W PRL-u łatwiej było o elegancki biustonosz niż o węgiel! Wywiad z prof. Tadeuszem Cegielskim
Data: 2013-09-12 10:11:31Bohaterowie Tajemnicy pułkownika Kowadły mają upodobanie do zagranicznych kosmetyków. Czy w końcówce lat pięćdziesiątych były one dostępne w Warszawie? Pamiętam moją lekturę Życia towarzyskiego... Tyrmanda i zachwyt nad "zagraniczną podłogą", którą jeden z bohaterów w tamtych latach zdobył. Tymczasem Mirka nosi eleganckie koszulki a pani Rypnis ubiera się z francuska. Co to właściwie oznaczało?
Elegancki ubiór Warszawianek stanowił fenomen na skalę światową, nad którym głowiły się najtęższe głowy. Przepaść pomiędzy wyglądem Krakowskiego Przedmieścia i modnych lokali a resztą kraju rzucała się w oczy wszystkim przybyszom.
Eleganckie były też dziewczyny odwiedzające krakowskie „Jaszczury”, czy gdańskiego „Czarnego Kota”. Częściową odpowiedź na to pytanie dają ilustrowane (choć mało kolorowe) czasopisma z niezastąpionym „Przekrojem” na czele. Ale nawet „Przyjaciółka”, „Gospodyni wiejska” i „Filipinka” informowały o modzie paryskiej, a ta pierwsza załączała niekiedy wykroje modnych ciuchów. Dziewczyny szyły więc sobie same. Panowie byli pod tym względem w o wiele gorszej sytuacji. W każdym razie rola krawców – na użytek własny i zawodowców – była olbrzymia! Sam od ok. 1964 roku szyłem lub dawałem do przeróbki u lokalnych krawców. Problem polegał na tym, żeby znaleźć takich, którzy nie będą mieli abominacji do modnych, kolorowych ubrań (np. bardzo wąskich czerwonych lub żółtych spodni z polskiego sztruksu na eksport).
Skoro nie było w Warszawie firmowych sklepów światowych producentów mody, a bracia Jabłkowscy nie sprzedawali już u siebie wzorowanych na paryskich kreacji, co pozostawało paniom nad Wisłą?
W modne (czy w ogóle możliwe do założenia) ciuchy zaopatrywano się w kilku miejscach. Przede wszystkim na „Ciuchach”, czyli wybranych bazarach z odzieżą nową i używaną (w Warszawie „Różyc” i ulica Skaryszewska, w Krakowie „tandeta” itd.) Warto było także bywać w sklepach komisowych, które stały się bardzo popularne po 1956 roku. Tutaj lokowano towary z tzw. "importu prywatnego", niekiedy w handlowych ilościach. Ludność zaopatrywała się tu we włoskie buty, kurtki i płaszcze ortalionowe (to był prawdziwy krzyk mody!), włoskie swetry, bieliznę, pończochy, tanie kosmetyki. Te włoskie głównie produkty to była na zachodnie standardy okropna tandeta, ale miały ceny jeszcze akceptowalne w kraju, w którym zarabiało się od 10 do 20 USD miesięcznie. Uzupełnieniem komisów były „trafiki” uliczne, w których inwalidzi wojenni (potężne, częściowo przestępcze lobby w PRL) handlowali zachodnim tytoniem, żyletkami i kosmetykami. Oczywiście mało kogo było stać, by u nich kupować.
A co było potem, za Gierka?
Po roku 1970 doszły jeszcze Pewexy dostępne dla wszystkich. Wcześniej tzw. eksport wewnętrzny zastrzeżony był dla posiadaczy rodziny w Ameryce i marynarzy (Baltona). Asortyment w tych sklepach powiększał się nieustannie, by już w latach 70. oferować meble, materiały budowlane, samochody fiata, motocykle, a nawet mieszkania.
Zakupy można było robić także w wybranych salonach państwowych, typu Gallux, Moda Polska, ale te były tylko w dużych miastach; w domach towarowych PDT, CDD, Centrum, gdzie przy odrobinie szczęścia lub "po znajomości" można było trafić na odzież z tzw. odrzutu eksportowego, końcówki eksportowych serii itp.
Polska była liczącym się producentem odzieży dla wielu krajów Zachodu. Fabryki szyły wg. otrzymanych z zagranicy wzorów i często z zachodnich materiałów. Te produkty były wykradane (!) przez pracowników firm odzieżowych i za olbrzymie ceny sprzedawane na w pełni czarnym rynku.
Czasem też ktoś jednak z Polski wyjeżdżał. Co wtedy wysyłano za pośrednictwem poczty?
Nie tylko wysyłano, choć osoby wyjeżdżające na Zachód - a takich było coraz więcej -sprowadzały sporo towaru. Mój ojciec, na przykład, bawił w 1958 na Światowej Wystawie EXPO w Brukseli, skąd, jak pamiętam, przywiózł między innymi pończochy dla mamy, tytoń Prince Albert dla siebie (pojawia się w powieści jako produkt z prywatnego importu) oraz plastikowy pistolet, kopia belgijskiego parabellum dla mnie. Nie takie częste jeszcze wyjazdy do NRD były źródłem produktów technicznych, np. sprzętu fotograficznego i radiowego. Z kolei z Węgier przywożono żywność typu delikatesowego. Łatwo więc sobie wyobrazić, że popularny tenor - jak pan Adam Rypnis - kupował piękne ciuchy i perfumy nie tylko w Paryżu, ale i w Czechosłowacji, w której magazyny aż do inwazji w 1968 roku w niczym nie ustępowały wiedeńskim. Sam to sprawdziłem.
Czyli Polki były równie eleganckie jak paryżanki?
Tak, krótko mówiąc: młode Polki, które chciały wyglądać jak dziewczyny z Dzielnicy Łacińskiej w Paryżu, miały na to szereg sposobów. Zwłaszcza, jeśli posiadały dryg do szycia i kombinowania. A tych umiejętności im nie brakowało. Może w przyszłości warto by było o tym napisać?
W jednej ze scen Mirka marznie z braku opału, a już w kolejnej oszałamia kreacją. Brak finansów czy swoiste trudności w zdobywaniu towarów luksusowych, które jakoś jednak były osiągalne?
Zacznijmy od tego, że nie ma żadnej sprzeczności pomiędzy źle ogrzanym mieszkaniem (na Flory było już CO z kotłownią w podwórku) a elegancką bielizną. Na tę drugą sferę życia mieszkańcy Warszawy mieli, na szczęście, pewien wpływ. Na pierwszą żadnego.
Panie Profesorze. Czy chce Pan powiedzieć, że łatwiej było o koronkowe biustonosze niż o węgiel? To szokujące.
No, nie jestem pewien, czy takie szokujące! Węgiel był surowcem strategicznym, po który „chciwe ręce wyciągał kapitał zachodnioniemiecki”, a biustonosze nie! Od 1968-69 rok w kręgu akademickiej młodzieży żeńskiej zapanowała moda na nienoszenie staników – przyszła z Ameryki wraz z hippizmem. Swoboda obyczajów była tu nieporównywalnie większa niż dzisiaj!
A jak to było z pończochami. Pańskie bohaterki noszą prawdziwe nylony. Tego u nas nie produkowano, prawda?
Bez przesady! Jeszcze w latach 50. zaczęto produkować w Polsce nylony (zwane stylonami). Były bardzo trwałe, tyle że grube i brzydkie. Pod tym względem bardzo się poprawiło po 1970 roku, za Gierka. Polska sprowadziła wówczas linie technologiczne z Zachodu. Produkowała nawet jeans – choć nie w klasycznym kolorze indygo. Większość tych pięknych materiałów szła na eksport, np. bardzo wyrafinowe odmiany sztruksu „w łączkę” (niezwykle modną od 1969 roku).
Zapytam jeszcze o książki. Bohaterowie Pana powieści czytają oryginały i przekłady. Wiem, że rynek tamtych czasów to reglamentacja papieru i cenzura. Skąd brano dobre powieści sensacyjne? Socrealizm takich nie produkował, a o imporcie w ogóle chyba nie było mowy? Za wiele przywieźć również się nie dało. Książka to nie tytoń, władze PRL były podejrzliwe…
Socrealiazm trwał na szczęście krótko: od końca 1948 do połowy 1955 roku. potem już było względnie normalnie. W 1956 roku władze PRL podjęły politykę otwarcia na Zachód, oczywiście otwarcia kontrolowanego i reglamentowanego. Stąd wspomniane w mojej powieści serie wydawnicze: Klub „Srebrnego Kluczyka” Iskier, „z tygrysem” Ruchu i szereg innych. Była też, oczywiście, rodzima produkcja kryminałów z Joe Alexem (czyli Maciejem Słomczyńskim), J. Edigeyem, E. Niziurskim i wieloma innymi znakomitymi autorami, także przedwojennymi. Słomczyńskiego umieściłem w mojej powieści jako Truszczyńskiego – wraz z angielskim pseudonimem, Taylor.
A prawdziwy import?
Jeśli idzie o import atrakcyjnych tytułów, np. kryminałów, to po 1956 roku odrabiano zaległości i wydawano klasykę od Conan Doyle’a po Agathę Christie. Gazety drukowały jej klasyczne powieści w odcinkach. Dopiero w latach 70. pojawiły się przekłady Chandlera, Rossa Macdonalda i innych hard-boiled autorów amerykańskich. Problemem były tu zawsze dewizy – za prawa wydawnicze trzeba było płacić dolarami. Z drugiej strony zachodni partnerzy traktowali naszych bardzo ulgowo; często brali kwoty zupełnie symboliczne. W tym samym czasie Sowieci w ogóle nie płacili tantiem, a ksiażki wydawali w milionowych nakładach.
Dużo wydawano?
Nakłady tej stricte rozrywkowej literatury były i u nas gigantyczne: zazwyczaj od 100 tys. w górę, tyle że drobnym drukiem i na marnym papierze. A więc identycznie jak na Zachodzie. Jedyną różnicą były kolorowe okładki przekładów. Ale nasze robili wybitni graficy; proszę spojrzeć na dwa tomy „Opowieści z dreszczykiem” z okładką i rysunkami Młodożeńca seniora. Rewelacja!
Chodził Pan do kina?
Wszyscy chodzili na amerykańskie westerny, francuskie komedie (np. z Brigitte Bardot) czy włoskie dramaty społeczne. Ambitny i zarazem kontrowersyjny politycznie repertuar dawały przez cały okres od 1956 roku kina studyjne, jak Wiedza w Warszawie (w PKiN) oraz dekaefy (dyskusyjne kluby filmowe). Pamiętam jak w 1969 roku w DKF Medyk przy ul. Oczki obejrzałem ok. 30 filmów, głównie przedwojennych, z gatunku surrealizmu! Absolutna rewelacja! Dzisiaj podobne przeglądy są nie do wyobrażenia. Do tego dochodził Warszawski Festiwal Festiwali Filmowych „Konfrontacje”, a także przeglądy kinematografii narodowych (np. brytyjskiej, szwedzkiej). Cenzura znęcała się głównie nad polskimi filmami. Z tych zagranicznych (czasami także węgierskich czy czechosłowackich) wycinano po prostu niewygodne fragmenty. Także zbyt śmiałe sceny erotyczne – choć tu większą inwencję wykazywali operatorzy kin, którzy cięli na własną rękę, a potem fragmenty taśmy sprzedawali. Na własne oczy widziłem klatki z filmu Stokrotka, w którym Bardotka grała striptizerkę! A film, głupawa komedyjka, szedł normalnie w kinach.
Dziękuję za rozmowę.
Dodany: 2013-09-16 10:22:18