Zbrodnia w raju
Data: 2011-06-24 23:01:20Janina Koźbiel: Gdyby sądzić po czułości, z jaką pochyla się Pani nad każdą przydeptaną trawką, robaczkiem czy myszką, nie sposób przypuścić, że sięgnie Pani po formułę kryminału. Tymczasem mamy nie tylko „Wszyskie moje kaczuszki”, ale też „Detektywa i panny”...
Magdalena Lewańska: „Kaczuszki..” napisałam dla mamy, która czytywała ten rodzaj literatury, a szczególnie lubiła Agathę Christie.
J.K.: I spodobało się?
M.L.: Tak, choć nie od razu w całości. Po pierwszej lekturze mama skrytykowała zakończenie. Ale kiedy wszyscy znajomi, zagonieni do czytania, przybiegli oświadczyć, że właśnie zakończenie najbardziej im przypadło do gustu, mama przeczytała książkę po raz drugi. I zaakceptowała finał.
J.K.: Pani liczyła się ze zdaniem matki?
M.L.: Bardzo. W mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie była niezwykle silna linia kobieca, mocne związki między matkami i córkami. Jak pamięcią sięgam, gdzieś aż do prapraprababki. Wszystkie kobiety dość sprawnie posługiwały się piórem, podejmowały się różnych działań społecznych, miały wyraziste charaktery. Benigna Jarecka-Maurin była tą, która utrwaliła swoje przeżycia w książce „Dziwy i czary mojego dzieciństwa”, wydanej przez Ossolińskich we Lwowie.
J.K.: Jest Pani typową przedstawicielką swojej rodziny?
M.L.: Musiałabym wiele opowiadać o moich latach dziecinnych i nastoletnich w rodzinie z przyległościami... Tak, jestem typowa – efekt karmienia ducha raczej niż ciała, bez tracenia z oczu realiów życia.
J.K.: To znaczy, że można polegać na Pani?
M.L.: O, tak, polegać na mnie można, wręcz do znudzenia. Jeśli jest we mnie jakaś niedojrzałość emocjonalna – a czasem, mam wrażenie, jestem tak postrzegana – to wynika ona z perspektywy, z jakiej przyglądam się zjawiskom i ludziom. Wybieram jakiś inny punkt, z którego wyruszam ku ludziom, a w konsekwencji daje to może jakiś brak powagi, który sprawia, że na przykład nie potrafiłabym pewnie poważnie przemówić publicznie.
J.K.: Przesadna dojrzałość może hamować pracę wyobraźni, podstawę funkcjonowania pisarza…
M.L.: Akceptuję taką wykładnię, dobrze to brzmi…
J.K.: ...a musi mieścić Pani w sobie wiele ludzkich losów.
M.L.: Rzeczywiście tak jest, mieszczą się wszyscy, bez wyjątku. Ale skąd pani to wie?
J.K.: Wystarczy wejść w świat „Detektywa...”. Od razu widać, że nie ma problemu z tworzeniem pełnokrwistych, barwnych postaci.
M.L.: To skutek wieloletniej praktyki. Nauczyłam się rozwiązywania problemów przez dzielenie siebie na części, wyodrębnianie z własnego wnętrza spójnych fragmentów osobowości, na przykład pięciu czy sześciu. Ja nic tym moim częściom nie każę, do niczego ich nie zmuszam, one załatwiają wszystko między sobą, a każda z nich jest równouprawniona. Ja tylko obserwowuję, jak rozwiązują mój problem, szukają optymalnego wyjścia z sytuacji, jak się ze sobą spierają lub kłócą. A czasem któraś nie chce brać udziału w dyskusji, mówi „nie budźcie mnie”. I, proszę sobie wyobrazić, problem naprawdę zwykle znika. W efekcie ja sama jestem uleczona.
J.K.: Potrzebowała Pani terapii? Może Pani o tym opowiedzieć?
M.L.: Potrzebuję ciągle, co jakiś czas. A wiele lat temu miałam dłuższy okres załamania i niewiary, choć zaczęło się na pozór niewinnie – od młodzieńczej miłości. Otóż zakochałam się głęboko i z wzajemnością, ale nie byłam gotowa do obrony moich uczuć przed otoczeniem. A najbliżsi nie akceptowali mego zauroczenia, bo ukochany był hippisem, wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, z powodu swojego stylu życia traktowanym przez opinię publiczną jak śmieć. Jeśli chodzi o moją rodzinę, to nie do końca tak było. Akceptowali, lubili L., tylko nie chcieli, żebym łączyła z nim swój los. Nie słyszałam z ich ust wyraźnego potępienia, ale widziałam je w ich spojrzeniach, czytałam między słowami. I kiedy ukochany za niegroźny incydent, oceniony jako chuligański, trafił do aresztu, a u mego boku pojawił się inny młodzieniec, nie mający w sobie nic z buntownika, a wzorcowo wręcz zsocjalizowany, poczułam coś w rodzaju szczęśliwej harmonii. Mogłam zadowolić i siebie, i rodzinę. Szybko wyszłam za mąż, by wkrótce wyjechać z Wrocławia.
J.K.: Nagle, bez przygotowania?
M.L.: Wyjechałam z półrocznym mniej więcej poślizgiem, w czasie którego stara miłość odżyła i uświadomiła mi skalę mojego zagubienia. Ale, tak czy inaczej, odwrotu nie było, wylądowałam w Getyndze, po upływie jakiegoś czasu – wahań i nauki języka – zmieniłam kierunek studiów, straciłam serce do męża i małżeństwa, znów zmieniłam miejsce zamieszkania... Potem przez jakiś czas żyłam jakby w przeciągu: będąc w Hanowerze, czułam się rozdarta, przyjeżdżałam do Wrocławia i zdawałam sobie sprawę z tego, że nic mnie już do tego miasta nie przykuwa, a tam wciąż wiele odrzucało. Ale w końcu, szczęśliwym trafem, spotkałam osobę, która wkrótce stała się przyjaciółką – po prostu dobrze się rozumiałyśmy i dobrze bawiłyśmy razem. Chyba po prostu dość już miałam, podobnie jak Dirk z powieści, wałkowania problemów ze śmietelną powagą, dlatego z Gudrun opowiadałyśmy sobie nasze nieszczęścia to na smutno, to na wesoło, aż pozbyłyśmy się ciężaru i zaczęłyśmy prowadzić wesołe, studenckie życie... Tak zamknął się pierwszy długi okres depresji. Po zakończeniu studiów, gdy moje życie znów radykalnie się zmieniło, zachorowałam na ciężką nerwicę lękową. Przez całe lata byłam niezdolna do życia. Bardzo powoli odzyskiwałam grunt pod nogami, zaczęłam stopniowo zdrowieć. W końcu złapałam równowagę.
J.K.: W jaki sposób?
M.L.: Przez śnienie. Przeczytałam pewną wartościową książkę na ten temat. Tak, można świadomie wywołać w sobie sen, który pozwoli oswoić lęk, trapiący kogoś na jawie. Śniłam więc obraz niedźwiedzia polarnego, takiego wielkiego, białego, którego się potwornie bałam, ale do którego z drżeniem się zbliżałam, aż w końcu pogładziłam go. Niedźwiedź, symbol mojej nerwicy, nie stał sie mniej groźny, ale mnie nie pożarł. Gdy się obudziłam, miałam już całkiem inny stosunek do swojej choroby – przestałam być jej bezwolną ofiarą.
J.K.: Czy podobną terapię szykuje Dirkowi Alke, jedna z Pani bohaterek? Żeby go uleczyć z pewnej paraliżującej fobii?
M.L.: Być może ma ją na myśli, ale stosowanie nie będzie już potrzebne. Dirk uleczy się sam. No, może z niewielką pomocą Isi i Edeltraud.
J.K.: Alke jest postacią ważną, ale jednak nie całkiem poważną. Trochę z niej Pani kpi...
M.L.: Ależ skąd! Jakbym śmiała! To bardzo wartościowa jednostka: solidna, opiekuńcza, aktywna, dobra. Ma tylko jedną – niegroźną przecież – wadę, brakuje jej poczucia humoru.
J.K.: Ale, głowę daję, że w sporach Alke z Dirkiem czytelnik stanie po jego stronie!
M.L.: Znam czytelnika, który zdecydowanie woli Alke od Isi. Ja sama komisarza Dirka bardziej rozumiem i bardziej czuję, podobnie jak Isię czy – do jakiegoś stopnia – Edeltraud. Oglądam go od środka, wiem, jak może postąpić w poszczególnych sytuacjach, i rozumiem, dlaczego takich, a nie innych dokonuje wyborów. Podobnie jest właśnie z Isią, dlatego tych dwoje w pewnym momencie poczuje do siebie sympatię. Na Alke patrzę wyłącznie od zewnątrz i nie zawsze ją rozumiem. Ale z tym większym zainteresowaniem obserwuję jej zachowanie, podziwiam mądrość, ambicję, doświadczenie, urodę, gospodarność.
J.K.: A nie ma Pani wrażenia, że po wyjeździe do Hanoweru ta dziewczyna nagle zgłupiała? Stała się gęsią, która za wszelką cenę pragnie zrobić karierę... Zwłaszcza w kontekście wyczynów prokuratora Erlanda wygląda to na ośmieszenie.
M.L.: Nie. Alke poznaje większy świat i bardzo poważnie podchodzi do swoich studiów. Chyba wolałaby zrobić karierę, niż jej nie zrobić i pewnie nie miałaby nic przeciwko temu, żeby Dirk zrobił karierę, ale jeszcze bardziej zależy jej na tym, żeby zrozumiał, gdzie jest jego miejsce i je zaakceptował.
J.K.: W swoim debiucie Pani opisała bunt postaci. Między innymi to sprawiło, że „Wszystkie moje kaczuszki” trudno było traktować wyłącznie jako kryminał.
M.L.: Tak, tak, mam taką dziwną przypadłość. Sceny, które wymyślam i opisuję, potem mi się, czasem nawet w realnym życiu, przytrafiają. Jeśli chodzi o „Kaczuszki”, to prawda, nie są kryminałem. Ale najnowszej powieści nic już chyba pod tym względem nie brakuje; są trupy, jest komisarz, jest śledztwo i przestępcy też są. Pracowałam intensywnie również nad tym, aby czytelnik mógł przyjąć na siebie rolę śledczego i analizować poszlaki, które mu podrzuciłam. Przyznam, że to był dość trudny etap pracy. Kiedy skończyłam opisywanie, jak komisarz osiąga cel, pocięłam całą historię na fragmenty i dzień po dniu analizowałam, szukając miejsca, w którym mogłabym umieścić jakieś nowe zdarzenia. Tak, aby wszystko było logiczne, podsycało zainteresowanie, ale zbyt wiele nie zdradzało. Ale co do reszty – sza, nic już nie możemy zdradzać na ten temat. Aby nie psuć przyjemności czytelnikowi.
J.K.: Na ile Kirchdorf z „Detektywa i panien” to portret miejscowości, w której Pani żyje?
M.L.: W 1972 roku mąż zabrał mnie na wycieczkę. Odwiedziliśmy Duderstadt, niedaleko granicy ze wschodnimi Niemcami. Żywego ducha nie zastaliśmy w miasteczku. Wszyscy mieszkańcy biegali dookoła swojej miejscowości po wałach. Teraz myślę, że to był właśnie jeden z pierwowzorów Kirchdorfu z powieści. A Lachendorf, gdzie mieszkam od dwudziestu lat, to wieś, która bardzo intensywnie rośnie wskutek migracji mieszkańców pobliskich miast, m.in. Hanoweru. Mój mąż, nauczyciel w miejscowej szkole, jest wśród mieszkańcow osobą znaną i szanowaną. Ja słyszę zawsze grzeczne gutenmorgen, gutentag, ale ciągle jestem oglądana z dystansu – raz, góra trzy razy wypiłam z sąsiadką wcześniej zaplanowaną kawę. Przyczyn jest pewnie wiele, między innymi różnice między mentalnościami: północny Niemiec przed każdym socjalnym kontaktem zastanawia się, czy nie będzie przeszkadzał i na ogół dochodzi do wniosku, że tak. Ale tak naprawdę ja nie potrzebuję towarzystwa, żeby się nie nudzić. Przyjaciół mam mnóstwo, tyle że nie na miejscu. Spotkania, rozmowy telefoniczne z nimi są wspaniałe i intensywne, ale nie potrzebuję ich na co dzień. Bo lubię być sama. W tym kontekście chwalę sobie nawet niemiecką powściągliwość. Przede wszystkim pochłania mnie mój ogród, w którym wszystkie rośliny zasadziłam własnymi rękami i sama je pielęgnuję. Dlatego wyjeżdżać z Lachendorfu mogę tylko w zimie.
J.K.: Isię z powieści łączy więc z Panią o wiele więcej, nie tylko polskie korzenie?
M.L.: Łączy nas i stacja ekologiczna, w której pracowałam dwadzieścia lat temu, i wykształcenie, i – chyba – stosunek do natury, pełen czujności, jak to u biologa.
J.K.: A świadomość, że mieszka Pani nie wśród współczesnych zabieganych ludzi, lecz w jakimś raju, w którym zbrodnia jest tylko krótkotrwałym naruszeniem ładu?
M.L.: Lachendorf oczywiście nie jest prawdziwym rajem, jedynie może się taki wydawać w porównaniu z wielkimi miastami. Na przykład młodzież szkolna to nie anioły, ale tamtejszym uczniom nie wpadnie do głowy terroryzować nauczycieli. Chodzę bez obawy na samotne spacery po lesie, także wieczorem; w Hanowerze wolałam nie iść sama przez park nawet w biały dzień. Kiedyś lubiłam ruch i anonimowość wielkiego miasta, teraz rozkoszuję się ciszą i jest mi miło, że jestem rozpoznawalna.
Może nie docierają do mnie prawdziwe problemy mieszkańców, ale faktycznie czuję się tak, jakby był to świat ludzi porządnych i rzetelnych. Nawet cień przeszłości tego spokojnego rytmu życia nie potrafi zburzyć. Co nie znaczy, że oni nie pamiętają, nie piszą o niej, nie mówią.
J.K.: Ale też przeszłość jest matecznikiem zbrodni w powieści, w niej trzeba szukać motywów.
M.L.: To jeszcze mogę przyznać, ale więcej już nic nie powiem na ten temat.
J.K.: Cóż, pozostaje mi podziękowanie!