Ból Buczy jest bólem wspólnym. Wywiad z Krzysztofem Petkiem i Serhyjem Syniukiem
Data: 2022-06-29 12:06:53– Ukraiński powieściopisarz morski Anton Sanchenko napisał kiedyś: Narody rozmawiają ze sobą za pomocą książek. Ta książka jest częścią unikalnego doświadczenia, którym Ukraina może się teraz podzielić ze światem, a przede wszystkim – ze swoimi sojusznikami. Chyba to był mój główny cel – opowiada Serhyj Syniuk, współautor książki Tysiąc bochenków. Zapiski z zaplecza wojny. To wyjątkowa publikacja, która ukazuje zwyczajnych ludzi w szalenie trudnych, nadzwyczajnych czasach. Rozmawiamy z jej autorami, Krzysztofem Petkiem i Serhyjem Syniukiem.
Już na wstępie chciałam podziękować za tę książkę. Jest poruszająca, szczera, mocna, choć w piękny, literacki sposób. I jest czymś innym niż większość książek, które można znaleźć na rynku, prawda?
Krzysztof Petek: Zapewne. Autorzy publicystyki zwykle dokładnie planują konstrukcję opowieści, refleksji, podsumowań. Naszym zamysłem było stworzenie tekstu, którego nie tylko treść, ale i forma przypominałyby chaos pierwszych tygodni wojny. Stąd wielka różnorodność wypowiedzi – od reporterskich, przez pamiętnikarskie i blogowe, aż po historyczną analizę. Bo wojna, choćby nie wiem jak się do niej gotować, jest chaosem emocjonalnym, logistycznym, brutalnym gwałtem na społeczeństwach.
Serhyj Syniuk: Zawsze mówiłem i pisałem, że książki lepiej pisać zgodnie z planem i ze zwartą fabułą. Ale ze zwartą fabułą można napisać tekst, którego finał jest już znany autorowi. A finał tej wojny nie jest znany jeszcze nikomu. Dlatego i książka o niej nie może teraz przyjąć klasycznej formy. Odzyskają ją dopiero powieści, które będą napisane już po zwycięstwie.
Rzeczywiście, w mediach i prasie mówi się wiele o ogniu – o wojnie, w której padają pociski, w której przemoc dzieje się „tu i teraz“. Wy pokazujecie coś innego. To, co było wcześniej i miejsca, w których jest pozornie spokojnie. To daje pełny obraz wojny? Tej mniej głośnej, a równie okrutnej?
K.P.: Moja babcia przeżyła dwie wojny w Beskidach, nie widząc brutalnej śmierci i nie uciekając przed bombami. Ale dwukrotnie jej życie zmieniło się radykalnie. Bo wojna dotyka nie tylko tych na froncie, ale absolutnie wszystkich. Zmieniają się priorytety. Obowiązki. Poczucie więzi społecznej. Marzenia. Po tej wojnie powstanie tysiąc publikacji o dzielnych żołnierzach. Nie chcieliśmy, by w cieniu spektakularnych wydarzeń uciekły okruchy człowieczeństwa i poświęcenia, które rodzą się po cichu, gdzieś z tyłu. Na zapleczu.
S.S.: Wielu krytyków, zwłaszcza tych, którzy mieszkają w obwodach czernihowskim i kijowskim, zapyta: cóż mądrego o wojnie może napisać człowiek, który nie mieszka nawet w pobliżu linii frontu. Wiele czytelniczek, zwłaszcza tych, których mąż lub syn walczą na pierwszej linii, zada pytanie, dlaczego o wojnie pisze ktoś, kto nie zmaga się z nawałnicą na froncie.
Ekstrapolując taką logikę ad absurdum, można powiedzieć, że tylko ten, kto zginął w walce, ma prawo pisać o wojnie. Ale ten, kto zginął w walce, już nic nie napisze. 2022 na tyłach Ukrainy? Wartość takiego tekstu może okazać się bardzo wysoka. Przecież doświadczenie wojen minionego stulecia mówi, że dla wielu krajów pierwszy cios agresora okazał się śmiertelny, a nieodwracalny rozłam spadł na tyły, na niechronioną, przestraszoną i zdemoralizowaną ludność cywilną. Wiosna 2022 roku na Ukrainie to doświadczenie kraju, który z sukcesem oparł się pierwszemu ciosowi znacznie silniejszego wroga.
Ukraińcy od dawna przygotowywali się do wojny. Na różne sposoby. Jak piszecie: (…) większość wołyńskich gospodyń miała już zapasy konserw, zapałek i soli na co najmniej rok sytuacji nadzwyczajnej. Bo wojna to także to… zwykłe życie. Zabezpieczenie przed głodem chociażby…
K.P.: Ale, jak wynika z wielu rozmów (vide rozdział: Julia pod bombami), wielu też nie było przygotowanych. Zadziałał mechanizm wyparcia, podpowiadający: jeśli zaczniesz przygotowania, oznacza, że godzisz się na wojnę. Że przyjmujesz do wiadomości to, co nieuniknione. Zatem żyli z dnia na dzień, nie kupując zapasów żywności, leków, latarek, paliwa… Żyli z nadzieją, że koszmar nie nadejdzie. Trudno zresztą czynić z tego zarzut, choć jako instruktor survivalu ostrzegam podczas szkoleń przed podobnym projektowaniem sobie przyszłości.
S.S.: W życiu człowieka i w historii ludów jest dużo zjawisk, do których nie da się przygotować na sto procent. Niestety.
Wspomnienia z pierwszych dni wojny są rozdzierające. Nie da się śledzić kolejnych akapitów Waszej książki bez ściśniętego gardła, nawet, jeżeli nie są to wcale najbardziej brutalne doniesienia. Wasza książka to zwyczajni ludzie, którzy stają w obliczu oczekiwanej, choć i tak szokującej sytuacji. W jaki sposób zbieraliście materiały?
K.P.: Więcej o tym opowie Serhyj, był przecież na miejscu. Ja pisałem w tym czasie wspomnienia z moich wypraw przedwojennych (swoją drogą, brzmi to wciąż surrealistycznie). Nie mogłem pojechać po jego żonę i dzieci, byłem paskudnie chory, posłałem więc zaufanego człowieka. Ale szkoda, szkoda, bo pewnie miałbym więcej do opowiedzenia.
S.S. Dla mnie najlepszym wyjściem z szoku 24 lutego było pójście do pracy: do biblioteki Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu, w której jestem redaktorem, a w czasie wolnym – do ratusza w Szumsku, gdzie jeszcze przed wojną zostałem powołany na stanowisko doradcy burmistrza. 20 godzin na dobę starałem się nie tylko pracować, ale też patrzeć na ludzi i słuchać ich. Kolegów, wolontariuszy, uchodźców... W ciągu półtora miesiąca wojny schudłem o dziesięć kilogramów i stałem o dziesięć lat starszy.
Dodam tu mój prywatny wtręt. Rodzice mojej znajomej pozostali w Ukrainie. Mieszkają w okolicy, gdzie na razie jest spokojnie. Ona mieszka w Warszawie od lat. I choć niby jej bliscy są bezpieczni, ma z nimi codziennie kontakt, ona sama jest w ciągłym lęku. Wojna w ją pożera, choć jest tak daleko, choć codziennie pracuje jako wolontariuszka. Jak bardzo do mnie, Polki, to nie dociera (choć bardzo się staram). Zwłaszcza teraz, kiedy rozkwitło lato, a o wojnie w mediach mówi się nieco mniej. Po to jest wasza książka, między innymi? By nie zapominać?
K.P.: Mam na rynku 34 książki dla wszystkich grup wiekowych. I wszystkie są po coś. Dla pamięci. Dla refleksji. Dla wstrząsu. Bo przecież, jak pisał Henry Cartier Bresson, ojciec fotografii streetowej: Liczy się tylko wzruszenie. Wiedzę możemy dostarczyć, ale jeśli nie wywoła emocji, efekt będzie zerowy. Zaś co do bezpieczeństwa...Wszystko jest kwestią chwili. Dziś korytarze są otwarte, ludzie mogą podróżować, wielu wraca do domu. A jutro nagła zmiana może odciąć ich od prawa do decyzji. Od wody, prądu, zaopatrzenia. Wojna jest bezwzględną macochą.
S.S.: Ukraiński powieściopisarz morski Anton Sanchenko napisał kiedyś: Narody rozmawiają ze sobą za pomocą książek. Nasza książka jest częścią unikalnego doświadczenia, którym Ukraina może się teraz podzielić ze światem, a przede wszystkim – ze swoimi sojusznikami. Chyba to był mój główny cel.
Każdy rozdział książki ma w sobie moc. Duży ładunek emocjonalny. Te zapiski to historia, która dzieje się… no właśnie. Nie zawsze na naszych oczach. Jednak czytanie zapisków z samej Ukrainy, lecz nie tylko poczynionych przez uchodźców, ma całkiem inny wydźwięk. Bo ludzie w Ukrainie musieli dojść do ładu nie tylko z agresorami, ale też z samymi sobą, bo – jak czytamy w Głosach z ostrzału, (…) nienawiść zaczyna rozlewać się na swoich.
K.P.: A jednak to pierwsza w historii wojna, która może się rozgrywać niemal na naszych oczach. Prawie każdy ma aparat fotograficzny i kamerę, ma szansę umieszczać w Internecie relacje niemal w czasie rzeczywistym. To ważne, bo taką wojnę trudniej potem zakłamać, zaczarować, usprawiedliwić. Zbrodnia jest zbrodnią, gwałt gwałtem, nie ma w nich niczego romantycznego ani dziejowo usprawiedliwionego. Jest agresor, jest ten, który się broni – i widzimy to na co dzień. Historyczne spory w tym wypadku uważam za mydlane bańki. A nienawiść…? Czyż w czasach pokoju też nie rozlewamy jej z byle powodu? Zwłaszcza w anonimowej, zdawałoby się, strefie Internetu? Tym bardziej więc, osiągając szczyt emocji, ludzie muszą wypuścić parę. Czasem na swoich, trudno.
S.S.: Podżeganie do nienawiści do swoich jest tym, w czym Rosjanie ukazują się jaki pilni uczniowie doktora Goebbelsa. Jednak od pierwszego dnia wojny na stanowisku obrony przeciw propagandowej aktywnie i z sukcesem pracuje współczesna literatura ukraińska. Osobny rozdział książki jest właśnie o tym.
Z drugiej strony, nie każdy region Ukrainy jest dotknięty przez agresora w ten sam sposób. Jest bardzo trudno, ale życie toczy się dalej. Ludzie robią zakupy, karmią zwierzęta, mają swoje radości. Rodzice wspomnianej znajomej odnowili nawet przysięgę małżeńską i przygarnęli psa. Ale to nie jest normalne życie. Tylko co?
K.P. W poradniku wojennym, który niedawno przygotowałem z Jackiem Pałkiewiczem, piszę o tym wielokrotnie. Póki ludzie potrafią się wznieść poza osobiste tragedie, póki żyje miasto, działają śmieciarki, poczta i budka z lodami, póty te strzępy normalności pozwalają ludziom funkcjonować, dbać o psychikę, która zaniedbana, psuje się równie szybko, jak ramię po postrzale. Dlatego, nie zapominając o wojnie i nie bagatelizując jej, ludzie pod ostrzałem kultywują rytuały normalności. I chwała im za to.
S.S.: Normalne życie na tyłach jest pilnie potrzebne z dwóch powodów: aby zapobiec panice i dla normalnego funkcjonowania gospodarki. W końcu wojna jest bardzo droga. Nie możemy sprzedawać surowców. Musimy mieć biznesowe życie, płacić podatki...
Bohaterowie waszej książki opisują wiele różnych emocji, nie tylko lęk. Bo wojna wzbudza ich całą paletę. Które z nich pojawiają się najczęściej?
K.P.: Nie prowadziłem badań. Wydaje mi się, że nad lękiem panują dzięki społecznym więzom, zaczątkom społeczeństwa obywatelskiego, które Ukraińcy z mozołem budują. Za to wspólna jest po prostu wściekłość na bezwzględnego agresora. Jest powszechna i zgodna. To dodatkowo łączy ludzi.
S.S.: Tak. Wściekłość na agresora. I współczucie dla swoich. Pod komisje poborowe wśród pierwszych ochotników przyszli dawni chuligani, groźni uczniowie zawodowych szkół technicznych, mistrzowie bijatyk wioska przeciw wiosce po dyskotece w klubie. Motywacja tych mężczyzn jest prosta i zwięzła, nie zmieniła się od czasów ich młodości. Dwa krótkie słowa: Naszych biją! Ponieważ tak jest. Biją i, jak się okazało, rzeczywiście naszych. Nawet podczas obu Majdanów wszyscy sumienni mieszkańcy Ukrainy nie czuli się tak bardzo „naszymi” w całym kraju. Teraz ból Buczy jest bólem wspólnym. Wyczyn Obuchowa i Achtyrki jest powodem do wspólnej dumy. Charków i Odessa pod atakiem rakietowym budzi wspólny alarm. Krążownik rakietowy „Moskwa” na dnie Morza Czarnego - wspólna radość.
W książce historie są różne. I o tych, którzy zostali, i o tych, którzy wyjechali, i o tych, którzy z dnia na dzień stali się żołnierzami. Bo co człowiek, to inna opowieść, prawda?
K.P.: Tak jest w czasach pokoju, tak w oparach wojny. Choć homo sapiens ma podobną budowę, także w sferze neurologicznej, jesteśmy tak skomplikowanymi stworami, że każdy reaguje inaczej. Z innego wyszedł ogrodu. Inne ma preferencje życiowe. Ludzka różnorodność, cudowna w swej nieskończoności, odbija się też na sposobach reakcji na skrajne zagrożenie, na utratę poczucia komfortu, na długotrwałą deprywację. Zmiany, zmiany… Ale to w biedzie, jak mawiał pewien niedźwiedź z przysłowia, poznajemy prawdziwych przyjaciół. I siebie przy okazji.
S.S.: Jestem zaskoczony tym, ile ludzi podczas wojny odkryłem dla siebie z lepszej strony. Autorka złośliwej recenzji Tysiąca bochenków zarzuciła nam, autorom, że książka nachalnie promuje nie tylko nieustraszoną determinację i patriotyczny zapał Ukraińców, ale też przedstawia niezbyt wiarygodną wizję Polaków-samarytanów. Ale to po prostu fakt – i to główne moje zaskoczenie tej wojny: walka Ukraińców i wsparcie Polaków. Bo w kwestii Rosjan nie miałem żadnych iluzji od 2014 roku. Oni robią na Ukrainie to, co robili zawsze.
Jeszcze raz dziękuję. Za kawał dobrej książki. Za kontakt z opowieściami, które nas omijają, a są tak ważne!
K.P.: Pozostaje życzyć czytelnikom owocnej lektury a naszym zagranicznym pobratymcom – abyśmy szybko mogli napisać książkę o powojennej odbudowie ich kraju i społeczeństwa.
S.S.: I żeby doświadczenia z Tysiąca bochenków nigdy się nie przydały polskim czytelnikom.
Książkę Tysiąc bochenków kupicie w popularnych księgarniach internetowych: