Pytona może hodować twój sąsiad. Wywiad z Mariolą Zaczyńską
Data: 2018-08-14 11:13:39Moje pierwsze powieści z założenia miały być przede wszystkim wesołe – przerysowana fabuła, sporo umowności, akcja skonstruowana jak w sensacyjnym filmie, a przecież wiemy, że film to po prostu film. Ale – co pokazały ostatnie poszukiwania pytona nad Wisłą – było w nich sporo prawdy, choćby wydawało się to mało prawdopodobne – mówi Mariola Zaczyńska, która wydała właśnie kolejną powieść – Zaklinaczki.
fot. Aga Król
Mariola, jak to robią twardzielki?
Pytasz o to, dlaczego robię tak dużo rzeczy na raz? Istnieją przypuszczenia, że mam ADHD i jest to jakieś wytłumaczenie mojego nadmiaru aktywności, ale nie przyznam się do tego. Przyznaję za to, że mam Smocze Pole – ranczo, a na nim około 15 psów, niektóre wymagają i leczenia, i stałej, bardzo troskliwej opieki, pracuję jako dziennikarka i sekretarz redakcji w „Tygodniku Siedleckim”, piszę książki i bardzo dużo trenuję. Powiedziałabym, że jestem po prostu typem wielozadaniowca. Gdybym trzymała się tylko jednej rzeczy, pewnie nic więcej nie chciałoby mi się robić. Nie miałabym tych wszystkich endorfin, ciągłej ekscytacji, ciągle nowych zadań – oj, nie wyobrażam sobie tego.
Niestety, na mojej nadaktywności na różnych polach najbardziej cierpią książki. Nie wydaję kolejnych powieści co trzy miesiące. Pisanie zajmuje mi sporo czasu, dużo nad książkami myślę i pracuję – średnio na jedną wydaną książkę przypada jedna wyrzucona do kosza. Czasami odrzucone wcześniej pomysły wykorzystuję jako wątki poboczne w kolejnych powieściach. Ale szanuję swoich czytelników – jeśli jakiś pomysł po prostu „nie działa”, nie piszę „na siłę”.
No i jest coś, co sprawia, że Twoje powieści od razu wyróżniają się na tle innych książek obyczajowych. Wcześniej można by było uznać, że tą cechą charakterystyczną jest poczucie humoru – w przypadku najnowszej książki przestaje to być już tak oczywiste.
Od zawsze chciałam, by czytelnik przede wszystkim dobrze czuł się z moją książką. Nie czułam misji, że mam jako autorka coś w świecie zmienić, raczej bym mogła z czytelnikami dobrze spędzić czas. Sama jestem osobą przyjacielską i towarzyską, dużo daje mi kontakt z innymi ludźmi i książkami innych. Myślę, że widać to w moich książkach. Poruszam w nich zwyczajne tematy i problemy – piszę o relacji sióstr, które nienawidzą się, a potem odnajdują wspólny język, trudnych związkach z rodzicami – czasem nawet toksycznych, o rozmaitych układach, przyjaźniach i partnerskich relacjach. Poczucie humoru rozładowuje napięcie wynikające z ciężaru problemów, jakie czasem poruszam. Chcę pokazać, że nawet, kiedy jesteśmy w rozpaczy, jeśli uda nam się choć na chwilę uśmiechnąć, zaczniemy odbijać się od dna.
Kiedy w Kobiecie z impetem czytaliśmy o handlu zwierzętami, wiele osób zarzucało Ci, że opisujesz problemy czy sytuacje trochę jakby wydumane, nierealne. A tymczasem w lipcu poszukiwania pytona pod Warszawą śledziła cała Polska.
Przyznam, że te relacje telewizyjne przysporzyły mi sporo satysfakcji – bo przecież ja już tło i przyczyny takich zjawisk opisałam w książce. I zawsze będę przypominać o nich, kiedy ktoś powie, że przecież nikt w Polsce nie próbuje hodować aligatora czy potężnego węża. Możemy się podśmiewać z zainteresowania mediów w sezonie ogórkowym, ale prawda jest taka, że z uwagi na sytuację prawną i polskie realia tak naprawdę nie możemy być pewni, czy nasz sąsiad z bloku nie ma w mieszkaniu hodowli skorpionów, jadowitych pająków czy węży. A – co najlepsze – w literaturze nadal nie jest to temat przesadnie mocno wyeksploatowany.
Zwierzęta pojawiają się w każdej mojej książce, są nieodłącznym elementem fabuły. Opisywałam też wyścigi koni, ale nigdy w swoich książkach nie umieściłam sceny takiego prawdziwego zwierzęcego cierpienia. Nie jestem na to gotowa, bo do mnie na Smocze Pole najczęściej trafiają takie właśnie biedy – zwierzaki bez oka, bez łapy, którymi nikt nie jest gotów się zająć. Za dużo widzę tego cierpienia na co dzień, bym miała umieścić je w książce.
Ale z kolei realia hodowli psów rasowych i wystaw opisałaś już w Szkodliwym pakiecie cnót.
Wystawy psów to jest prawdziwy temat i ogromne pole do popisu dla pisarza. To prawdziwe targowisko próżności, na którym możemy dostrzec cały przekrój ludzkich charakterów, wad i przywar. Chciałam kiedyś napisać kryminał, który zaczyna się od znalezienia zamordowanego sędziego – postaci wzorowanej na prawdziwym człowieku, mężczyźnie, o którym było głośno, był niesprawiedliwy, często na wystawach pojawiał się pijany. Powiedziałam wtedy do znajomych kynologów: „Słuchajcie, zamordowałam go w książce!” Wszyscy wówczas podpowiadali, kogo jeszcze powinnam wykończyć – do czasu, gdy ów sędzia trzy miesiące później faktycznie zmarł. „Ty, faktycznie go wykończyłaś” – usłyszałam. I zrobiło mi się przykro – porzuciłam temat, ale nie mówię, że kiedyś do niego nie powrócę.
Zaklinaczki, mam wrażenie, to powieść nieco odmienna od Twoich wcześniejszych książek.
Pierwsze powieści z założenia miały być wesołe – przerysowana fabuła, sporo umowności, akcja skonstruowana jak w sensacyjnym filmie, a przecież wiemy, że film to po prostu film. Już przy Szkodliwym pakiecie cnót miałam plany, by napisać powieść nieco bardziej serio, ale fatalnie mi szło, dopóki nie wprowadziłam postaci Finki, kobiety postawnej, prawdziwego „tarana” o złotym sercu. Choć jest bardzo wrażliwa, to przecież jest też postacią komediową. Dopiero za jej sprawą pisanie naprawdę ruszyło. W przypadku Zaklinaczek humoru jest mniej – mamy jedynie postać Stefanii, która pełni funkcję piorunochronu, ściągając całe moje poczucie humoru. Jest więc lekko, ale wiarygodnie – jak w prawdziwym życiu.
Bo Zaklinaczki to opowieść o trzech kobietach, które w zmaganiu z codziennością zapomniały o pielęgnowaniu przyjaźni, która je łączyła…
Z upływem lat i ja trochę dojrzałam (a może tylko zmieniłam się?) mentalnie i emocjonalnie. Dziś widzę, że jestem inną kobietą niż 5 czy 10 lat temu, inny jest bagaż doświadczeń i przyszedł czas, by to pokazać. Mogłabym schować się za maską, ale wtedy w moich książkach byłoby zdecydowanie mniej prawdy.
A jeśli mowa o przyjaźni, to z biegiem lat coraz bardziej się ją docenia. Im więcej mamy za sobą trudnych doświadczeń, sytuacji, niełatwych wyborów, przykrych wydarzeń, tym lepiej widzimy, czy zostajemy z tym sami. Ja w ostatnich latach bardzo doceniłam obecność przyjaciół w moim życiu. Owszem, ludzie są różni – niektórzy o pomoc wołają, inni po prostu nie pozwalają sobie pomóc, jedni muszą wypłakać swoje smutki, inni zamykają się w sobie. Tak jest w tej książce – chciałam pokazać trzy zupełnie różne kobiety i ich przyjaźń. A także to, jak bardzo determinuje nas przeszłość, to, czy jesteśmy od kogoś zależni, ile mamy sobie odwagi, a ile lęków.
Polska rzeczywistość też jest w powieści raczej niewesoła.
Od kiedy napisałam powieść Jak to robią twardzielki? zaczęłam akcję moich powieści umieszczać w Siedlcach. Bardzo lubię to miasto i przypadkiem, wydając kolejne książki, stałam się jego kronikarzem. Siedlczanie i okoliczni mieszkańcy cenili to, że w moich powieściach odnajdują autentyczne miejsca, a i czytelnicy z odległych regionów na spotkaniach autorskich mówili: „Ależ te Siedlce się zmieniły – bo my je już przecież z innych Pani książek znamy!”. Cóż, Siedlce zmieniły się, bo zmieniła się rzeczywistość w Polsce, a jak w soczewce widać to w miastach niewielkich. W Gdańsku, Krakowie, Warszawa jest zdecydowanie większa anonimowość i tego tak nie czuć. W niedużym mieście bardzo dużo zawodowych, ale też po prostu codziennych spraw zależy od twoich poglądów i deklaracji politycznych. I, niestety, przez to ludzie zamykają się w sobie, prywatnie gotowi są powiedzieć zdecydowanie więcej niż oficjalnie, nie mówiąc już o pójściu na manifestacje. Kiedyś miałam takie naiwne poczucie, że moich znajomych ten problem nie dotyczy, widziałam też, że wielu ludzi czuje wobec konformistów mniej lub bardziej skrywaną pogardę. Niestety, ostatnio zobaczyłam na przykładzie wielu osób, jaki do dramat, gdy zaciskasz zęby, nie mogąc powiedzieć, co myślisz i bojąc się, że stracisz pracę. Trochę tej atmosfery jest w książce, wspominam o zależnościach biznesowo-politycznych, które mają na ludzi realny wpływ. Nie jest to temat dominujący, ale uważam, że nie da się od niego uciec.
W Szkodliwym pakiecie cnót bohaterka zostaje „zesłana” do relacjonowania tygodnia mody w Siedlcach. Czy pracując w gazecie miejskiej tak blisko Warszawy, a zarazem stosunkowo daleko od stolicy, czujesz się jak na zesłaniu?
Wręcz przeciwnie, bo w przeciwieństwie do niej dokonałam w pełni świadomego wyboru. W pewnym momencie mojego życia miałam możliwość podjęcia pracy przy serialu w charakterze scenarzystki, lecz w tym samym czasie kupiłam ranczo. Decydując się na wejście do zespołu scenarzystów, musiałabym przeprowadzić się do stolicy. Perspektywy zawodowe były dość ciekawe, ale na ranczo czekały na mnie konie. Zostałam – i nie żałuję.
W Warszawie bywam często, dużo jeżdżę po Polsce na spotkania autorskie, przygotowując materiały do różnych pism, ale to właśnie u siebie, na Smoczym Polu, czuję się jak w domu. Tu moje życie nabiera właściwego rytmu.
To właśnie w Siedlcach organizowałaś Festiwal Literatury Kobiecej…
…i mam poczucie, że solidnie namieszałyśmy w Polsce naszym małym festiwalem. Chciałyśmy odczarować pojęcie literatury kobiecej, ale bałyśmy się zarazem zalewu grafomanii. Dlatego właśnie zaprosiłyśmy do współpracy skrupulatne i surowe jury, które przez pięć kolejnych lat wychwytywało najbardziej interesujące pozycje, te, które najmocniej przełamywały schematy, w które autorki włożyły najwięcej pracy. W tym czasie branża dostrzegła siłę Festiwalu. Pisarki były coraz częściej „podkupywane” przez konkurencyjnych wydawców, a zarazem coraz więcej o literaturze kobiecej mówiono. Powstały specjalne działy w wydawnictwach, a nawet całe wydawnictwa lub marki wielkich wydawców, specjalizujące się w prozie kobiecej. Festiwal odwiedziła wielka amerykańska gwiazda, o Siedlcach zrobiło się głośno…
A potem impreza zniknęła. Co się stało?
Stała się „dobra zmiana”. Festiwal przez 5 lat wspierało miasto, a w końcu nie udało nam się zebrać wystarczających środków, by zorganizować szóstą jego edycję. Powiedzmy wprost, że Festiwal nie przynosił organizatorom pieniędzy, potrzebowaliśmy środków na nagrody, przyjazd i noclegi dla gości, jurorów, gwiazd oraz laureatek.
Brakuje Ci Festiwalu?
Bardzo. Ale brakuje go przede wszystkim całej literaturze kobiecej. Wydaje się dziś coraz więcej nowych powieści kobiecych, pojawia się coraz więcej nowych autorek. Bywa, że sięgam po nie i jestem mocno rozczarowana. Brakuje swoistego „sita”, poważnego potraktowania tej literatury, recenzji w dużych gazetach.
Długo każesz czytelnikom czekać na swoją kolejną książkę?
Myślę, że nie. I mam jeszcze jedną dobrą wiadomość: wydawca zaproponował, bym nową książką rozpoczęła dłuższy cykl. Nie lubię literackich kalk, więc nie poznam czytelników z kolejnym policjantem-alkoholikiem. Ale wiele możliwości daje mi też postać dziennikarki, która ociera się i o tematy kryminalno-sensacyjne, i o prawdziwe ludzkie dramaty. Niedługo więc przedstawię Wam pewną dziarską dziennikarkę…
Dodany: 2018-10-30 11:46:44
Szkoda festiwalu...
Dodany: 2018-08-14 15:27:28
To już wiem, dlaczego nie ma już Festiwalu Literatury Kobiecej.