że zmianę należy zacząć od siebie. To przecież dotyczy każdej relacji, nie tylko z rodzicami. Ważne, by własną roszczeniowość zamienić na próbę zrozumienia, a do tego wiedzie tylko jedna ścieżka: przez dialog. Do tego potrzeba dobrej woli obu stron, odrobiny odwagi i wytrwałości. Wierzę, że to może przynieść efekt, choć nie od razu. Moi bohaterowie naprawdę nieźle się gimnastykowali przez dwa tomy powieści, a wciąż są na początku tej drogi. Ale już idą, znają kierunek i mam nadzieję, że się nie poddadzą. To właśnie jest sukces. Nie ma sensu wypatrywać celu, w którym się powie: To tu. Jesteśmy. Taki punkt nie istnieje. Relacja to zawsze proces, coś co ewoluuje, dopóki żyjemy.
W pierwszych latach małżeństwo Marianny i Federica wydaje się zdecydowanie szczęśliwsze niż obecna relacja Karoliny i Kajtka. Gdyby nie tragedia, prawdopodobnie ich szczęście trwałoby jeszcze wiele lat. Dlaczego Karolina i Kajtek nie potrafią się tak porozumieć?
Przede wszystkim dzieli ich brak wiedzy, a co za tym idzie – brak zrozumienia. To daje ogromne pole do nadinterpretacji. Na to nakłada się plaga współczesności: permanentny brak czasu. Za bardzo gonimy za wszystkim, co gdzieś tam majaczy na horyzoncie, a jednocześnie umyka nam najważniejsze: wspólna codzienność, drobne, czułe gesty, a idąc szerzej: miłość, młodość, najmłodsze lata dzieci, radość życia.
Teresa jest osią spajającą całą historię opisaną w powieści. Łączy przeszłość i teraźniejszość, Włochy i Polskę. Jak wyglądała praca nad tworzeniem tej postaci?
Taka praca z boku nie wygląda szczególnie spektakularnie, bo składa się z godzin spędzonych na rozmyślaniach, analizie, rozważaniu, zadumie. Mój mąż czasem się irytuje i mówi: Miałaś pisać, a nic nie robisz. A ja siedzę i myślę. Buduję postać w głowie. Ten czas jest naprawdę potrzebny. Tworząc taką złożoną postać, często szukam oparcia w rzetelnej wiedzy psychologicznej, zatem zaglądam do odpowiednich książek. Do tego „kradnę” coś z otoczenia i to bywa niezwykle inspirujące. Na przykład w dziejach Teresy pojawia się motyw lalki z witryny w kiosku. Dziewczynka odwiedza ją, mówi do niej, śpiewa, marzy, że ma ją na własność, lecz pewnego dnia lalka znika. Tę historię opowiedziała mi jedna z Czytelniczek na spotkaniu autorskim. W jej przypadku lalkę kupiła jej mama, by włożyć córce pod choinkę. W powieści finał jest nieco inny, ale uważam, że bez tej lalki postać Teresy byłaby niepełna.
Teresa to też postać bardzo złożona. Nie wzbudza sympatii, ale nie jest postacią negatywną. Dlaczego?
Po pierwsze: nie każdego człowieka da się lubić, bo nie każdy chce być przez wszystkich lubiany. Po drugie: postępowanie Teresy budzi w nas sprzeciw. Rozumiemy, że jest niewłaściwe. A jednocześnie, gdy poznajemy od podszewki przyczyny jej postawy, przestajemy obwiniać ją za to, jaka jest. To chyba klucz do zrozumienia innych i do tego, by uczyć się szacunku. To banał, a jednocześnie rzecz piekielnie trudna do wyćwiczenia, by oceniać zachowanie człowieka, a nie jego samego.
Historii z życia Teresy wystarczyłoby na kilka niezależnych biografii. Nie za dużo zrzuciła Pani na barki tej kobiety?
W pewnym momencie zadziałał efekt śnieżnej kuli i ciężko było to powstrzymać. To nie tak, że w jej życiu nie zdarzały się jasne punkty, ale przepływały obok niej i nie wybijały się na pierwszy plan. Zdarzają się ludzie, których w dzieciństwie spotyka dramat, a potem jest już tylko gorzej. Gdyby Teresa wcześniej dojrzała do zmiany, mogłaby lepiej, jaśniej żyć od lat, nawet od dekad. Nie twierdzę, że to jej wina, jej słabość. Tak się po prostu złożyło.
Księżyc nad Vajont to książka, w której ukazała Pani autentyczne, ale niekoniecznie znane szerszemu gronu czytelników wydarzenie – tragedię na tamie. Ale to nie jedyny dramat.
Wspominam w niej także o tragedii, która zdarzyła się na łódzkiej Retkini w grudniu 1983 roku. Te dwa dramaty spinają szeroką klamrą losy Teresy, prowadząc ją do ważnych konkluzji. W analizie dawnych wydarzeń najcenniejsze jest to, co wyniesiemy z nich na przyszłość. Historii już nie zmienimy, lecz warto się na niej uczyć.
Czy planuje Pani w kolejnych powieściach również wykorzystać taki motyw?
Pomysłów mam kilka i na ten moment trudno mi jednoznacznie określić, który wysunie się na prowadzenie. Będę sięgać do ciekawych, a zarazem mało znanych wydarzeń z przeszłości, choć z pewnością nie w każdej książce. Boję się jakichkolwiek wiążących deklaracji, bo inspiracje lubią pojawiać się w zaskakujących momentach i z nieoczekiwanej strony.
Nad czym teraz Pani pracuje? I kiedy czytelnicy dostaną do rąk Pani nową książkę?
Obecnie kończę pisać drugą odsłonę przygód Trzykrotek (książka prawie gotowa, a tytułu wciąż nie wymyśliłam). Podobnie jak w pierwszym tomie będzie lekko, zabawnie, ciepło i zabiorę Czytelników na szaloną wyprawę do pięknych miejsc Polski i Europy. Mam nadzieję, że książka trafi do księgarń przed wakacjami, bo idealnie się sprawdzi podczas każdej wakacyjnej podróży.
Powieść Księżyc nad Vajont. Fala kupicie w popularnych księgarniach internetowych: