Tajemnicą dobrego horroru jest trzymanie w ryzach wyobraźni. Wywiad z Robertem Ziębińskim
Data: 2021-06-01 09:45:12Tajemnicą dobrego horroru jest trzymanie w ryzach wyobraźni. Pewnych granic w tym gatunku po prostu nie można przekraczać, bo jeśli to zrobimy, staniemy się śmieszni, a horror, zamiast straszyć, stanie się karykaturą samego siebie – mówi Robert Ziębiński, autor powieści Wiła.
Zaczynać powieść dla nastolatków od urwania dziecku głowy – to nie jest trochę przesada?
Wie Pan, Bracia Grimm robili już dzieciom gorsze rzeczy i nikt im jakoś tego nie wypomina. A serio: sam mam dziecko i widzę, co w książkach czy filmach naprawdę budzi jego przerażenie, a nad jakimi opisami moja córka przechodzi do porządku dziennego. Początek jest mocny, ale celowo – chcę pokazać, że dzieje się coś bardzo złego i moim bohaterom grozi naprawdę poważne niebezpieczeństwo.
Kryminałów dla młodzieży jest całkiem sporo nawet na polskim rynku. Horror to jednak trochę inna historia…
R.L. Stine, jeden z najpopularniejszych autorów na świecie, twórca Ulicy strachu i Gęsiej skórki jest specjalistą od horrorów dla dzieci i młodzieży właśnie. Jego powieści są autentycznie przerażające, wyrastają z tradycji baśni braci Grimm, w których okrucieństwo było bardzo mocno obecne. To właśnie jego powieści, szczególnie cykl Gęsia skórka, były dla mnie swego rodzaju wzorcem i inspiracją. Cenię w nich zwartość, spójność, klarowny podział na trzy akty, konsekwencję w prowadzeniu czytelników do jasno określonego celu.
I to jest tajemnica dobrego horroru?
Tajemnicą dobrego horroru jest trzymanie w ryzach wyobraźni. Pewnych granic w tym gatunku po prostu nie można przekraczać, bo jeśli to zrobimy, staniemy się śmieszni, a horror, zamiast straszyć, stanie się karykaturą samego siebie. Dobrze to widać w slasherach czy horrorach ekstremalnych, które ogląda się często jak komedie slapstickowe, choć to, co widzimy na ekranie, nie jest przecież śmieszne. Moim zdaniem niedobre slashery pokazują często, że przedobrzenie, przerysowanie w takim gatunku jak horror prowadzi często do infantylizacji i sprawia, że ten gatunek jest traktowany po macoszemu.
Kogo dziś obchodzą stare polskie baśnie?
Mógłbym powiedzieć, że nikogo, ale nie byłaby to prawda. Dawne baśnie, legendy są nośnikami pewnych mitów, wzorców, historii, do których literatura odwołuje się od lat. Motyw Kaina i Abla, Eurydyki i Hadesa wciąż powracają w popkulturze. Dawne baśnie to pewne opowieści założycielskie, tworzą konstrukcje, wzorce, do których twórcy mogą się odwoływać lub od których mogą się odbijać. Jeśli nie zna się tych podstaw, trudno budować nowe historie.
Pan zaczął od zdmuchnięcia z nich całej tej nagromadzonej przez lata warstwy kurzu.
Wszystko zaczęło się, gdy przypadkiem znalazłem u znajomych książkę, którą pamiętałem z dzieciństwa, ale nie mogłem do niej dotrzeć – gigantyczny, bo liczący ponad 1000 stron baśni z Pomorza. Kiedy zacząłem je czytać, zorientowałem się, że czytam właśnie te wszystkie romanse, opowieści grozy i kryminały, tylko w wersji ludowej, podanej setki lat temu przez kogoś innego, z innymi bohaterami, ale konstrukcja i schematy się zgadzały. W powszechnej świadomości funkcjonuje 5, może 6 polskich baśni, tymczasem jest ich o wiele więcej i stanowią prawdziwą kopalnię inspiracji.
I korzystając z niej, można pokazać, co by się stało, gdyby Boruta czy Wiła pojawili się w czasach Facebooka. Dzisiaj nawet duchy potrafią łączyć się z siecią?
Oczywiście. Jeśli akcja toczy się tu i teraz, współcześnie, to trzeba jakoś wykorzystać wszystkie te dobrodziejstwa świata, który nas otacza. Zawsze w horrorach podobało mi się przenikanie się rzeczywistości, przenoszenie elementów dawnych, analogowych do współczesności. Na Netflixie od niedawna znaleźć można Demony Lamberto Bavy z lat 80. – to piękny przykład horroru zabawnego w sposób w pełni zamierzony, wykorzystujący motyw przeniesienia demonów do telewizji na wiele lat, nim świat odkrył Ring. By nasze historie żyły, muszą adaptować się do czasów, w jakich są opowiadane.
Powiedział Pan, że nie przepada za Stranger Things ze względu na gęsty sos nostalgii, jakim ta historia jest oblana. Ale w Pańskich powieściach nowoczesność też przeplata się z rekwizytami, które jakoś odwołują się do nostalgii – jak choćby kaseta VHS w Wile.
Tyle że w pierwszym sezonie Stranger Things sentyment był główną osią napędzającą fabułę i jeśli wyjąć z tego serialu rekwizyty, niewiele by zostało. W kolejnych sezonach dużo się zmieniło i choć nadal nie jestem wielkim fanem tej produkcji, doceniam pomysł na nią i na jej rozwój.
Sentyment do tego, co było, czują chyba wszyscy, którzy choć trochę lubili swoje dzieciństwo. I siłą rzeczy, gdy opowiadają swoje historie, odwołują się do tekstów kultury, które znają, do produkcji, które kochali, do przedmiotów, które kiedyś były dla nich ważne. Dla mnie ważne było Martwe zło i cała moja książka narodziła się z refleksji: co by było, gdyby rzeczywiście istniał Necronomicon, ale taki napisany przez Mistrza Twardowskiego. A grupa nastoletnich przyjaciół próbujących wyjaśnić pewne zagadki to motyw wymyślony wiele lat przed tym, zanim wykorzystali go bracia Duffer w Stranger Things czy nawet Stephen King w Tym.
Fajne są w ogóle te Pańskie dzieciaki. Powoli, jak Kamil, interesują się już przeciwną płcią, ale jeszcze nie weszły w okres nastoletniego buntu…
Mają 13-14 lat – za kilka miesięcy przestaną być fajne, a zaczną być upierdliwe. To musi się wydarzyć, ale tymczasem zatrzymałem ich jak w kadrze w tym właśnie naprawdę dobrym okresie. Dorastanie to taki czas w życiu człowieka, kiedy jednego dnia kładzie się spać i wszystko jest w porządku, a następnego budzi się i jest już kimś zupełnie innym. Tak będzie z każdym dzieckiem i tak musi być, bo tak działa biologia.
Tylko wie Pan, te dzieciaki trochę za swobodnie wszędzie biegają jak na XXI wiek… To dlatego, że mieszkają w małym miasteczku?
Myślę, że trochę tak, ale trochę to chyba kwestia podejścia rodziców. Oczywiście, w Warszawie są mamy, które wożą dzieci wielkimi suvami na treningi, boks, angielski, wychowują je pod kloszem na strzeżonych osiedlach, strzegą, by się nie potłukły na korytarzach czy placach zabaw, ale są także rodzice, którzy mają do tego zupełnie inne podejście. Oczywiście, w małych miasteczkach parcie do tworzenia różnego rodzaju spadochronów wokół dzieci jest dużo mniejsze – bo wszyscy się znają, bo to niewielkie społeczności…
Bo życie na prowincji nie jest takie złe… Ale swojemu dziecku nie zafundowałby Pan raczej takiej atrakcji?
Nie wiem. Coraz częściej mam poczucie zmęczenia dużym miastem, a gdy spojrzę na ostatni rok, Covid, lockdown, kiedy zamknięcie zmieniło nasze codzienne funkcjonowanie, gdy nagle okazało się, że piękne biura i spędzane w nich dupogodziny nie są obowiązkowe, że kiedy się siedzi w domu, można zrobić to samo – albo dwa razy więcej – bez męczenia się nieustającymi dojazdami, nagle uświadomiłem sobie, że mieszkam w Warszawie z przyzwyczajenia, że mogę swoją pracę wykonywać zdalnie skądkolwiek. A moje dziecko bardzo chce mieszkać na wsi, ma dość miasta, najchętniej całymi dniami chodziłoby po lesie i krzakach. I coraz trudniej znaleźć mi argumenty przeciwko temu.
Wie Pan, nie jestem fanem kotów, ale Pana Pulmana kocham bez reszty.
Ale to miłe, chyba taki cel był, żeby go pokochać. My w domu mamy dwa koty, psa i świnki morskie. A Pan Pulman rzeczywiście inspirowany jest moim kotem, który ma 19 lat i jest umierający. Dręczy go jakaś przypadłość rakowa, ale nadal chce żyć i spędzić ostatnie tygodnie razem z nami. Postać kota w książce jest ukłonem dla kogoś, z kim spędziłem 19 lat życia. Prawdziwy Pullman był wszędzie od zawsze, wychował nawet naszą sukę na… psa i uważa to za swoją porażkę wychowawczą, więc tłuką się cały czas. W powieści trochę się z nim żegnam, a trochę takim chcę go zapamiętać.
Pullman, bo Mroczne materie?
Oczywiście.
Pullman i magia Wicca, demony, czary i opętania. Jakby się jeszcze Hello Kitty pojawiła, to zaraz trafiłby Pan na indeks ksiąg zakazanych.
Wicca dodam, nie wzięła się z powietrza, jesteśmy z córką wielkimi fanami Szkoły czarownic, czyli The Cratf, a nowa wersja była super! Niestety, Hello Kitty nigdy nie zadziałało u nas w domu, ale nadal oglądamy My Little Pony, które też jest na indeksie, więc jeszcze nic straconego.
Powiedział Pan, że seria Czarny Staw będzie liczyła 4 tomy. No to nie mogę nie zapytać, co dalej?
Oczywiście nie powiem nic o głównym twiście fabularnym, zdradzę za to, że bohaterowie w trzecim tomie będą musieli zmierzyć się z wilkołakami, które – choć żyły w mieście od dawna – nagle z dotąd bliżej nieznanych powodów postanowiły się ujawnić. Czwarta powieść z serii, najpewniej najbardziej obszerna, zawierać będzie rozwiązanie historii mistrza Twardowskiego.
Właśnie – Kraina Twardowskiego naprawdę istnieje?
Oczywiście. Leży gdzieś w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, pewnie niedaleko Maczugi Herkulesa. I znaleźć w niej można więcej magii niż w niejednej książce.
Książkę Wiła kupić można w popularnych księgarniach internetowych: