Muszę tworzyć, żeby żyć. Wywiad z Wojciechem Wolnickim
Data: 2024-04-05 15:10:03 | artykuł sponsorowany– Pisząc, wchodzę bohaterom do ich głów. Tworząc dialogi, opisując zachowania, staram się być nimi. Gdybym miał opisać mój proces tworzenia, przyznaję, że na pewnej płaszczyźnie utożsamiam się z bohaterami, by stworzyć ich bardziej wiarygodnymi. W ich imieniu sam przeprowadzam rozmowy, na przykład wcielając się w dwie lub nawet więcej osób. To są tulpy, które siedzą mi w głowie podczas pracy. Jednych bohaterów lubię bardziej, innych – mniej, co daje mi swego rodzaju satysfakcję, bo się różnią i być może będą wywoływać różne emocje u czytelników – mówi Wojciech Wolnicki, autor książki Ktoś tak blisko.
Wracasz z powieścią, którą określiłabym mianem kryminału, ale znów łamiesz schemat. Jako twórca czujesz, że nie mieścisz się w formach, które oferuje rynek? Przyznam, że Twoje eksperymentowanie jest wyśmienite, udane i odświeżające.
Dziękuję za ciepłe słowa. To nie do końca tak, że nie mieszczę się w formach, które oferuje rynek. Wiem, że za chwilę księgarskie półki zapełnią się „dziełami” napisanymi przez sztuczną inteligencję. I właśnie dlatego piszę coś innego, bo dzięki temu mam szansę się wyróżnić. (śmiech). A, całkiem na serio, mam świadomość, że zaczynam późno, a polski tort wydawniczy jest w jakiś sposób podzielony, w dodatku stale maleje. Spory udział stanowią konkretne gatunki, a wśród nich prym wiodą znani czytelnikom, ukochani mistrzowie pióra, sprzedający dziesiątki, setki tysięcy, a nawet miliony książek. Żeby zaistnieć, trzeba się czymś wyróżnić. A że lubię eksperymentować, dobrze się czuję w odkrywaniu nowych lądów. To jest silniejsze ode mnie. Chcę nie tylko tworzyć niepowtarzalne historie, ale też w nieoczywisty sposób je opowiedzieć. Sądzę, że należy korzystać z różnych form, wychodzić poza ramy, bo liczy się bohater i jego historia, a nie jedyna i słuszna konwencja. Ważne, by całość była spójna. Pewien znajomy, który jest uznanym kompozytorem, nazywa to zjawisko paradygmatem twórczym. Sądzę, że dotyczy ono także mnie. Muszę tworzyć, żeby żyć, lecz nie potrafię i nie chcę iść na odtwórczą łatwiznę. Wolę poeksperymentować na kilku płaszczyznach jednocześnie, tworząc coś, pod czym mógłbym się podpisać. Oczywiście taka postawa wiąże się ze sporym ryzykiem, choćby niezrozumienia, braku tolerancji. Ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
W tej powieści, mam wrażenie, bawisz się formą na wielu frontach. Zacznę od tego, że morderstwa dzieją się w świecie osób piszących, pisarzy. Puszczasz oko do branży?
Napisałaś w recenzji, za którą serdecznie dziękuję, że zbrodnia w literackim świecie kojarzy ci się z tym, co się dzieje na polskim rynku książki. Jako niewielki element tej układanki ubolewam, że branża ma kłopoty, a może mocno się przepoczwarza. Pytanie: czy w dobrą stronę? Niejeden naprawdę znakomity pisarz klepie biedę lub nie ma czasu na tworzenie, bo żeby żyć godnie, musi wykonywać inny zawód. Ile się trzeba napracować, żeby stworzyć świetną historię, wiedzą tylko pisarze. Jeśli powieść jest gotowa, do finalnego produktu wiedzie daleka droga. Sensownie zarabiających, którzy są w stanie się utrzymywać z pisania, jest niewielu, a na sukces komercyjny mogą liczyć jednostki. Kolejnym ważnym powodem umieszczenia akcji w tym środowisku była chęć dodatkowego zagęszczenia fabuły. Skoro pisarze tworzą niebanalne kryminały, być może sami także (jak wykreowani przez nich bohaterowie) potrafią knuć, a przynajmniej utrudniać pracę policji. Po trzecie, ci sami pisarze dobrze znają tematykę śmierci, przeczytali wiele policyjnych akt, obejrzeli tysiące zdjęć i filmów. Powiedzmy, że „odchorowują” te kwestie nieco łagodniej niż zwykły śmiertelnik. Pisarz jest jak policjant, ze wzrokiem uodpornionym na przykre widoki, np. czyichś zwłok. Nie chodzi o to, że jest nieczuły, wręcz przeciwnie, w większości przypadków to artystyczna dusza. I właśnie zderzenie obydwu współistniejących, a zarazem przeciwstawnych natur człowieka („zobojętniałej” i wrażliwej) wydał mi się ciekawy.
Druga sprawa to śmierć pracownicy, która pracowała w wydawnictwie Opener. Nie mogłeś się oprzeć? (śmiech)
Nie mogłem (śmiech). Może wyjaśnijmy, bo nie wszyscy czytelnicy wiedzą, że to właśnie Opener obecnie wydaje moje książki. A jeśli chodzi o tego typu „smaczki", muszę się przyznać, że w każdej historii zostawiam mniejsze lub większe „easter eggi", okruszki dotyczące mnie i mojego otoczenia, ale nie tylko. Nadaję niektórym bohaterom pseudonimy, imiona lub nazwiska ludzi, których znam dobrze lub są znani ogólnie, czasem nieznacznie je przekręcam. Przy czym to nie jest przeniesienie jeden do jeden konkretnej osoby. Ot, taka zabawa, o której wiem tylko ja, moja żona i nieliczni czytelnicy, którzy zwrócili na to uwagę.
Na okładce wyjaśnione zostaje pojęcie „tulpa". Chodzi o wymyślonego przyjaciela, równoległą osobowość. Pisarz Jacek, bohater Twojej powieści, ma taką osobowość. To detektyw Robert Kortz. Mam wrażenie, że niejeden literat ma taką właśnie rozdwojoną jaźń. Opowiadasz przez to o akcie tworzenia? O tym, jak skomplikowani bywają literaci?
Nie chciałbym się wypowiadać za innych pisarzy, bo każdy ma swój styl pracy i inne podejście do tematu. Ja wchodzę bohaterom do ich głów. Pisząc dialogi, opisując zachowania, staram się być nimi. Gdybym miał opisać mój proces tworzenia, przyznaję, że na pewnej płaszczyźnie utożsamiam się z bohaterami, przez co staram się ich stworzyć bardziej wiarygodnymi. W ich imieniu sam przeprowadzam rozmowy, jakby ze sobą, np. w imieniu dwóch czy więcej osób. I to są właśnie takie tulpy, które siedzą mi w głowie podczas pracy. Jednych lubię bardziej, innych mniej, co daje mi swego rodzaju satysfakcję, że się różnią i że być może będą wywoływać różne emocje u czytelników.
Im głębiej w las, tym mocniej zagęszczasz akcję i odrywasz Kortza od Jacka. I tym ciekawiej, bo Jacek zaczyna wikłać się w niepokojące układy. Dojrzewa, czy raczej popada w coraz większy obłęd?
Raczej nie do końca. Jacek żyje w swym obłędzie od dzieciństwa, kiedy pierwszy raz poczuł się samotny. Jego zmiana wynika z dostosowywania się do bieżących okoliczności. Moim zdaniem silniejszy, a może ciekawszy w tym tandemie jest Kortz, dlatego zamierzałem pokazać jego ewolucję. Na początku nie do końca rozumie swoją niezależność, choć jest nią zafascynowany. Potem odkrywa coraz więcej możliwości wynikających z samoświadomości – ma nie tylko własne zdanie, ale też uczucia (przyjaźń, pożądanie, zazdrość), a nawet uzurpuje sobie prawo do ciała hosta (gospodarza). Ten niby poboczny wątek jest istotny w szerszym ujęciu historii. Wydaje mi się interesujący, dlatego zamierzam go rozwijać w kolejnych częściach.
Ktoś tak blisko trudno spiąć jedną klamrą, co jest naprawdę wspaniałe. To opowieść o zbrodni, pasji, o tworzeniu, o psychice. A o czym najbardziej dla Ciebie jest ta książka?
Tak jak Titanic nie jest filmem o katastrofie statku, lecz o miłości, tak w moim odczuciu Ktoś tak blisko nie opowiada o zbrodni, lecz o samotności. Nie chcąc odkrywać zbyt wiele kart, powiem tylko, że w zasadzie każda z postaci w książce odczuwa samotność. Każda stara się jakoś z nią radzić. Jedni odreagowują, pisząc, inni uciekają w nałogi, w zbrodnię, w zemstę, dziwne zwyczaje, ale wszystkich łączy to samo – odczucie wewnętrznej pustki.
Doskonale sprawdza się u Ciebie narracja z różnych punktów widzenia. Oglądamy fabułę oczami kilku osób. Jak dokładnie to wszystko rozplanowałeś, by nie zgubić rytmu?
Jestem osobą o dwóch obliczach: humanistycznym i ścisłym (skończyłem Politechnikę, pracowałem w sprzedaży w branżach technicznych ponad 30 lat). Moim zdaniem każda opowieść, nie tylko kryminał, musi być oparta o plan. Dlatego zanim zaczynam pisać, najpierw tworzę szkielet historii na pewnym poziomie ogólności. Jeśli prowadzę kilka różnych narracji, dla każdej z nich powstaje oddzielny plan, ale muszą się one w odpowiednich momentach ze sobą zazębiać. Już pisząc serię Dwuświat, której akurat nie czytałaś, a jest to seria wielowątkowa, żeby się nie pogubić, stworzyłem wielki plik w excellu, który zawierał setki wierszy i kolumn. Tym sposobem miałem pewność, że nie pomylę wieku bohaterów, mijającego czasu, zależnych od siebie punktów zwrotnych różnych narracji. W przypadku Ktoś tak blisko było mi dużo łatwiej, bo tu wątków jest mniej, czas trwania akcji jest krótki, a wyprzedzanie ruchów mam we krwi, bo kiedyś dużo grałem w szachy (śmiech).
W tej powieści sporo jest szczegółów, dużo wiedzy o policyjnej robocie. Wiem, że miałeś w tej sprawie doradców. Z kim pracowałeś? Co Cię zaskoczyło?
Przyznam szczerze, że zanim zabrałem się za tę powieść, miałem niemal zerowe pojęcie o pracy policji czy prokuratury. To znaczy przeczytałem ileś tam książek, obejrzałem ileś filmów i seriali, ale nigdy nie zwracałem uwagi na merytorykę i czy to, co czytam lub widzę, jest realne. Jako że jestem osobą z gruntu dokładną, wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek uchybienia. Nie chciałem pisać parodii, lecz coś na poważnie, nawet jeśli zakładałem dodanie delikatnych, nieco ironicznych wtrąceń. Moim pierwszym recenzentem był przyjaciel, z którym znam się od dziecka, obecnie sędzia z wieloletnim stażem. Odrzucił sporo pomysłów, które wydawały mi się wiarygodne. Potem pojawili się następni, a każdy (mistrz w swojej dziedzinie: prokurator, technik kryminalistyki, członek grupy dochodzeniowo-śledczej) odsiewał kolejne nieścisłości. Jak się okazało, było ich sporo, choć wszystkie wydawały mi się możliwe. Usłyszałem od moich konsultantów, że wiele elementów, które znajdujemy w książkach i widzimy w telewizji, to fikcja, nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Nie każdemu twórcy chce się wykonać porządny research. I chyba to zaskoczyło mnie najbardziej.
Miałam przyjemność czytać jeszcze dwie Twoje powieści. Każda jest inna. Zaskakujesz tym, jak sprawnie odnajdujesz się w różnych gatunkach. Powieść Ktoś tak blisko była dla Ciebie wyzwaniem? A może spełnionym marzeniem? Odnoszę takie wrażenie, bo raz, że to kapitalna powieść, a dwa – jest pięknie wydana.
Nie jestem więźniem żadnego z gatunków, ba, z wielką radością staram się przełamywać konwencje, bo sądzę, że eksperymentowanie wzbogaca historię. Mnie interesują losy człowieka, a jakiego użyję narzędzia, by o nich opowiedzieć, to drugorzędna sprawa. Zamierzam poruszać się w powieściach psychologiczno-obyczajowych, kryminałach, thrillerach, wykorzystywać elementy fantastyki. Choć jeśli chodzi o kryminały, wcześniej nie brałem ich pod uwagę. Jednakże podczas pracy nad Pętlą – szczególnie kiedy wpuszczałem czytelników w maliny – bawiłem się setnie. Zapragnąłem więcej. Postanowiłem pójść za ciosem i pobawić się w twórcę labiryntu zdarzeń. Nie chciałem jednak, by mój kryminał był podobny do dzieł kolegów po fachu. Zamierzałem stworzyć swoją wariację na temat, chciałem, żeby osnową była sprawa kryminalna, zaś tłem wątki obyczajowe, psychologiczne i społeczne. Do tego dodana nieco szalona narracja i voilà… przepis na kryminał według Wolnickiego gotowy (śmiech). Jeśli chodzi o wydanie książkowe, faktycznie jest nieco bardziej wzbogacone w stosunku do poprzednich powieści. Jak mawia klasyk, cały czas się uczę. Wydając (na ten moment) samodzielnie, staram się wyciągać wnioski z poprzednich edycji. Cieszę się, że okładka jest spójna z delikatnym klimatem noir wynikającym z treści.
Wcześniej podpisywałeś się pseudonimem W. & W. Gregory, teraz publikujesz pod własnym nazwiskiem. Skąd ta zmiana?
Kiedy zaczynałem swą przygodę z pisaniem, czyli pisząc scenariusze filmowe, podpisywałem się swoim imieniem i nazwiskiem. Zakładałem, że jeśli powstanie na ich podstawie jakiś film, mało kto będzie o tym wiedział, nie będzie to miało wpływu na zawód, który wykonywałem. Ale mierząc się z prozą, zdałem sobie sprawę z tego, że nazwisko pisarza łatwiej trafia w ucho niż nazwisko scenarzysty. Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli schowam się pod pseudonimem. Pracowałem wówczas w trudnej branży, w dziale sprzedaży. Wyobraziłem sobie, że nasza konkurencja mogłaby wykorzystać fakt mojej twórczości jako nieuczciwą zagrywkę. A myślę, że konkurenci byliby do tego zdolni. Wyobraź sobie reakcje w branży mocno technicznej, w której ktoś, którego wszyscy znają, opisuje w książkach trudne tematy, ckliwe sceny, czasem stosuje wulgaryzmy. Nie chciałem wprawiać w zakłopotanie moich przełożonych. Po wydaniu pierwszej powieści starałem się być niczym duch, zupełnie anonimowy, nawet nie pokazywałem swojej twarzy. Z czasem, kiedy zmieniłem pracę na inną, zacząłem się powoli ujawniać. Wiedziałem, że prędzej czy później trzeba będzie „wyjść z szafy”. Powinienem to zrobić wcześniej, ale nie miałem odwagi. Bo skoro już zainwestowałem w pseudonim, szkoda mi było to tracić. Zmieniłem to dopiero po namowie Marka Stelara, który zgodził się przeczytać moją powieść i napisać do niej blurba. Jeśli chcesz osiągnąć sukces w tej branży, to nie z takim pseudonimem – powiedział. I to był właśnie ten moment, w którym podjąłem decyzję, zaskakując wszystkich współpracowników i rodzinę, bo książka była już niemal wydrukowana.
Na stronie tytułowej widnieje dopisek: Tulpa I. Czy to oznacza, że możemy liczyć na część drugą? Zwrot akcji na końcu sugeruje, że jak najbardziej, a ja już zacieram ręce.
Tak. Pisząc tę powieść zakładałem, że będzie to kilkutomowa seria, ale z kontynuacją prac czekałem na pierwsze reakcje czytelników po Ktoś tak blisko. Obecnie pracuję nad drugim tomem. Choć, czytając recenzje, trochę się boję, że podniosłem sobie poprzeczkę zbyt wysoko (śmiech).
Książkę Ktoś tak blisko kupicie w popularnych księgarniach internetowych: