OPEN’ER FESTIVAL – 29.06 – 1.07.2007
Data: 2007-07-07 01:16:51Heineken Open’er Festival organizowany jest od pięciu lat na lotnisku wojskowym Babie Doły w Gdyni. Każdego roku przyciąga kilkadziesiąt tysięcy fanów muzyki nie tylko z Polski, ale i z zagranicy – w tym roku obcokrajowcy przeróżnych narodowości stanowili ¼ wszystkich osób przybyłych na festiwal. Bez wątpienia, popularność Open’era rośnie nieustannie, a tych, którzy jeszcze nań nie zawitali, nurtuje pytanie: na czym polega fenomen festiwalu? I ja chciałam się tego dowiedzieć, pojechałam więc do Gdyni doświadczyć bezpośrednio heinekenowej atmosfery. Kiedy czwartkowym rankiem po niemal 12 godzinach podróży pociągiem nasza jedenastoosobowa zagłębiowsko-śląsko-krakowska grupa zawitała na stację PKP Gdynia Główna, w powietrzu unosił się, wprawdzie delikatny, ale świetnie już wyczuwalny nastrój festiwalowy. Autobusy linii 109 i 209 zwiększyły częstotliwość przewożenia pierwszych gości na Babie Doły. Doskonale skomunikowani kierowcy dzwonili do siebie, informując się o ilości osób czekających na przystanku, dzięki czemu na transport czekaliśmy nie dłużej niż trzy minuty. Pole namiotowe udostępnione zostało już w południe. Jako jedni z pierwszych rozbiliśmy się na nim, przez co wydelegowano nas na sam jego koniec. Przysporzyło to nieco problemów podczas kąpieli – kabiny natryskowe (czyste, pachnące i z ciepłą wodą) znajdowały się na drugim końcu pola i trzeba było do nich iść przez 10 minut. Plusem naszej lokalizacji było to, że podczas ulewy woda nie dotarła do naszych namiotów i nie zatopiła ich, jak to miało miejsce przy namiotach położonych niżej. Organizację festiwalu określić można jednym słowem – znakomita. Zarówno ze strony Alter Art – głównego organizatora Open’era, jak i prezydenta Gdyni, który postarał się o wszelkie udogodnienia dla licznie przybywających do miasta miłośników muzyki. Specjalne darmowe autobusy krążyły od piątku aż do poniedziałku pomiędzy dworcem a Babimi Dołami niemal bez przerwy przez 24 godziny na dobę. Spragnionym podawano w kilku miejscach w mieście niezliczone ilości butelek z wodą mineralną, do wyboru – gazowaną lub niegazowaną. Służby porządkowe pilnowały bezpieczeństwa zarówno gości, jak i mieszkańców Gdyni, a specjalne punkty informacyjne udzielały pomocy zagubionym lub nie rozumiejącym wszystkiego open’erowcom. Na Babich Dołach wybudowano miasteczko festiwalowe. Aby dostać się do niego, trzeba było przejść liczne kontrole, począwszy od najprostszej – sprawdzenia opasek na rękach aż po najdokładniejszą – zawartości plecaka i kieszeni. Rygorystyczny regulamin, przestrzegany skrupulatnie i wymagany bezwarunkowo przez służby porządkowe, miał zapewnić maksymalne bezpieczeństwo wszystkim przybyłym na festiwal. I faktycznie, obyło się bez wypadków, przykrych incydentów czy niepotrzebnych nerwów. Miasteczko festiwalowe wyposażone zostało we wszystko, co tylko pozwalało na przyjemne, ale i aktywne spędzanie czasu. Najważniejsze były oczywiście trzy sceny muzyczne (duża, czyli główna, mała – młodych talentów i scena–namiot dla polskich wykonawców). Ponadto na terenie miasteczka znaleźć można było punkty nazwane oficjalnie przestrzeniami aktywności sportowej (animacja publiczności), namiot z grami multimedialnymi, teatry, liczne stoiska z jedzeniem, biżuterią, koszulkami i innymi open’erowymi akcesoriami. Najmniej wygodny (dla gości, nie dla organizatorów) okazał się system kuponów. W miasteczku nie płaciło się pieniędzmi, ale wymieniało je na kupony. Jeden taki kupon kosztował 3 zł. Nabyć można było za niego pół litra wody mineralnej albo zupkę chińską. Wszelkie inne przyjemności były dwa (i więcej) razy droższe – jak łatwo policzyć, zwykła herbata kosztowała 6 zł, a szaszłyk 18 zł (6 kuponów). Dlatego też zaopatrywanie się w cokolwiek w miasteczku było dla nas ostatecznością. Woleliśmy jeść obiady w centrum Gdyni, w restauracji „Kwadrans”, gdzie było nie tylko niedrogo, ale i serwowano duże porcje jedzenia. Strona organizacyjna była jednak tylko punktem wyjścia dla najważniejszego – dla muzyki rozbrzmiewającej przez trzy dni na lotnisku Babie Doły. Idea Open’era jest jasna, choćby dzięki takiej a nie innej nazwie imprezy, i jest nią po prostu otwarcie. Otwarcie na różnorodność gatunków muzycznych, nieszablonowość i eksperymentatorstwo w doborze bardziej lub mniej znanych wykonawców. I właśnie to varietes stanowi kolejny krok w drodze do zrozumienia ogromnej popularności Open’era. Koncertem inaugurującym festiwal był występ zespołu Bruno Schulz, zamykał go zaś występ Smolika. To, co działo się pomiędzy, oceniane jest subiektywnie, w zależności od upodobań słuchaczy. Przeszkadzało nachodzenie na siebie koncertów – na wszystkich trzech scenach trwały one nieprzerwanie, powodując jednocześnie konflikty wewnętrzne słuchaczy, którzy nie mogli się rozdwoić, by słuchać np. zarówno Kombajnu do zbierania kur po wioskach (znakomity występ!) w scenie namiotowej, jak i Muse na scenie głównej (niesamowite efekty wizualne, koncert tak perfekcyjnie dopracowany, że aż niektórzy zastanawiali się nad jego prawdziwością tudzież możliwością zagrania z playbacku). Najbardziej, co oczywiste, oczekiwano gwiazd zagranicznych: Bjork, Muse, Groove Armada, Beastie Boys, The Roots czy Bloc Party. Bez dwóch zdań, fani nie zawiedli się. Występy porwały publiczność. W pierwszym dniu królowali żywiołowi The Roots, w drugim najbardziej intrygujący koncert dali Muse, a wśród Polaków dominowała Apteka i Kombajn. Trzeci dzień należał natomiast niemal w całości do sceny głównej. Moja zagłębiowsko-śląsko-krakowska grupa rozbiła pod nią obóz już o 18, by móc w pierwszym rzędzie przy barierkach cieszyć się kolejno koncertami: Indios Bravos, Bloc Party, Bjork i LCD Soundystem. Bloc Party niemal roznieśli scenę, a my oszaleliśmy – ochrona nie nadążała za łapaniem ludzi noszonych na rękach. Bjork, kobieta-zjawisko, której przedstawiać nie trzeba nikomu, zaczarowała publiczność, doprowadzając emocje kilkudziesięciu tysięcy ludzi do apogeum. I choć nie usłyszałam najbardziej przeze mnie oczekiwanego „Venus as a boy”, całokształt określić mogę jednym słowem – genialny. Dziesiątki tysięcy ludzi przyjeżdżają co roku do Gdyni po to, by bawić się kulturalnie i cieszyć możliwością spędzenia kilku niezapomnianych dni okraszonych świetną światową muzyką. I choć w tym roku w jedną sobotę spadły hektolitry deszczu, i choć ugrzęźliśmy w błocie, nie wychodząc już z niego do poniedziałkowego poranka, warto było przejechać 670 km. Open’er okazał się imprezą, którą trzeba przeżyć, inaczej nie da się jej wyobrazić. Mnóstwo wspomnień, odpoczynek od szarości dnia codziennego i niemalże same pozytywne wrażenia – oto siła przyciągająca festiwalu. Anna Szczepanek
Dodany: 2007-07-08 20:37:23