Najnowsza, nietypowa dla Marka Krajewskiego, książka jest zbiorem opowiadań, w których wyraźnie pobrzmiewa echo serii z Eberhardem Mockiem. Pobrzmiewa w warstwie narracyjnej, bowiem sceneria prezentowanych wydarzeń – wyjaśnionych, bądź nie, historii z doświadczenia zawodowego biegłego sądowego i medyka sądowego, znacznie odbiega od tego, do czego Krajewski przez lata skutecznie przyzwyczajał czytelników.
Doktor Kawecki to nie tylko bohater zbioru, to rzeczywisty specjalista do analizowania przyczyn śmierci. Autopsje, czyli sekcje zwłok, które przeprowadza w Zakładzie Medycyny Sądowej Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, pozwalają prokuratorom i policjantom ustalić, czy zmarły opuścił świat w naturalny sposób, czy też za sprawą czynników zewnętrznych. Swoje (zapewne) olbrzymie doświadczenie postanowił przelać na papier. Jednak zanim to zrobił, pracy tej podjął się uznany wrocławski pisarz i twórca kryminałów – Marek Krajewski.
I to jest zarazem wadą i zaletą przedstawionego zbioru. Autor ukazuje mroczny, a jednak dosyć banalny świat złych ludzi, zabijających od zawsze z tych samych powodów. Doktor Jerzy Kawecki otwiera zwłoki ich ofiar i odkrywa w nich to, co miało być ukryte. Opisy przeprowadzanych sekcji intrygują, są zarazem interesujące, bowiem dostarczają dużo naukowego materiału (choćby opis wytrzymałości ludzkiej skóry u ofiary, po której szyi przejechał pociąg) i pouczające (pozwalają zrozumieć, jak daleko posunęła się nauka w kwestii analizy ludzkiego ciała). Krajewski, będąc wszakże pisarzem, uzupełnił te dość suche, ale wystarczająco ciekawe opisy o fragmenty, będące czymś w rodzaju wypoczynku dla czytelnika. A mianowicie przedstawił swojego bohatera i współautora jako postać, która poza salą sekcyjną ma rodzinę, zainteresowania, a nawet podjada chruściki i chodzi na spacery z psem. Konsekwentne mieszanie i uzupełnianie się tych dwóch płaszczyzn narracji wydaje się jednak niepotrzebne. Wszak czytelnik zainteresowany opowieściami o krwawych zbrodniach i odpiłowywaniu czaszki denata przez niezastąpionego na sali sekcji pana Irka nie jest postacią tak delikatną, by trzeba mu było dawać czas na oddech. Człowiek wrażliwy po prostu po taki zbiór nie sięgnie.
Osobną kwestią pozostaje niepodrabialny styl Krajewskiego, który znamy z powieści o Mocku i Popielskim. Jednym może przeszkadzać, innym wręcz przeciwnie, jest doskonale rozpoznawalnym atrybutem prozy pisarza, świadczącym o jego kunszcie.
Oczywiście, byłoby znacznie prościej, gdyby doktor Kawecki był dziwakiem, człowiekiem z patologiami, genialnym, ale nieznośnym. Wówczas opowiadania wpisałyby się w obowiązujący ostatnio w literaturze sensacyjnej model doskonałego aroganta. Ponieważ Krajewski zaprosił do swoich opowiadań postać autentyczną, w dodatku znaną we Wrocławiu, bohater jest, zgodnie z prawdą, człowiekiem nie tylko sympatycznym, ale na dodatek skromnym. Żaden z niego doktor House, czy inny Hannibal Lecter. To zupełne przeciwieństwo Eberharda Mocka.
Książki opisujące przerażające sukcesy medycyny w rodzaju Stulecia chirurgów Thorwalda czy wydanej niedawno Balsamiarki Izabeli Kawczyńskiej (tu opowieść o warsztacie tanatopraktyka) zwykle zyskują spore grono czytelników, zainteresowanych zarówno makabrą, jak i przekraczaniem granic naturalnie wyznaczonych przez śmierć. W tym przypadku uważam, że najlepsza historia ze świata przenikania się życia i śmierci wciąż jeszcze jest przed nami.
Głowa Minotaura Marka Krajeskiego to książka prezentująca nam fikcyjną historię z Wrocławia roku 1937, której powiązania sięgają także Lwowa. Pozycja...
Wrocławska ruletka Wrocław, rok 1934. Podczas perwersyjnej orgii zostaje porwany, a następnie zamordowany urzędnik pocztowy Sepp Frömel. Kilkanaście dni...