KABAREAKTÓWKA 2. Spadkobiercy – dżungla sceniczna.
Data: 2008-07-18 00:00:01Piotr Bałtroczyk, konferansjer, który swoim programem „Bałtroczyk przedstawia” wzbudza kontrowersje wśród kabaretowej publiczności, w trzeciej części cyklu sięgnął po nową formę wyrazu. Zaskoczył odbiorców rozwiązaniem, które wykluło się w drugiej połowie lat 90. w najlepszym polskim zagłębiu kabaretowym – w Zielonej Górze. Zdecydował się bowiem na zaprezentowanie znużonym starymi skeczami widzom innej, można powiedzieć – niepowtarzalnej – scenicznej zabawy.
Do tej pory w programie „Bałtroczyk przedstawia” brały udział zapraszane przez konferansjera (a w drugiej serii wybierane też przez publiczność) kabarety, które prezentować miały swoje najlepsze (bądź wskazane przez gospodarza) skecze. Polegał więc cały cykl na wtórności, próżno było szukać w nim premier. Kiedy doszło jeszcze głosowanie publiczności, program stał się monotonny – wiadomo było, że na estradę do znudzenia będą powracać ulubieńcy widzów, przede wszystkim lubelski kabaret Ani Mru Mru.
Bałtroczyk nie miał już nic do stracenia, kiedy zdecydował się na niecodzienny spektakl, improwizowaną parodię amerykańskich seriali przedstawiających perypetie high life’u. Autorem pomysłu był Dariusz Kamys (sama idea została opisana przez niego w książce Władysława Sikory „Nie tylko… kabaret POTEM”). Kabaretowy pseudoserial „Spadkobiercy” był już nagrywany. Teraz sięgnął po niego Bałtroczyk (Kamol w dalszym ciągu jest reżyserem).
W przedstawieniu wzięli udział artyści z rozmaitych formacji, przede wszystkim zielonogórskich: Ciach, Hrabi, Jurki (Janusz Rewers, Joanna Kołaczkowska, Marylka Agnieszka Litwin czy Znany Wojtek Kamiński), Ani Mru Mru, Artur Andrus czy Piotr Bałtroczyk – że wymienię tylko kilka nazwisk. Program (właściwie kolejne odcinki serialu) miał swoją fabułę i określonych bohaterów (na uwagę zasługuje między innymi zapożyczenie z westernowej konwencji podkreślanie szwarccharakteru czarnym strojem). Aktorzy wiedzieli, co mają zaprezentować w danej części i ewentualnie – do jakiej puentki sceny powinni dążyć. Wiedizeli też, że parodiują serialowe życie wyższych sfer. Nie mieli natomiast pojęcia, co tak naprawdę wydarzy się na scenie i czym zaskoczą ich koledzy.
Dawniej na deskach teatru czy kabaretu istniał zwyczaj, który z sentymentem wspominają dziś aktorzy-emeryci: w niektórych programach dozwolone było robienie sobie nawzajem kawałów na scenie. Wygrywał ten, kto „ugotował” partnera w dialogu czy scence, innymi słowy – doprowadził nieszczęśnika do niekontrolowanej reakcji – wybuchu śmiechu bądź zdumienia, zachowując przy tym pozory niewinności. Musieli aktorzy wykazywać się ogromnym refleksem i talentem do ratowania się w nietypowych sytuacjach: koledzy-żartownisie potrafili przygotowywać swoje żarty bardzo długo i precyzyjnie. Nie wspominam już o umiejętności „szycia”, czyli zastępowania zapomnianego tekstu sztuki własnymi słowami (co szczególnie zabawnie wypadało, gdy tekst był rymowany). To wszystko Kamys zwielokrotnił, zebrał razem i pozwolił na istnienie tworu-eksperymentu.
Gdyby ktokolwiek niewtajemniczony w sens istnienia i zasadę działania „Spadkobierców” włączył się do oglądania tego quasi-serialu w jego trakcie, byłby najprawdopodobniej mocno zniesmaczony poziomem najświeższych kabaretowych produkcji. Zobaczyłby bowiem aktorów zagubionych, niepewnych, wpadających sobie w słowo, przerywających własne kwestie lub zbyt długo zwlekający z zapowiedzią. Zobaczyłby aktorów – dotąd przecież profesjonalistów – zaskoczonych i często „ugotowanych”, zalęknionych, snujących się po scenie dość niepewnie i bezradnie. Zobaczyłby wreszcie chaos, który stoi przecież w sprzeczności z racją istnienia kabaretu.
Bo kabaret to przede wszystkim profesjonalizm. Nie ma w nim przeważnie – przynajmniej dotąd raczej nie było – miejsca na niedociągnięcia. Aktor, który zapomni tekstu, musi nie tylko ukryć to przed publicznością, ale i odtworzyć sens puenty. Widownia zwykle życzliwie przyjmuje sporadyczne wpadki twórców: dość wspomnieć owacje dla Katarzyny Pakosińskiej z Kabaretu Moralnego Niepokoju, która w jednej wersji pewnego skeczu nie zdołała zachować powagi i wybuchła śmiechem na scenie: publiczność pozwoliła jej się wyśmiać, wiwatując na jej cześć; czy zachowanie Michała Pałubskiego z Formacji Chatelet: Pałubski nie mógł opanować śmiechu w skeczu „wojskowym”, rozśmieszając przy okazji kolegów z zespołu. Także podczas gali „Kataryniarzy 2007” podczas skeczu Pałubski i Adam Małczyk nie potrafili zapanować nad śmiechem, co potem Piotr Bałtroczyk z pozorowanym potępieniem publicznie określił „robieniem wiochy”. Widownia zatem życzliwie przyjmuje mylących się twórców, jednak na dłuższą metę takie zachowanie byłoby nie do przyjęcia; zostałoby najprawdopodobniej odebrane jako brak przygotowania (a więc i szacunku do widza), kabaret zaś, korzystający z wycyzelowanych puent – jako niewarty uwagi.
I właśnie owo zagubienie aktorów, niepewność i brak przygotowania w pełni wykorzystuje serial „Spadkobiercy”. Publiczność, uprzedzona, że obejrzy coś, co nie zostało dopracowane, a jedynie zarysowane w ogólnym scenariuszu, bawi się najlepiej oglądając pomyłki kabareciarzy, zwykle pewnych siebie, tu – nieco zdezorientowanych, ale, co ważne, wciąż próbujących pokonać na scenie swoich partnerów. Ta rywalizacja, wyraźne dla publiczności chęci zbicia z tropu współwystępujących stanowią jeden z podstawowych czynników komicznych w „Spadkobiercach”. Widać wręcz złośliwość, prowokację (dobrą, ostrą i niepowodowaną prywatnymi niesnaskami, a wyłącznie pragnieniem uzyskania jak najlepszego efektu), błysk w oku aktorów, którym uda się zapanować nad rozmówcami. Przykład: na scenie znajduje się Artur Andrus – rekonwalescent i jego dwaj synowie (filary kabaretu Ani Mru Mru). Andrus nie pamięta imienia bohatera granego przez Michała Wójcika. Wyznaje swą niewiedzę, licząc na podpowiedź. Jednak Marcin Wójcik z uciechą (maskowaną przez sztuczną powagę) wtrąca się do rozmowy, oznajmiając, że Andrus sam musi sobie przypomnieć personalia „dziecka”, by wyjść z pourazowego szoku. W efekcie do końca sceny Andrus nie może zwrócić się do swojego serialowego syna po imieniu.
W „Spadkobiercach” publiczność złakniona jest przypadków i potknięć. Czeka wręcz z upragnieniem na pomyłki, przyznawanie się do bezradności, wymowne spojrzenia i wyrzuty, robione sobie wzajemnie przez kabareciarzy. Tu nie sprawdzą się obmyślone uprzednio dowcipy – nie takiej rozrywki się po parodii serialu oczekuje. Im gorzej wypada akcja, tym większa radość widowni; a że scen ze „Spadkobierców” nie da się w identycznym brzmieniu powtórzyć (powtórka wykluczałaby już ten komizm przypadku), widzowie mają wrażenie uczestniczenia w czymś niepowtarzalnym i niezwykłym. Bawią się zatem beztrosko w miejscach, które w starannie wyreżyserowanym skeczu zabawne wcale by nie były. Fabuła „Spadkobierców” sama w sobie nie śmieszy. Nie śmieszą też gagi i dowcipy – bo nie ma ich w scenariuszu, na estradzie aktorzy walczą o przetrwanie, o sceniczny byt: nie w głowie im dowcipkowanie. Humorystycznie działa natomiast kontekst: stereotyp serialu w stylu „Dynastii” jest w społeczeństwie silnie zakorzeniony. Publiczność wyłapuje nie tylko interakcje artystów, ale też ich sztuczność.
„Udawanka, to najlepsze słowo charakteryzujące serial na żywo” – przyznawał Kamys w swoim poradniku dotyczącym „Spadkobierców”. Wszystko w tej formie estradowej opiera się na umowie. Przy pomocy skromnych rekwizytów (stolik, stara kanapa) na małej scence przywołuje się przepych i blichtr domów w Los Angeles. Aktorzy udają, że wiedzą, co i jak mają grać (czasami dodatkowo udają, że grają w rzeczywistej amerykańskiej produkcji, podwajając sztuczność: Joanna Kołaczkowska na przykład obojętnym lub znudzonym tonem wygłasza kwestie wymagające dramatyzmu czy chociaż zaangażowania emocjonalnego). Udają, że nie rozśmiesza ich niespodziewane zachowanie partnerów, męczarnie i bezskuteczne często próby wyjścia z trudnych do rozwiązania sytuacji. Udają, że nie czekają z utęsknieniem na stop-klatkę i wygaszenie świateł, którymi kończy się każda scena.
Ponieważ cała produkcja opiera się na umowie z publicznością, aktorzy mają zawsze prawo przyznać się, że nie wiedzą, co teraz zrobić, że nie mają pomysłu na błyskotliwą odpowiedź czy zapomnieli, jak ma się potoczyć akcja. Wolno im wybuchnąć śmiechem, zareagować nieprzewidywalnie – tu nie ukrywają, że coś ich bawi, mało tego – bawią się równie dobrze jak publiczność.
Czego wymaga wyjście na scenę w „Spadkobiercach”? Przede wszystkim odwagi i refleksu. Odwagi – bo nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. W ostatnim odcinku Agnieszka Marylka Litwin ucharakteryzowana na seksbombę i terroryzowana przez Bałtroczyka przewróciła się na scenie z okrzykiem „wyrwałeś mi włosy!” (jakoś musiała zareagować na fakt, że w ferworze walki straciła perukę), po czym, już leżąc, zawołała z rozpaczą w przestrzeń „widać mi tyłek, popraw to!”. Bałtroczyk, trzymając ją wciąż na muszce, poprawił jej spódniczkę mini, walcząc ze śmiechem. Refleksu – bo mimo że pauzy pomiędzy poszczególnymi kwestiami są zwykle dłuższe niż w skeczach „tradycyjnych”, a zauważalne wahania twórców przynoszą publiczności kolejne powody do śmiechu, coś w końcu trzeba odpowiedzieć – nieważne, z sensem, czy bez sensu, zgodnie z rozwojem akcji, czy „metakabaretowo”. Jedno jest pewne: zabawy, którą zapewniają „Spadkobiercy” nie przyniosłaby żadna mozolnie przygotowywana sztuka.
„Publiczność poinformowana wcześniej, że aktorzy nie mają gotowych tekstów, a improwizują, ma uciechę, gdy aktorzy w sposób widoczny męczą się na scenie. Publiczność oczekuje błędów w fabule, potknięć aktorskich, szczerych wyznań: >>co ja mam mówić?!<
Izabela Mikrut
(podczas przygotowywania tekstu korzystałam z książki W. Sikory: „Nie tylko… kabaret POTEM”. Wrocław 1998, stamtąd pochodzą cytaty umieszczone w artykule)