Można się zaczytać.
Lucinda Riley umiejętne łączy tajemnicę (ale taką, że od razu serce przyspiesza), miłość i wielkie emocje z stylową scenerią, której niczego nie można zarzucić. Riley przywołuje świat niczym z bajki. Kolory, zapachy, dźwięki. Czujemy smak hinduskich potraw i widzimy piękno edwardiańskiego świata z jego sztywną etykietą, surowymi zasadami i nieuchwytnym, pożądanym urokiem, nieosiągalnym i uwielbianym tak bardzo, że samo osadzenie w nim fabuły zwiastuje sukces powieści. Dorzucona do tej scenerii postać gwiazdy rodem z Hollywood jest jak dodatkowa łyżeczka cukru w herbacie. Jeżeli jednak zamieszamy, zrobi się zbyt słodko.
Kiedy Anahita Chaval żegna się z życiem po stu latach przeżytych w luksusie, pozostawia po sobie pamiętnik, a w nim tajemnicę życia i zaginięcia dziecka. Dokument trafia w ręce jej potomka. Wraz z nim na barki młodego człowieka spada misja. Musi wrócić do kraju młodości prababki i wyjaśnić kilka spraw, o których niemal zapomniano w świecie angielskiej arystokracji. I w tym momencie rozpoczyna się baśń, która jest sagą, historią o poszukiwaniu miłości, o złej wróżce – teściowej i wielkiej przyjaźni pomiędzy Anahitą i Indirą. Baśń ciągnąca się przez pięćset stron i przez cały dwudziesty wiek, aż po współczesność, przez dramatyczne zmiany, które dotknęły Anglików i Hindusów, gdy ich świat zmieniał się szybciej niż można było oczekiwać.
Riley rozciąga fabułę pomiędzy niewyobrażalnym bogactwem hinduskich książąt a snobistycznym światem angielskich posiadaczy ziemskich. Czar Orientu i salony Europy, połączone pieniędzmi, a podzielone uprzedzeniami rasowymi. Róża północy to opowieść o innym świecie, tak odległym, że aż chwilami nieprawdziwym. To także baśń ze świata, którego nie ma i nigdy już nie będzie. Nie wiadomo nawet na pewno, czy kiedykolwiek istniał. Ot, taka historia zza siedmiu gór, zza siedmiu mórz, prawdziwa i nieprawdziwa zarazem. Ciekawa o tyle, że wychodzi daleko poza bajkowy ślub, po którym wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Podobnie jak sceneria, tak i język tej opowieści jest nadmiernie bogaty, jakby pełen ozdobników, które mogą dodawać uroku, ale bez nich opowieść również byłaby możliwa. Nie wszystko trzeba nazywać i nie o wszystkim dokładnie mówić. Czasami niedomówienie i powściągliwość w okazywaniu uczuć i komentowaniu wydarzeń pozwala przekazać znacznie więcej, niż drobiazgowa, a miejscami przesłodzona nadmiarem precyzyjnych określeń forma ekspresji. Czy atrakcyjna, czy męcząca - to już rzecz gustu i oczekiwań.
Trudno autorce zarzucić brak konsekwencji. Sypie uczuciami bez umiaru, wręcz pokrywa nimi fabułę tak mocno, że nie pozostaje już wiele więcej. Róża Północy to jednak nie ckliwa historyjka o miłości pomiędzy ludźmi z różnych światów. To także opowieść o świecie, który na zawsze odszedł i nic już go nie przywróci. Pozostaje tylko westchnąć nad tym, jak bardzo był piękny i jak bardzo okrutny. Idealny do baśni o księżniczce, która żyła długo i nie zawsze szczęśliwie. Ta historia jest anachroniczna zarówno w formie, jak i w sposobie opisania. Tak anachroniczna, że nawet Przeminęło z wiatrem wydaje się wobec niej bardziej nowoczesne. Zupełnie jakby Lucinda Riley przeniosła się w czasie. Ale może o to właśnie chodzi w baśniach?
Sześć sióstr. Choć urodziły się na różnych kontynentach, wychowały się w bajecznej posiadłości na prywatnym półwyspie Jeziora Genewskiego...
Odszyfrowanie tajemnic przeszłości, jest kluczem do teraźniejszości – zapierająca dech w piersiach o powieść o miłości, wojnie, odpowiedzialności...