Jak wygląda sytuacja tłumaczy literatury w Polsce? Rozmowa z Rafałem Lisowskim
Data: 2022-04-20 09:01:11– Dla wielu naszych kolegów i koleżanek, często bardzo dobrych tłumaczy, relacja z wydawnictwem to relacja niesymetryczna, w której firma, często nieskora do negocjacji, oczekuje oddania praw na zawsze – mówi Rafał Lisowski, prezes Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury, polskiej organizacji zrzeszającej tłumaczy. W naszej rozmowie opowiada o tym, jak dziś wygląda rynek wydawniczy okiem tłumacza.
Jak wyglądają obecnie relacje na linii tłumacze-wydawcy w Polsce? Czy coś w ostatnich latach się zmieniło, czy jest to układ partnerski?
Na takie pytanie trudno odpowiedzieć jednoznacznie, ponieważ każde uogólnienie wprowadzałoby w błąd. Na rynku nie istnieje jeden typ wydawcy. Obserwujemy dużą rozpiętość w jakości relacji wydawców i tłumaczy. Nie brakuje wydawnictw – zazwyczaj małych bądź średnich, choć nie jest to absolutna zasada – mających pełną świadomość, że tłumacz czy tłumaczka są partnerami, bez których nie będzie dobrej książki. Są to podmioty gotowe podpisać z nami umowę licencyjną na 5-7 lat, zapewnić dostatecznie dużo czasu na spokojną pracę nad przekładem, zapłacić odpowiednie wynagrodzenie, gwarantujące relatywnie przyzwoity byt bez chwytania się nadmiaru zleceń, do tego zapłacić je szybko i terminowo, w przypadku udanej sprzedaży podzielić się sukcesem w formie tantiem, zapewnić wsparcie fachowych konsultantów merytorycznych, umożliwić nadzór nad tekstem na wszystkich etapach redakcji i korekty, skorzystać z naszej wyjątkowej znajomości książki, kiedy trzeba skonsultować brzmienie polskiego tytułu, dobór ilustracji czy wręcz projekt okładki, a – wreszcie – umieścić nazwisko tłumacza czy tłumaczki na okładce i zapraszać ich do udziału w promocji danego tytułu.
Taka polityka sprawdza się w dzisiejszej sytuacji rynkowej?
To wszystko się dzieje – znamy wydawnictwa, które z przyjemnością możemy nazywać swoimi partnerami (i mamy nadzieję, że vice versa). Mimo trudnego rynku, utrzymują się w branży, odnoszą sukcesy, wydają i promują książki, co pokazuje, że taka polityka wydawnicza jest możliwa.
Ale to tylko jedna strona medalu.
To prawda. Istnieje wielu wydawców – bynajmniej niekoniecznie funkcjonujących na peryferiach rynku, a wręcz przeciwnie, nieraz renomowanych i rozpoznawalnych – którzy przyjmują całkiem odmienny model biznesowy, niepozostawiający miejsca na układ partnerski. Dla wielu naszych kolegów i koleżanek, nieraz bardzo dobrych tłumaczy, relacja z wydawnictwem to relacja niesymetryczna, w której firma, często nieskora do negocjacji, oczekuje oddania praw na zawsze, a nawet upoważnienia wydawcy do wykonywania autorskich praw osobistych w imieniu tłumacza, stawia na pośpiech, bo wydanie książki tuż po zagranicznej premierze albo równo z filmem okazuje się ważniejsze niż jakość przekładu, i od lat oferuje stawki na poziomie niedostosowanym do zmieniających się danych makroekonomicznych, niepozwalającym na utrzymanie się z przekładu.
Czyli w realnych zarobkach tłumaczy również jest rozwarstwienie?
Różnice między bazowymi stawkami w wydawnictwach z pierwszej i drugiej „grupy” potrafią sięgać stu i więcej procent. Można więc założyć, że tłumacze zarabiają czasem mniej niż wynosi płaca minimalna w Polsce. Często chodzi tu o wydawnictwa wydające dużo i szybko, a więc również angażujące wielu tłumaczy, toteż nie jest to zjawisko marginalne. Do tego dochodzą również inne diabolicznie kreatywne pomysły na zapisy umowne. Poza tym, oczywiście, zdarzają się opóźnienia w płatnościach.
To jedyne problemy, z którym zmagają się dziś tłumacze?
Nie. Czasem dochodzi do tego nawet łamanie praw tłumaczy, na przykład poprzez brak korekty autorskiej, wprowadzanie nieuzgodnionych zmian, sprzedaż książek po upływie licencji na przekład czy w formatach nieujętych w umowie. Naturalnie, są też sytuacje pośrednie, w których relacje układają się poprawnie, acz nieidealnie. Szklanka jest zatem częściowo pełna, częściowo pusta, a o tym, jak opiszemy nasze stosunki z wydawcami, decyduje to, z kim przychodzi nam współpracować, co nieraz zależy nie tylko od samych tłumaczy, ale także od szczęścia.
Myśli Pan, że sprawa z pozwem skierowanym wobec Krzysztofa Cieślika może mieć realny wpływ na polski rynek wydawniczy i na stan tych relacji?
Pozew był przejawem indywidualnego sporu między określonym wydawnictwem a określonym tłumaczem i krytykiem, więc trudno byłoby oczekiwać, że nawet gdyby doszło do procesu, miałby on wpływ na ogół relacji na polskim rynku wydawniczym. Niemniej niewątpliwie ta sprawa spowodowała, że dbałość o całokształt pracy nad książką, w tym o przekład, znalazła się w centrum debaty, a to może przynieść tylko korzyści – choć oczywiście byłoby lepiej, gdyby okazją ku temu nie musiał być pozew. My, jako Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury, zawsze opowiadamy się za konstruktywnym dialogiem (którego tutaj chyba zabrakło) i zapraszamy do niego również Polską Izbę Książki i wydawnictwo Sonia Draga.
Dlaczego do tego dialogu dochodzi dopiero teraz?
Rozmawiać próbujemy już od pewnego czasu, ale długo utrudniał nam to fakt, że w przeciwieństwie do niektórych krajów Europy, głównie północnej i zachodniej – w których silne organizacje wydawców zawierają z silnymi organizacjami twórców wiążące porozumienia, obowiązujące później wszystkich ich członków (dzięki temu do regulacji praktyk często nie potrzeba zaprzęgać państwa, bo zainteresowane strony potrafią je uregulować same na szczeblu branżowym) – w wolnorynkowej Polsce każdy wydawca mówi własnym głosem i brakuje ciała, które zgodnie by ich reprezentowało. Jednak ostatnio staramy się to przezwyciężyć. Wraz z Unią Literacką i środowiskiem ilustratorów od dwóch lat uczestniczymy w pracach Kongresu Książki organizowanego przez Krakowskie Biuro Festiwalowe. To inicjatywa mająca przynieść porozumienie między twórcami a wydawcami w zakresie kodeksu dobrych praktyk. Naszymi partnerami w tym przedsięwzięciu jest grupa wydawców, którym tak samo jak nam zależy na wprowadzeniu lepszych standardów współpracy w naszej branży. Pani Prezes Polskiej Izby Książki – Sonia Draga – również uczestniczyła w tych pracach w imieniu swojego wydawnictwa, ale niestety zrezygnowała z nich kilka miesięcy temu.
Myśli Pan, że wycofanie się z pozwu to krok ku lepszemu?
Nie jesteśmy stroną tego sporu, więc trudno nam się do tej decyzji odnosić. Bardzo silna i jednoznacznie krytyczna reakcja środowiska kulturalnego na pozew pokazała jednak, że nie był on dobrym krokiem, również ze względów wizerunkowych. Pozostaje się cieszyć, kiedy strony rezygnują z ciężkich armat, oby na rzecz dialogu, a przede wszystkim – namysłu nad dbałością o książkę, bo przecież od tego wszystko się zaczęło.
W jednym z wpisów Krzysztof Cieślik twierdził, że Wydawnictwo Sonia Draga podjęło decyzję o ponownym tłumaczeniu powieści Pięćdziesiąt twarzy Greya, „żeby nie płacić tantiem tłumaczce, która ją pozwała o podwyższenie wynagrodzenia za tłumaczenie bestsellera”. Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury otrzymywało jakieś informacje na temat nieprawidłowości w relacjach pomiędzy tłumaczami a wydawcą w przeszłości?
Pierwsza tłumaczka Pięćdziesięciu twarzy Greya nie jest członkinią Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury i nigdy nie kontaktowała się z nami oficjalnie ani w tej, ani w żadnej innej sprawie, ale rzeczywiście jest nam wiadomo, że wygrała w dwóch instancjach proces o podwyższenie wynagrodzenia za przekład tej książki. Chodzi o art. 44 prawa autorskiego, czyli tzw. „klauzulę bestsellerów”, umożliwiającą podwyższenie wynagrodzenia w przypadku rażącej dysproporcji między wynagrodzeniem twórcy a korzyściami nabywcy praw autorskich. Nieprawidłowości opisywali też inni tłumacze. Niektórzy decydowali się na drogę sądową
Wydawcy dziś częściej kierują się innymi kryteriami w doborze tłumacza niż jakość tłumaczeń?
Nie sposób odpowiadać w kategoriach „częściej” bądź „rzadziej”, bo w myśl wcześniejszego wywodu, nie ma jednego typu wydawcy i jednego sposobu doboru tłumacza. Naturalnie położenie wydawców jest trudne. Rujnują ich wysokie rabaty dla dystrybutorów, a obecnie także problemy z papierem, wskaźniki czytelnictwa zaś nie powalają. W tym miejscu objawiają się jednak różnice w podejściu do prowadzonej działalności. Jeden wydawca, świadom, że książka jest produktem wyjątkowym, będzie wolał zainwestować w mniej pozycji, ale wydać je starannie (a zatem również więcej zapłacić tłumaczom, redaktorom, korektorom i dłużej poczekać na efekt ich pracy), a następnie mądrze wypromować, natomiast inny nadal postawi na ilość: wyda dużo, szybko, tanio, wypełni rynek słabo przygotowanym i słabo wypromowanym produktem, licząc na to, że coś z tego potoku tytułów „chwyci” i da zysk. To oczywiste, że przy takim podejściu wydawnictwa oszczędzają na najsłabszym ogniwie, czyli na człowieku, „bo nie stać ich, żeby więcej płacić tłumaczom”. A to, oczywiście, odbija się na jakości.
I wtedy dochodzi do patologii wydawniczych?
Niektóre znane wydawnictwa posuwają wręcz do ekstremum: są skłonne zrezygnować ze współpracy przy ambitnej pozycji z renomowanym tłumaczem czy tłumaczką tylko dlatego, że inny „zrobi im to samo” np. za 30 złotych taniej za arkusz. Arkusz wydawniczy to ok. 22 strony, zatem w przypadku przeciętnej książki mówimy o oszczędzaniu na jakości dla kilkuset złotych. W przypadku części rynku obstawanie przy jak najniższych stawkach jest powszechne – niektórzy z nas słyszeli nawet od przedstawicieli niektórych wydawnictw, że to kwestia zasad. Z kolei pęd za wydawaniem nowości, które po kilku tygodniach znikną z półek w Empiku i świat o nich zapomni, zamiast pielęgnowania longsellerów oznacza, że wiele wydawnictw stawia przed tłumaczami absurdalne wymagania w zakresie terminów, byleby wydać polską wersję równo z zagraniczną albo wstrzelić się w daną modę, kiedy nagle co drugie wydawnictwo ma w ofercie książkę na dany temat albo utrzymaną w danym stylu.
Książki bazujące na czytelniczych trendach to przecież najczęściej bestsellery, które przynoszą spore zyski.
Oczywiście, ale nieraz te pozamerytoryczne kryteria są jedynymi argumentami przemawiającymi za publikacją danej pozycji. Jeśli uda się zdążyć na właściwy moment, książka przyniesie zysk bez względu na własne wątpliwe walory czy niedostateczny poziom przygotowania wydania polskiego, natomiast gdyby nie ukazała się w ogóle, nie ucierpiałaby na tym ani kultura, ani docelowa publiczność. Mówimy tu o książce masowej, popularnej, ale odnotowane są również przypadki, kiedy znane wydawnictwo tłumaczy w dzikim pędzie wybitną książkę wybitnego pisarza tylko po to, żeby zdążyć przed jego wizytą na festiwalu literackim w Polsce. Takie praktyki, oczywiście, nie mogą przynieść dobrych rezultatów, a skutkują zmarnowaniem potencjału takich twórców na lata albo wręcz na zawsze, bo często nikt ich już nie wyda ponownie w staranniejszym przekładzie. Część tłumaczy i tłumaczek, mających szczęście współpracować ze świadomymi wydawcami, nieraz ma grafiki zajęte na rok czy półtora do przodu (owszem, można układać plan wydawniczy z takim wyprzedzeniem i to wcale nie jest ewenement!). To oznacza, że wydawcy spod znaku „tanio i szybko” wykorzystują trudną sytuację pozostałych tłumaczy, szukających zleceń.
Dotyczy to przekładów także z rzadkich języków?
Tu mamy z kolei do czynienia z niepokojąco częstym procederem tłumaczenia autorów piszących w rzadkich językach nie z oryginału, ale z przekładu na język popularniejszy, i to nieraz nawet pomimo otrzymywania grantów od instytucji promujących kulturę danego kraju. Dlaczego? To proste: tłumaczy i tłumaczek, powiedzmy, z arabskiego jest dość mało, zazwyczaj nie brakuje im zleceń, więc nie są dostępni od zaraz, a ponadto oczekują wyższego wynagrodzenia. Zamiast poczekać na dostępność tłumacza i zapłacić mu odpowiednią stawkę, tak aby oddał po polsku całą warstwę językową i kulturową dzieła, można więc taniej i szybciej przełożyć np. z wydania angielskiego czy francuskiego, samego w sobie niekoniecznie najwyższej jakości, a ponadto często niewolnego od uproszczeń.
Pańskim zdaniem w Polsce potrzebne są dodatkowe mechanizmy prawne, które chroniłyby interesy tłumaczy literatury?
Podobnie jak tłumacze literatury w całej Europie, wiele sobie obiecujemy po – skądinąd bardzo się w Polsce opóźniającej – implementacji dyrektywy UE w sprawie prawa autorskiego i praw pokrewnych na jednolitym rynku cyfrowym. Ta dyrektywa wprowadza wiele różnych regulacji modernizujących prawo autorskie, dla nas jednak najważniejsze jest odpowiednie wdrożenie artykułów 18–22, wprowadzających zasadę odpowiedniego i proporcjonalnego wynagrodzenia, obowiązek przejrzystości (czyli udzielania twórcom regularnych informacji o przychodach z korzystania z ich pracy), mechanizm dostosowywania umów (uściślający przepisy wspomnianego art. 44 prawa autorskiego), alternatywną, pozasądową procedurę rozstrzygania sporów, a także możliwość odzyskania praw przez twórcę w przypadku niekorzystania z utworu przez wydawcę. Potrzebujemy także jasnej możliwości prowadzenia negocjacji zbiorowych, ponieważ zwłaszcza w relacji z dużymi podmiotami na rynku wydawniczym pojedynczy tłumacz stoi na dużo słabszej pozycji. To również problem obecny w całej Europie. Dyrektywa zaznacza, że państwa członkowskie mogą dopuścić negocjacje zbiorowe, a w niektórych miejscach idzie dalej, na przykład kiedy stwierdza, że alternatywne procedury rozstrzygania sporów mogą być wszczynane przez organizacje reprezentujące twórców. Komisja Europejska pracuje aktualnie nad zbiorem wytycznych, aby uczulić poszczególne kraje na to, że w przypadku freelancerów m.in. w branżach kreatywnych negocjacje zbiorowe nie powinny być uznawane za zmowę i naruszenie przepisów o nieuczciwej konkurencji. Ten dokument wkrótce ujrzy światło dzienne i mamy nadzieję, że również stanie się podstawą do zmiany prawa w Polsce.
Tymczasem Polska Izba Książki w ubiegłym roku rozpoczęła prace nad „Ustawą o ochronie rynku książki”. Czy może ona cokolwiek zmienić na lepsze?
Projekt ustawy w kształcie proponowanym przez PIK podzielił całą branżę książki. Wśród tłumaczy, tak samo jak wśród pisarzy, a nawet wśród samych wydawców, są zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy tzw. jednolitej ceny książki. Niewątpliwie cały rynek to układ naczyń połączonych, a więc jeśli poprawi się sytuacja wydawnictw, będzie więcej przestrzeni na poprawę sytuacji tłumaczy, toteż z całego serca kibicujemy wydawcom w walce z trapiącymi ich systemowymi problemami. Nie da się ukryć, że dziki polski rynek wymaga uregulowania. Niemniej uzdrowienie sytuacji będzie wymagało kompleksowych działań, nie ograniczających się do jednego pola. Dlatego potrzebujemy ogólnośrodowiskowej debaty nie tylko o cenie książki, ale o wszystkich mankamentach naszej branży.