GRINDHOUSE vol. 1. DEATH PROOF
Data: 2021-07-02 14:48:12Spodziewałam się czegoś więcej po twórcy takiego majstersztyku jak KILL BILL, który smakuje się poszczególnymi kadrami – niczym eleganckie wino drobnymi łyczkami.
Idąc torem tego porównania – Grindhouse: Death Proof nazwałabym winem marki „bełt”, które chleje się w krzakach i nie czuje smaku… Wspomniany Kill Bill łączy poezję (nie przesadzam!) obrazu z wyśmienitą, zróżnicowaną klimatycznie, zaskakującą… muzyką. Tyle epitetów, ale żaden nie jest pozbawiony sensu… Melodyjny, romantyczny Zamfir, wyrazista Meiko Kaji, poruszający Morricone, nostalgiczny Johnny Cash, energetyczny Chingon… Sporo by tu jeszcze wymieniać, mieszają się rytmy amerykańskie, japońskie, meksykańskie, włoskie i in., a wszystkie nie pozwalają przejść obojętnie, nie wsłuchać się, nie wzruszyć, nie dostać gęsiej skórki… Grindhouse… pozostaje d a l e k o w tyle. Tu czasem coś ciekawego „wpadnie” w ucho, ale z rzadka. Najczęściej jednak i w ilości przyprawiającej o mdłości bombardują nasze uszy przekleństwa i miałkie, bezpłciowe teksty o niczym. A gęsiej skórki można dostać z przerażenia, że w dzisiejszych czasach filmy nie trwają krócej niż dwie godziny! Bezpłciowe paplaniny, choć płeć ich autorów jest wyraźnie określona. Nie powiem, że są to kobiety, bo na to nie zasługują – raczej zblazowane młodociane, których treścią życia jest zaliczanie facetów, kolejnych butelek alkoholu i porcji narkotyku. Głupawe panienki na wiecznym kacu, przekonane, że wszystko im się należy, a życie to dzień po dniu niekończąca się zabawa. Nie chce się patrzeć na ich skacowane, wyzywające się nawzajem twarze.
Grindhouse: Death Proof – zachwycający Kurt Russell
Jedynym męskim akcentem jest Kurt Russell, który najpierw dość skutecznie (a później już nie) próbuje im uzmysłowić, że życie to jednak nie wspaniała impreza – a przynajmniej nie dla nich. I to jest najlepszy i jedyny interesujący akcent tego filmu. Szkoda, że tak rzadko pokazuje się na ekranie. Pojawia się wraz z mrożącą krew brutalnością, zaskakującą falą poczucia humoru i przemocy, która jak tsunami ogarnia sobą wszystko, co napotka na swojej drodze i miażdży (dosłownie…) wszystkich mających pecha znaleźć się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu. Przez moment karmi zgłodniałych widzów wywołanymi emocjami (śmiechu, podniecenia, przerażenia również), po czym znika, zanurzając ich w bezkształtnym bagnie „nicniedziania” się wraz z jego bohaterkami. Widz jest zmaltretowany do tego stopnia, że ma ochotę przewinąć taśmę (moje kondolencje dla kinomanów!). Nuda nudą nudę pogania!
Grindhouse: Death Proof: czy warto zobaczyć?
Szkoda, powtarzam SZKODA, że twórca prześmiesznych, błyskotliwych, pozytywnie zakręconych i na swój oryginalny sposób sensownych gadek rodem z Pulp Fiction czy Jackie Brown nie zaszczepił ich w tej produkcji. Tarantino, co się z tobą dzieje! Chłopie, weź się w garść! – chce się krzyczeć. Dialogi z Grindhouse… pozbawione są humoru, wszelkiego smaku, po krótkim czasie stają się przewidywalne, monotematyczne, torturujące widza kilkoma oklepanymi wulgaryzmami, pomiędzy którymi też nie ma żadnej treści.
Grindhouse… można by przerobić i uzyskać fajną, prostą rozrywkę. Russell ze swoją skancerowaną twarzą jest czarujący, a talentem aktorskim wręcz elektryzuje. Zresztą niektóre dziewczyny też są niczego sobie – oryginalne rysy twarzy, zmysłowa mimika, wygląd nie pozbawiony wad i cech charakterystycznych, co powoduje, że patrzy się z zainteresowaniem (np. nieregularna twarz i pełne kształty Vanessy Ferlito jako Arlene), a kiedy trzeba, potrafią zachować się dość emocjonalnie. Niestety, nawalił główny twórca wątpliwego dzieła, autor scenariusza… a więc ten, po kim spodziewano się najwięcej – Tarantino. Zdolnej obsadzie włożył do ust fatalne dialogi i przez większość czasu pozostawił aktorów z nimi z nakazem „nicnierobienia”. Nie mogło wyjść nic innego niż piękna klapa z ewentualnymi przebłyskami, jak ryba niewyraźnie podrygująca na piasku bez szans na świetlaną przyszłość.
Jest tu kilka scenek, kiedy Russell śmieje się prosto do kamery – tak, jakby do nas, do widzów. Robi to wrażenie oderwania filmu od filmu, połączenia go z rzeczywistością, przenikania się dwóch światów (tego wewnątrz ekranu i spoza) – wrażenie komunikowania się z widzem. Tarantino jest artystą, jego sposób przekazu nie jest jednolity, ale bogaty w zróżnicowane technicznie rozwiązania (gra kolorystyką – od czarno-białej po intensywne barwy, animacje – np. Kill Bill, rozcinanie i składanie obrazu z większych bądź mniejszych kawałeczków. Stara się dotrzeć do odbiorcy różnymi, często pokrętnymi drogami, co ja bardzo sobie cenię i tu też dostrzegam (śmiejący się do nas Russell, który jakby „otrzepał się” z filmowej fikcji i zwrócił do widza…; manipulowanie barwą przedstawionego świata), ale… nużące sceny z mdłymi dziewczynami zniweczyły wszystko.
Muszę jednak o czymś napisać… Kilka dni wcześniej widziałam film, którym byłam zachwycona, wręcz oczarowana – tak bardzo mi się spodobał, że wszystkim chciałam go polecić, lecz… myślałam o nim chyba przez godzinę, dwie, a nazajutrz rozmył się w mojej pamięci. Natomiast Grindhouse… niczym natrętna mucha „przylepił się” do mnie i od kilku dni prześladuje mnie w myślach. Może to przez sposób pokazywania postaci przez Tarantino, jego prowadzenie kamery, zbliżenia, detale twarzy, ciągle widzę seksowne spojrzenie Arlene, porysowany policzek Kurta? Może przez wściekłość na Tarantino, że tak rozczarował. A może jednak coś w tym filmie jest… I może… warto się o tym przekonać?
Marta Surowiecka