Marek Tomalik rozmawia o Australii

Data: 2011-08-17 23:38:04 Autor: Szczepanik
udostępnij Tweet

Marek Tomalik po raz pierwszy do Australii pojechał w 1989 roku. Zaproszenie dostał od znajomych Australijczyków, których poznał na wakacjach. Wyprawa trwała rok. Po ponad dwudziestu latach i dziesięciu odbytych wyprawach wydał kolejną już książkę na temat ukochanego kontynentu. "Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia" to lektura, po której na Antypody będzie chciał pojechać chyba każdy (Recenzja książki KLIK!

 

Anna Szczepanek: Mówiłeś, że kiedy pierwszy raz przyleciałeś do Australii i stanąłeś na płycie lotniska, nie wiedziałeś, co dalej robić. Gdzie szukałeś drogi, kogo prosiłeś o pomoc?

Marek Tomalik: Nie miałem pomysłu. Może wynikało to z mojej naiwności życiowej, którą – mam nadzieję – teraz już utraciłem.

 

Masz nadzieję?

Tak. Bo z jednej strony takie podejście jest ładne – książkowe, filmowe, kobieta może się nim zachwycić. Z drugiej strony, mając pewne obowiązki, trudno się z tym żyje. Pamiętam jak żegnałem rodziców na Okęciu. Machałem wtedy jakimiś kwiatkami, wygłupiałem się. Ale miałem też w oczach łzy, chociaż starałem się je bardzo ukryć. Zakładałem, że nieprędko możemy się znów zobaczyć, o ile w ogóle. Jechałem do Australii ze świeżo upieczoną żoną. Ślub wzięliśmy tydzień wcześniej. To było totalne wariactwo. Na tej euforii doleciałem do Melbourne i tam już, na lotnisku, ciśnienie spadło do zera.

 

Czyli?

Wszyscy gdzieś poszli, a my na lotnisku zostaliśmy sami. Wtedy pomyślałem: no dobra, ale tu trzeba zrobić jakiś krok, tylko... w jakim kierunku? Miałem zapisane trzy numery telefonu, które z trudem zdobyłem. To były takie czasy, kiedy ludzie niechętnie rozstawali się z numerami, bo za nimi kryła się potencjalna możliwość wyjazdu, głównie zarobkowego. Dlatego też jeśli ktoś to robił, to bardzo niechętnie i pod wieloma warunkami. Z moich trzech kontaktów jeden nie odpowiedział, drugi odmówił gościny. Trzeci okazał się być najważniejszy. Słuchawkę podniosła kobieta, której wcześniej nie znałem – Teresa – i powiedziała, żebyśmy poczekali na kogoś, kto po nas przyjedzie. Wzięli nas do siebie zupełnie obcy ludzie. Potem się okazało, że to rodzina sąsiadów moich rodziców. Ale o tym dowiedziałem się później, wtedy tego nie wiedziałem.

 

A co się stało ze znajomymi, którzy wysłali zaproszenie?

To oni nam zasugerowali, żebyśmy rozpoczęli podróż – jeśli chcemy pracować – w Melbourne, nie w Hobart na Tasmanii, gdzie mieszkali. Dlaczego w Melbourne? Bo to największy rynek pracy. Okazało się, że mieli rację. Na początku była to ciężka harówa i próba odrobienia biletu lotniczego. Dopiero potem, kiedy już złapałem oddech i zacząłem pracować dla siebie, pojawiły się podróże. Pierwszą z nich była wycieczka na Tasmanię, trwała 16 dni. Tam zobaczyłem, jak się zdobywa przestrzenie i jak można się tym zachłysnąć.

 

Wtedy poczułeś, że przynależysz do tej ziemi?

Wtedy jeszcze nie.

 

To kiedy?

Chyba później. Ale nie potrafię dokładnie odpowiedzieć na to pytanie. Po prostu wszystko od pewnego czasu zaczęło się kręcić wokół tego jednego tematu. Wiele, zbyt wiele, żeby można było go pominąć. I myślę, że pochodzi to gdzieś z środka, z wewnątrz.

 

Czy powód nie może być bardziej prozaiczny? Że pojechałeś tam w swoją pierwszą daleką podróż i dlatego Australia Cię tak zafascynowała?

Upraszczając sprawę, tak. Ale myślę, że jest to zbyt duże uproszczenie. Myślę, że ma tu rację Aborygenka, którą w zeszłym roku poznałem. Wykłada na uniwersytecie w Darwin, gdzie naucza o tego typu sprawach. Powiedziałem jej kiedyś, że zastanawiam się nieraz i czasem nawet sam z tego śmieję, że wydaje mi się, że w poprzednim wcieleniu byłem Aborygenem. Na co ona odpowiedziała mi: “To jak najbardziej możliwe. Wielu Europejczyków było, w związku z czym wasze serca, podłączone są tutaj, a grawitacja w kierunku Australii jest po prostu oczywista.” Rzecz jasna, nie jest to do udowodnienia, bo i jak to udowodnić? Widać to? Nie widać. Można tylko czuć.

 

Co było dalej?

Z utęsknieniem czekałem na lipiec, kiedy mieliśmy już wyruszyć dookoła Australii. Na początku chciałem pojechać wokół całego kontynentu, skończyło się na Małej Pętli. Wtedy poczułem przestrzeń, wolność i to, czym jest wchłanianie kilometrów. Po tak długim czasie, całkiem niedawno, wpadło mi do głowy, że jestem już uzależniony od połykania kilometrów. Zdobywanie jakichś miejsc też jest interesujące, ale tu jest jeszcze coś takiego, co jest mocno uzależniające. Jadę nie po coś, ale dla samego faktu jechania. Jeśli na przykład podróżuję pociągiem, widzę, że wiele osób cierpi, lecę samolotem – wiele osób cierpi. Ja nie, mnie to jest potrzebne, bo dodaje mi energii. Siedzę przy oknie, czasem mam przy sobie jakieś książki, ale jednocześnie cały czas patrzę przez okno. Cały czas muszę rejestrować odległość, którą przemierzam.

 

A więc celem samym w sobie jest przemieszczanie się?

Tak. Jestem szczęśliwy, kiedy wsiadam w jakiś środek lokomocji i mogę się przejechać. Albo przespacerować się. Po prostu lubię być w ruchu, lubię przemieszczać się. Mój świat musi się cały czas zmieniać, kręcić się.

 

Czy jesteś odważny?

Mówią tak: brawura to nie odwaga i nie należy jej mylić z głupotą. Znajdują się one bardzo blisko siebie. Czasami z głupoty, nieświadomości można robić rzeczy naprawdę niezwykłe, ale kiedy ktoś jest odważny, robi je całkowicie świadomie. A więc jeżeli ktoś ma pełną świadomość tego, co robi i robi rzeczy trudne, wtedy mogę mówić o nim, że jest odważny. Znam natomiast wielu ludzi, którzy się narażają, nie myśląc o tym, co może się zdarzyć. I to już jest głupota, która mi się nie podoba.

 

Czyli jesteś odważny czy brawurowy?

To jest pytanie o próżność. Robię to, co robię i ktoś może to ocenić. To jest pytanie o próżność. Robię to, co robię i ktoś może to ocenić. Mam głębokie poczucie misji, i ta wyznacza mi cele, daje motywację do działania. Misja dodaje mi odwagi.

 

Na ile książka pisała się sama?

Tego nie wiem. Wielokrotnie spotkałem się z czymś takim i wielokrotnie prowadziłem dyskusje na ten temat, że niektórzy ludzie będący pisarzami byli, kiedy się ich poznało bliżej, nijacy. To, co pisali czy tworzyli, wielokrotnie przerastało możliwości, o jakie moglibyśmy ich posądzać, że mają. Nigdy nie przypuszczalibyśmy, ze napiszą coś świetnego, a napisali. To znaczy, że przez nich ktoś przemawiał, a oni byli tylko narzędziami w jego rękach. Jestem przekonany, że przejawia się to w całej sztuce, nie tylko w pisarstwie.

 

A czy to nie jest tak, że podświadomość po prostu zaczyna działać w którymś momencie?

Na pewno. Tylko, że ona musi mieć połączenie z bytem, który korzysta z niej, z naszych rąk, z naszego umysłu. Nie wiem, w jaki sposób napisałem tę książkę – może jest to kwestia tego właśnie, że byłem jakimś medium. Staram się jednak patrzeć na to w sposób bardziej pragmatyczny. “Gdzie kwiaty rodzą się z ognia” jest wynikiem mojej wielkiej pasji, miłości do Australii. A jeśli coś się bardzo kocha, łatwiej o tym pisać.

 

Pożar buszu to rzecz, o której mówisz, że należy się jej najbardziej bać w buszu. Zabrakło mi w książce jednak informacji o pająkach, wężach i dzikich zwierzętach, które atakują podróżników...

I to są właśnie stereotypy. Owszem, jedne i drugie tam są. Osiem na dziesięć najbardziej jadowitych gatunków węży mieszka w Australii, pająki też są jadowite i nie zamieszkują jedynie buszu, ale również miasta. Ja natomiast przejechałem kilkadziesiąt tysięcy kilometrów przez busz, kilkaset nocy spałem w buszu i nigdy mi się nic nie stało. Podobnie jest, kiedy się spotykamy z innymi podróżnikami, rozmawiamy nie tylko o tym, co razem przeżyliśmy, ale też czego doświadczył każdy z osobna – nigdy nie słyszałem, żeby kogoś ukąsił pająk albo wąż. Nigdy tego nawet w książce nie przeczytałem, więc to jest temat, którego tak naprawdę nie ma. Oczywiście to się może zdarzyć i się zdarza, ale niezwykle rzadko. W czasie moich wielu podróży widziałem trzy razy węża i za każdym razem to on schodził mi z drogi.

 

Symbolem Australii jest vegemite. Co to takiego?

Sfermentowane drożdże. Nie brzmi to dobrze, a jeszcze gorzej smakuje – ciężko, intensywnie. Vegemite jest jednak bogate w witaminę B, świetnie więc sprawdza się w diecie wegetariańskiej. I nie tylko – każdy, kto wyjeżdża do buszu, zabiera vegemite ze sobą, bo ma ono mocny smak, jest odżywcze i dodaje energii. Jeśli więc nic więcej nie zostanie do jedzenia, można sobie tym posmarować chleb. Większości po spróbowaniu vegemite nie smakuje, ja natomiast jem je już od dawna. Co więcej, to znak rozpoznawczy – masz je, jesteś Australijczykiem. Pamiętam jak byłem w Peru, w Limie. Jeszcze zaspani, nieprzytomni po locie samolotem, poszliśmy na śniadanie. Miałem ze sobą tubkę vegemite i postawiłem ją na stole. Wtedy podeszły do mnie dwie dziewczyny i zapytały: "skąd jesteś?" Po akcencie poznałem, że to Australijki. Mówię: "from Bielsko-Biała". "W jakim to jest stanie? Victoria?" "Nie, to jest w województwie śląskim, w Polsce." "To skąd to masz?" "Jak to skąd? Z Australii."

 

Co z innymi potrawami, z mięsem?

W Polsce mógłbym być wegetarianinem – jem mięso, ale bardzo mało, bo mi tu nie smakuje. Tam natomiast nie ma takiej możliwości – nikt by mnie nie namówił na wegetarianizm. Uważam, że jeśli nie jedliśmy wołowiny z Australii, to nigdy nie jedliśmy tak naprawdę mięsa, taki jest jego smak. I taka też jakość. Mięso kangura natomiast nie jest aż takie łatwe do kupienia w tym kraju. Pamiętam jak kiedyś wylatywałem do Polski nocnym samolotem i pół wieczora kolega woził mnie po sklepach, małych, dużych, supermarketach. Ostatecznie udało mi się je zdobyć, ale było to niezwykle trudne. A jeśli chodzi o danie kultowe, to tak jak u nas jest nim ciągle schabowe, tam jest fish and chips. Tradycja każe jeść te frytki, nie tylko w barze, ale też w dobrych restauracjach, na papierze pakunkowym wielkości całego stołu. Możemy być też pewni, że ryba będzie zawsze świeża, bez względu na to, gdzie ją dostaniemy, nawet w outbacku. I oczywiście godna polecenia jest cała spiżarnia buszu. Natura wytworzyła masę smacznych warzyw i owoców, które są zupełnie u nas nieznane.

 

W książce pisałeś o Aborygenach. Jak wygląda kwestia porozumiewania się pomiędzy plemionami? Czy języki aborygeńskie są kultywowane?

Tak, z tym że są to języki, które stopniowo zanikają. Teraz podobno jest ich około dwustu, czyli mimo wszystko całkiem sporo. Są one między sobą tak różne jak polski i fiński. Język aborygeński opiera się na samogłoskach, przez co dla nas jest on niesamowicie trudny do opanowania. Ciekawy jest natomiast język migowy, dzięki któremu bardzo łatwo im się między sobą porozumieć. Kiedy jadę do jakiegoś kraju, staram się opanować podstawowe zwroty w danym języku. Tutaj wygląda to zupełnie inaczej, nigdy tego nie próbowałem, co wynika jednak również z faktu, że kontakt z tymi ludźmi jest ograniczony.

 

Nigdy nie miałeś z nimi kontaktu?

Przez długi czas szanowałem ich oddalenie, niezależność, a zbliżyć do nich spróbowałem się dopiero rok temu. Do tego trzeba mieć cierpliwość – opowiem za pomocą anegdoty. Pewnego dnia do australijskiego miasteczka przyjechał biały człowiek. Mieszkał w nim przez jakiś czas i koniecznie chciał skumplować się z Aborygenami. Oni jednak cały czas go odtrącali, aż zrezygnował. Po około czterech, pięciu tygodniach przyszedł do miasteczka Aborygen i zapytał o niego. "A co ty chcesz od niego?" - ktoś zapytał. Aborygen odpowiedział: "przyjrzeliśmy się mu już – możemy pogadać". To są szalenie inteligentni ludzie, tylko nie na pokaz. Dokładnie wszystko obserwują, a ich świat wewnętrzny nas przewyższa. Z nimi nie jest tak, że biały może przyjechać do jakiejś wioski, rzucić trochę pieniędzy i zyskać ich sympatię. Aborygeni nie potrzebują tego, są ponad to. Za zupełnie niematerialne podejście do życia również ich cenię.

 

Robi się jednak smutno, kiedy patrzy się na "dzikich" ludzi poubieranych w koszulki sprowadzone z państw bardziej cywilizowanych. Dobrze by było gdyby ostały się takie kultury, czyż nie?

Nie możemy tego żądać, przykro mi. Świat ma sobie płynąć. Każdy kij, który się włoży w mrowisko, powoduje ferment. Oni w pewnym momencie biorą koszulki, bo te koszulki do nich dotarły i to jest właściwe. Oczywiście ci, którzy jeżdżą ze mną na wyprawy też nieraz chcieliby widzieć Aborygenów w przepaskach, a ci tymczasem pojawiają się przed nami w koszulkach takich jak my i pytają się: ale o co chodzi? O ile w ogóle o cokolwiek pytają.

 

Ile czasu spędzasz w drodze w ciągu roku?

Bywało, że podróżowałem przez dwa, trzy miesiące. Teraz jest to miesiąc, może nieco więcej. Mówię o podróżach zagranicznych. W Polsce łapię kilometry przez cały rok. Jeśli jest okazja, żeby gdzieś pojechać, nawet jeśli się to nie opłaca, wsiadam w samochód i jadę.

 

Gdzie poza Australią jeździsz?

Bardzo dobrze czuję się w Azji Południowo-Wschodniej.

 

Jakie projekty aktualnie realizujesz?

Bardzo prężnie rozwija się projekt Trzy Żywioły. 8. Festiwal odbędzie się w dniach 22–25 czerwca w schronisku górskim Głodówka w Tatrach. Druga rzeczą, którą tam robię, jest organizacja koncertów – pod koniec sierpnia będzie miał miejsce czwarty już festiwal Muzyczna Zohylina. Oprócz tego stworzyliśmy też na Głodówce najwyżej położone w Polsce kino. Projekcje odbywają się raz w tygodniu – gramy dokumenty i fabularne kino konesera, bardzo przebrane, artystyczne filmy. Bardzo często gościmy również ich autorów. Cały czas również myślę o Australii i przygotowuję nową ksiązkę, która miała pojawić się zresztą przed publikacją "Gdzie kwiaty rodzą się z ognia". Ma to być wydanie albumowe – wokół zdjęć będzie toczyć się pewnego rodzaju historia podpowiadająca, jaki jest do nich klucz. Jej roboczy tytuł, który na pewno ulegnie zmianie to “Australia erotyczna”, przy czym nie ma tam w ogóle ludzi, są zwierzęta, a przede wszystkim pejzaże, drzewa, skały. Kolejnym projektem, który rozwijam od lat to "W sedno sprawy" – wyprawy pasjonatów organizujących wyprawy w różne regiony świata. Zabieramy raz do roku na taką wyprawę kilka osób. Jeśli chciałbym zachęcić kogoś do wyjazdu, doradziłbym żeby najpierw przeczytał książkę – wtedy dowie się, w jaki sposób przebiega i co może ich na nim spotkać.

 

Zapraszamy na stronę internetową Marka Tomalika: www.australia-przygoda.com

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Warto przeczytać

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje