Jak wiązać muchę ciut za ciasno
Narratorem powieści Mucha jest jej główny bohater, Apoloniusz, agent ubezpieczeniowy, który życie zna jak własną, czasami dziurawą kieszeń. Dzieli się on z czytelnikami niesamowitą historią, która mu się przydarzyła pewnego całkiem normalnego dnia. Idąc z dobrą ubezpieczeniową nowiną do kolejnego spragnionego poczucia bezpieczeństwa klienta zostaje wmieszany w historię kryminalno-gangsterską. Będąc przypadkowym świadkiem porachunków przestępców zostaje zmuszony do bezpardonowej walki o życie swoje i swoich bliskich. Do walki, którą on, człowiek raczej nie przeszkolony w szeregach ludowej armii, amator, którego ominęło szczęście lekcji przysposobienia obronnego czy przeszkolenia wojskowego prowadzi z fantazją nieomal ułańską. Apoloniusz zaskakuje pomysłowością, wykorzystaniem rekwizytów, zaciętością i wolą walki do końca. Dowodzi to poniekąd, że duch w narodzie nie gaśnie, a romantyczne tradycje nie tylko bawią i śmieszą, ale pozwalają przetrwać nawet wtedy, kiedy praktyczny pozytywizm z rezygnacją kolejny raz mówi „pas”. Apoloniusz zadziera z kim tylko może: z gangsterami i policjantami, zwłaszcza specjalnymi. Cóż to jednak znaczy dla doświadczonego agenta ubezpieczeniowego, który zawsze czuje się jakby był na pierwszej linii frontu walki o dobro każdego obywatela.
To historia z pogranicza jawy i snu. Choć realia wciskają się nieomal każdą dostępną szparą, wyłażą spomiędzy akapitów jak karaluchy, to relaksujące, odprężające jak kąpiel w wodach termalnych poczucie odrealnienia towarzyszy stale przygodom agenta Apoloniusza. Cóż, są zbyt nieprawdopodobne, zbyt barwne, zbyt momentami zabawne, by były prawdziwe. Czy jednak w literaturze tego typu chodzi o to, aby epatować zmęczonych obowiązkami czytelników twardym, namacalnym życiem? By kłuć ich realizmem po zaczerwienionych od wpatrywania się w ekran bądź monitor oczach? Chyba nie, raczej o to, żeby wybierając z życia różne charakterystyczne elementy złożyć z nich ciekawy, zabawny, niesztampowy obraz. Coś, co przedstawi niekoniecznie na co dzień śmieszną rzeczywistość w zupełnie innym świetle.
Idziemy, a w zasadzie to gnamy na złamanie karku wraz z Apoloniuszem przez wydarzenia, w które zostaje mniej lub bardziej przypadkowo zamieszany. Nie ma tu chwili odpoczynku, nie ma czasu na rozwlekłe dumanie. Akcja trzyma nas za rękę i ciągnie, pokrzykując „szybciej, szybciej”. To nie znaczy, że każdy akapit jest przedstawicielem bystro mknącej ku zakończeniu akcji. Bohater nieustannie dzieli się z nami myślami, które wyrastają w jego głowie z łatwością, jaką dysponują chwasty na wolnym kawałku ziemi: z mocą wodospadu, bez problemów i w obfitości, o której zwykły szczypiorek może tylko pomarzyć. Jego myśli to taki produkt naszych przełomowych, medialnie kreowanych czasów: mieszanina racjonalizmu, sceptycyzmu, popularno-naukowości oraz ezoteryzmu udającego coś zupełnie przeciwnego. Tak jak typowy statystyczny Polak, w 99 procentach szczęśliwy według różnych poważnych, wiarygodnych badań sondażowych, Apoloniusz stwierdza bez ogródek: „Cholera, jak ja nienawidziłem swojej roboty! Szczególnie w poniedziałek.”
Myśli agenta to zlepek tego, co każdego dnia serwują nam media i popkultura. Opakowany w błyszczącą, kolorową, zachęcająco szeleszczącą, wybitnie ekologiczną folię. Rozumiemy je więc, bo jak wszyscy ludzie otwarci na świat najbardziej lubimy te myśli, filmy, piosenki, które już wcześniej znaliśmy, widzieliśmy, słyszeliśmy.
Język, język, język... Zaletą powieści jest język, mowa Polaka rozczytanego w wiodących gazetach codziennych i w ambitnych czasopismach zwanych przewrotnie kulturalnymi. Apoloniusz wie, kto to Duda-Gracz, Starowieyski czy Dali. Używa słów takich jak "infinitezymalnie" jak kieliszka dobrego wina lub wyborowej wódki do wykwintnego posiłku. Mówi jak popularni telewizyjni bajarze, używając języka, który wyraża nawet to, czego głowa nie pomyśli. Agent ubezpieczeniowy jest wesoły, umiarkowanie zadowolony, dzielny, męski, skłonny do narzekań, prawdziwy sens życia znajdujący głównie w filmach Monty Pythona. Z łatwością sięga po tak ukochane przez najlepszą część naszej inteligencji wulgaryzmy, które dodają ostrości pieprzu całej słodko-mdłej ich egzystencji.
Wszystko jest tu swojskie: menele, gangsterzy, policjanci, marzenia agenta ubezpieczeniowego, dziennikarze, problemy ludu, oczekiwania kobiet. Swojskie, znane, nasze, zarazem jednak znacznie barwniejsze i ciekawsze niż w normalnym życiu. Na tym zresztą polega przewaga literatury nad siermiężną rzeczywistością, że z szarości potrafi wydobyć wszystkie barwy tęczy.
Pomysł na książkę nie jest zbyt oryginalny, choć całkiem nieźle wykonany. Jest co najmniej kilka filmów, zagranicznych, w których zwykły, przeciętny szary obywatel wpada w ciąg zdarzeń, które z normalnością nie mają wiele wspólnego. Spotyka dziwnych ludzi, pamięć płata mu figle, odwiedza miejsca o których wcześniej czytał tylko w prasie i to niekoniecznie kulturalnej. Są to filmy z życia wzięte, ale tak solidnie zakręcone, że z owego twardego życia zostaje tam praktycznie niewiele. Nieprzewidywalne zdarzenia, tragikomiczne przypadki, postaci bardzo charakterystyczne - ta powieść ma coś z klimatu takich właśnie filmów. Jest jak prosta nierównoległa do życia, która przecina się z nim tak naprawdę tylko w jednym punkcie, na pierwszej stronie historii. Absurdalność i spore odrealnienie sytuacji i wydarzeń pozwalają autorowi na pełną swobodę twórczą. Tu wszystko może się zdarzyć, choć nie jest to świat z popularnej piosenki.
Zwraca uwagę specyficzny styl opowieści. Słowne fajerwerki oparte o powszechnie znane, popkulturowe symbole, których pełna jest wspólna przestrzeń komunikacyjna społeczeństwa. Niespodziewane zlepki słów, porównania soczyste, epitety barwne, Skowroński żongluje słowami z dużą wprawą. Akcja biegnie szalonym tempem, bez typowej wielkomiejskiej zadyszki przeciętnego, nadmiernie zasiedzianego obywatela po trzydziestce.
„Gdy słuchałem własnego głosu, dziwiłem się mimowolnie, jaka ta historia jest nieskomplikowana, a jej aktorzy ohydnie banalni.”
Czytając powieść nie musimy się martwić. Czeski, rosyjski, francuski czy nasz polski neorealizm nie zranią nas swoim cienkim jak żyletka ostrzem. Realia są tu zawarte, ale nie bierze się ich zbyt dosłownie. Są trochę jak bibeloty w starym mieszkaniu, urocze i pełne wdzięku. Przygody Apoloniusza porównać można do podróży Alicji do Krainy Czarów. Z tym, że tą krainą jest szare, ponure miasto, podejrzane dzielnice, willa gangstera, bazary, zaułki, które na myśl przywodzą raczej Krainę Koszmarów. „Praktycznie nie opuszczało mnie wrażenie nierealności, przebywania w jakimś innym równoległym wymiarze, w którym złośliwe siły igrają moim losem.” - stwierdza w pewnym momencie Apoloniusz. Nas też od początku dopada owo uczucie. To ono sprawia, że możemy się beztrosko śmiać, oddychać spokojnie i brnąć przez stepy akermańskie kolejnych niezwykłych przygód bohatera.
Trzeba przyznać, że Skowroński zadziwia niezłą znajomością języka i kultury menelskiej. Ze swobodą porusza się również w wodach mejnstrimowych przemyśleń i obserwacji, które dobrze wpasowują się w schemat akceptowanego przez wpływowe elity sposobu myślenia. Daje nam w swojej książce rozrywkę, dla jednych mniej, dla innych bardziej wyrafinowaną. Raczy specyficznym humorem, który ma swoich zwolenników, ale nie każdego musi bawić do łez. Zwala nam na głowę tabuny przestępców, pościgi, śmiertelne strzelaniny, ucieczki, podstępne knowania, wyrafinowane akcje twardych choć dobrodusznych agentów policji. Wszystko to bierze na szczęście w jeden wielki, wytłuszczony nawias.
Przez Europę przetacza się fala zuchwałych kradzieży znanych dzieł sztuki oraz bezcennej biżuterii. Proceder nie ustaje, mimo że do jego zwalczenia włączają...
ONA - pisarka, z pozoru twardzielka, a naprawdę marzycielka. Trochę dziwna, bo nie lubi ani złota, ani brylantów, uwielbia natomiast gadżeciki i... golonkę...