Fantastyka trochę wyrasta sama z siebie. Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem

Data: 2021-12-10 15:14:42 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
Okładka publicystyki dla Fantastyka trochę wyrasta sama z siebie. Wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem z kategorii Wywiad

– W czasach, gdy świat dopiero zafascynował się owieczką Dolly, fani SF o klonowaniu wiedzieli już wszystko. Science fiction bada rozważa możliwe scenariusze dotyczące przyszłości, ale nie musi za wszelką cenę jej przewidywać. A jednak czasami twórcom science fiction udaje się „trafić” i stworzony przez nich scenariusz się realizuje. A kiedy tak się dzieje, kiedy przyszłość nadchodzi, nie jest już dla miłośników gatunku tak zadziwiająca – mówi Tomasz Kołodziejczak, autor książki Skaza na niebie.

Ktoś jeszcze w Polsce czyta science fiction?

Twarda fantastyka naukowa nadal ma wielu czytelników, choć bez wątpienia czas jej świetności w naszym kraju już minął. Hard science fiction dominowała na rynku literatury fantastycznej w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a fantasy – obecnie najpopularniejsza odmiana fantastyki – pojawiła się u nas mocniej dopiero w latach 80-tych. Już w tym stuleciu mocniej zaznaczyły się też horror czy urban fantasy.

Coś straciliśmy, gdy fantastyka naukowa zeszła na dalszy plan?

Uważam, że dobra SF dostarcza czytelnikom takiej intelektualnej przygody, której nie mogą zastąpić bliskie jej odmiany fantastyki, takie jak fantastyka baśniowa czy grozy. Ogólnie mówiąc, fantastyka naukowa to literatura, która towarzyszy emocjom i intelektualnym rozważaniom związanym z naukowym poznaniem świata – niezależnie od tego, czy mówimy o space operze opisującej kosmiczne imperia, czy o zaawansowanej science fiction, rozważającej problemy graniczne nauki. Literatura science fiction bada specyficzną ludzką aktywność, jaką jest odkrywanie rzeczywistości. Cieszyłbym się, gdyby taka intelektualna przygoda nadal była atrakcyjna dla czytelników. Oczywiście, to też kwestia sentymentu – jestem starszym panem w średnim wieku i ta kosmiczna, robotyczna hard science fiction to jest ta, na której sam się wychowałem, którą czytam i lubię, którą sam piszę i chciałbym, by nieustająco przeżywała czasy świetności.

Myśli Pan, że nie przeżywa ich dlatego, że trochę nie ma szans nadążyć za rzeczywistością i za tym, jak zmienia się świat wokół nas?

A może po prostu stan obecny jest stanem normalnym? Boom na hard science fiction w naszym kraju miał miejsce w zupełnie innych czasach, w PRL, gdy cenzura zgadzała się na publikację powieści należących do tego gatunku, bo były one popularne w ZSRR, a podbój kosmosu stanowił element sowieckiej propagandy. Tymczasem literatura fantasy czy groza eksplorowały obszary „nieracjonalne” i jako takie nie znajdowały się w centrum zainteresowań ówczesnej polityki kulturalnej. Efekt był taki, że gatunki, które w kręgu kultury anglosaskiej były powszechne i bardzo popularne, w Polsce pojawiły się z opóźnieniem, w międzyczasie zaś to science fiction zaspokajała pragnienie przygody, egzotyki, niezwykłych podróży i ucieczki od rzeczywistości. Gdy w Polsce pojawiła się urban fantasy, fantastyka bliskiego zasięgu, literatura z elementami fantastycznymi, lecz osadzona w naszej rzeczywistości, gdy okazało się, że przygoda robotyczno-rakietowa nie jest jedyną możliwą, część czytelników zwróciła się w stronę tego nowego – przynajmniej w Polsce – nurtu.

Czytaj również: Tomasz Kołodziejczak – cytaty

Ale też, mam wrażenie, fantasy jest gatunkiem dużo bardziej inkluzywnym niż science fiction.

Z pewnością do czytania fantasy dołączyły duże grupy czytelników, których nauka przesadnie nie interesuje. Klasyczna science-fiction to literatura inżynierów, techników, towarzyszyła ona prasie popularnonaukowej, na łamach której zresztą ukazywały się opowiadania hard s-f. W tym sensie to rzeczywiście gatunek z pozoru bardziej hermetyczny niż fantasy. 

A nie jest tak, że science-fiction przestało być popularne również dlatego, że po prostu nie nadążało za tempem, w jakim zmieniał się świat?

Myślę, że tu mamy pewien paradoks: fantastyka naukowa obsłużyła intelektualnie te błyskawiczne przemiany już wiele lat temu. W czasach, gdy świat dopiero zafascynował się owieczką Dolly, fani SF o klonowaniu wiedzieli już wszystko. Science fiction bada rozważa możliwe scenariusze dotyczące przyszłości, ale nie musi za wszelką cenę jej przewidywać. A jednak czasami twórcom science fiction udaje się „trafić” i stworzony przez nich scenariusz się realizuje. A kiedy tak się dzieje, kiedy przyszłość nadchodzi, nie jest już dla miłośników gatunku tak zadziwiająca.

Z drugiej zaś strony trzeba powiedzieć, że fantastyka naukowa zawsze spełniała funkcje ostrzegawcze. Owszem, pierwiastek przygodowy był w przypadku wielu powieści science fiction istotny, ale często były to książki bardzo serio. Autorzy brali te elementy obecnego świata, zjawiska, trendy, które ich niepokoiły, a potem ekstrapolowali je, wzmacniali, przekształcali, stawiali w ostrym świetle. Science fiction zapowiadała pewne zmiany, opisywała ich groźne wersje i ostrzegała czytelników. Przecież już w fantastyce sprzed kilkudziesięciu lat autorzy opisywali, jakie mogą być konsekwencje upowszechnienia się klonowania, zmian klimatycznych, zaburzeń politycznych, powszechnej robotyzacji, wydłużania życia lub… pandemii śmiercionośnego wirusa.

Można powiedzieć, że kiedyś opisywali Panowie przyszłość, a gdy już ta przyszłość nadeszła, to przyprawiła Panów o lekką depresję i mamy efekt w postaci Skazy na niebie – książki bardzo udanej, ale chyba jednak dość mocno pesymistycznej…

Fajne i wesołe życie jest najprzyjemniejsze i dlatego do niego dąży większość ludzi, ale w literaturze szukamy już czegoś zupełnie innego. Bo to kryzysy – osobiste i społeczne – stwarzają najlepsze okoliczności do snucia zajmującej historii. To dramat i sytuacja skrajna daje bohaterowi możliwość zmiany, dojrzewania, konfrontacji z niebezpieczeństwem, ale też wciągnięcia czytelnika w lekturę. Gdyby bohaterowi wszystko szło świetnie, byłoby to po prostu nudne. 

Czy Skaza na niebie to książka tak bardzo pesymistyczna? Owszem, w niektórych opowiadaniach piszę o tym, co mnie uwiera, ale są tu i historie oparte pewnych konceptach intelektualnych, w których bawię się i fizyką, i literaturą, i przygodą. 

Są też w tym zbiorku opowiadania, które mogą wywołać prawdziwą panikę.

O, chciałbym, żeby literatura fantastyczna miała taką moc, jak niegdyś słuchowisko Orsona Wellesa, ale niestety obawiam się, że dziś literatura nie posiada takiej siły. Ale rzeczywiście jest w zbiorku opowiadanie luźno inspirowane współczesnymi pandemicznymi teoriami spiskowymi, lecz w tym przypadku to raczej rzeczywistość stanowi pożywkę dla literatury, nie odwrotnie. 

Czyli nie udaje Pan, że tylko pisze Pan o przyszłości, w rzeczywistości mówiąc zaś o tym, co dzieje się tu i teraz, o tym, co nas otacza?

Myślę, że większość fantastyki naukowej tym właśnie się zajmuje, bo nawet analiza światów przyszłości wynika z naszego „teraz”. Widać to na przykład w opowiadaniu Zero waste 2.0, nawiązującym do pewnych aktualnych mód i procesów społecznych. Opisuję możliwe, acz doprowadzone do skrajności, konsekwencje zjawisk, które obserwujemy wokół nas.

Ale sięga Pan i do przeszłości? 

Tomik zamyka opowiadanie osadzone osadzone w moim uniwersum Ostatnia Rzeczpospolita. Akcja dzieje się w przyszłości, ale świat przedstawiony zanurzony jest w przeszłości Polski. Łącząc kostium postapo z konwencją fantasy, a także elementami SF i historycznymi, mierzę się w nim z polskością, z naszymi postawami, z tym, co było ważne w trudnych dla Polski czasach. Odnoszę się w nim do dzieł sztuki i archetypów, do naszego kulturowego kanonu związanego z polskością – cytuję chociażby Redutę Ordona.

O ile szczepienia to temat stosunkowo przyziemny, o tyle międzygwiezdne loty załogowe już zdecydowanie mniej. Wciąż kręci Pana eksploracja kosmosu?

Zdecydowanie tak. Jedno z moich największych rozczarowań ludzkością wiąże się z tym, że po wysłaniu astronautów na Księżyc zastopowaliśmy i zrezygnowaliśmy ze zdobywania kolejnych rubieży. Ludzie mogliby poznawać i zdobywać Wszechświat, a tymczasem robią mnóstwo paskudnych rzeczy na Ziemi, stwarzając kolejne problemy, z którymi potem muszą sobie jakoś radzić.

Moglibyśmy też czytać fantastykę naukową, a tymczasem oglądamy kolejne reality show...

I trwonimy w ten sposób potencjał, jaki ma ludzkość, mówiąc górnolotnie. Cywilizacja Zachodu zaspokaja wszelkie podstawowe potrzeby swoich obywateli, jest syta – żeby nie powiedzieć: przeżarta – ale daje dostęp do edukacji, rozwoju, wolności. Ludzie mogliby zdobywać wiedzę, zgłębiać przeszłość i przyszłość, szturmować nowe, jak to określono w Star Treku „ostateczne granice”, a zamiast tego spędzają czas na oglądaniu durnych reality show. Dziwne.

Oczywiście, w ostatnim czasie coś drgnęło w kwestii eksploracji kosmosu. Z jednej strony do gry weszły firmy prywatne, z drugiej – nowe państwa. Budzi to jednak we mnie ambiwalentne uczucia. Cieszę się, że znów pojawiły się plany wypraw na Księżyc czy Marsa. Martwię, bo jednocześnie oznacza to, że znów świat stanął przed poważnym niebezpieczeństwem. Pierwszy wyścig kosmiczny był emanacją rywalizacji ZSRR i Stanów Zjednoczonych, groźnej dla całej planety, ten obecny to efekt konfliktu na linii USA-Chiny, której konsekwencje możemy ponieść i my. 

Wierzy Pan w to, że kiedyś rzeczywiście ten kosmos będziemy zgłębiać, kolonizować, zasiedlać?

Oczywiście, bo w naturze człowieka leżą i ciekawość, pchająca nas do nowych odkryć, i zwykła chęć na tych odkryciach zarobienia. W erze wielkich wypraw geograficznych marynarze mosiężnymi słupami oznaczali miejsca, do których dopłynęli. Czy to tak dalekie od tego, o czym czytamy w powieściach science fiction albo co zobaczyliśmy na Księżycu, gdy Armstrong stawiał amerykańską flagę? Zmieniła się jedynie akceptacja poziomu ryzyka. Z tych wielkich morskich wypraw przeszłości nie wracało trzech z czterech marynarzy. Ginęli od szkorbutu, utonięcia, dzid tubylców. W XXI pierwszym wieku społeczeństwa nie zaakceptowałyby takich strat. Ale nawet w naszej cywilizacji, która tak bardzo ceni bezpieczeństwo, wciąż są ludzie, którzy są gotowi ryzykować życie, by odkryć to, co nieznane. Nie bez powodu miliarderzy budują kolejne rakiety: widzą w tym fascynującą przygodę i możliwość zapisania się w historii. Oczywiście, koszty wyprawy na Marsa są większe niż zbudowania pięciu okrętów. Trudniej to zrobić, ale pewnego dnia z pewnością się uda.

A potem w tym kosmosie spotkamy małe, zielone ludziki?

Kwestia istnienia życia pozaziemskiego to jedno z wielkich pytań, przed którymi staje ludzkość. Ewentualne jego odkrycie wpłynie na naszą naukę, religię, kulturę, obyczaje. Sam sądzę, że życie w kosmosie jest powszechne, jest on dostatecznie wielki, by powstało na milionach światów. Tyle że powstanie życia rozumnego to już mniej prawdopodobny proces. Myślę, że to mało możliwe – ale nie całkiem niemożliwe. Zwracam też uwagę na problem tzw. okna czasowego cywilizacji. Nasz układ słoneczny ma tylko 4,5 miliarda lat, nasza cywilizacja – raptem 10-15 tysięcy, a okres, w którym moglibyśmy porozumiewać się z mieszkańcami innych planet to raptem 100 lat. W skali kosmosu to tylko mgnienie oka. Ponadto wszyscy wiemy, a przekonały się o tym na własnych gadzich skórach choćby nieszczęsne dinozaury, że ekosystemy planet są bardzo kruche. Życie na planecie czy już samą cywilizację może zniszczyć asteroida, wybuch gwiazdy czy… wojna nuklearna. Może się więc okazać, że z przedstawicielami innych cywilizacji po prostu miniemy się w czasie – my wymrzemy, nim oni zdążą wyewoluować lub odwrotnie. A może właśnie przedstawiciele obcych cywilizacji już tu są – lub byli? Może potrafią się pojawiać tak, że my tego nie dostrzegamy? Może – widząc ile mamy na Ziemi kłopotów na styku naszych własnych kultur, religii, systemów politycznych – po prostu postanowili się nie ujawniać?

Mam wrażenie, że o ile wielu twórców fantastyki z wiekiem pisze coraz lepsze książki, o tyle ich czytelnicy robią się coraz młodsi. Wśród moich rówieśników (czyli dzisiejszych trzydziestokilku-, czterdziestolatków) bardzo niewielu znam wiernych czytelników science fiction. Za to o pokolenie młodszych – już tak. Z fantastyki się wyrasta?

Można by powiedzieć, że fantastyka trochę wyrasta sama z siebie – podobnie jak dzieje się to w przypadku każdej innej prozy. Literatura starzeje się z wielu powodów. Podstawowy to ten związany z tworzywem, a mianowicie zmienia się język, jakiego używamy. Współczesnym nastolatkom trudno czyta się Kochanowskiego, a wielu ma problemy i z Sienkiewiczem. Po drugie, zmienia się sposób ukazywania świata, zmieniają się treści ważne dla ludzi z różnych epok, poglądy na pewne kwestie i akceptacja konkretnych treści. Weźmy taką, nielubianą przez uczniów, a przecież znakomitą pisarkę jak Orzeszkowa. Młodzi ludzie nie łapią po prostu wielu przedstawionych wątków i emocji głównych bohaterów, związanych tak z kontekstem historycznym, jak i problemami społecznymi czy nawet relacjami damsko-męskimi. Kwestie, z których wynikają zachowania głównych bohaterów, ich słowa i myśli, mogą być dla współczesnego odbiorcy po prostu mało czytelne. Więc książka stopniowo, dekada po dekadzie, wypada z obiegu – przestaje dotykać i dotyczyć współczesnych. Nie dlatego, że czytelnik ma złą wolę ale o to, że pewnych spraw z przeszłości bez przeczytania sążnistych opracowań naukowych, zwyczajnie nie mamy szans zrozumieć.

Fantastyka naukowa ma jeszcze trudniej. Czytelnik dziś czyta książkę autora z przeszłości, który w swoim „teraz” pisał o swojej przyszłości, czyli wyobrażał sobie to „dziś” (a może nawet „jutro”) aktualnego czytelnika. Nieproste, prawda? Więc SF może starzeć się szybciej niż fantasy czy proza historyczna, bo konfrontuje się z wciąż zmieniającą się cywilizacją – jej techniką, obyczajowością, kulturą. Wystarczy popatrzeć na stroje z filmów SF z lat 70-tych, czy poczytać o wizjach komputerów w książkach z tego okresu. Warto też dodać, że nawet jeśli wizja autora jest naprawdę nowatorska i odkrywcza, to inni pisarze bardzo szybko ją przejmują, inspirują się nią, twórczo rozwijają, czasem nawet kreując koncepty ciekawsze niż pierwowzór. I gdy czytelnik sięgnie po oryginał, zna już daną wizję z innych tekstów kultury i wydaje mu się, że pomysł nie jest nowy, choć był, gdy dana książka powstawała. Kogoś, kto najpierw obejrzał Gwiezdne Wojny, a potem dopiera zalicza Diunę, nie zafascynuje tak bardzo wizja połącznia technologicznej space operowej cywilizacji z magią i religią. A to Herbert był pierwszy…

A jednak wciąż gra Pan w tę grę...

Piszę, bo po prostu mam z tego wielką frajdę. Tym większą, że nie jest to moja praca zawodowa i nie muszę za wszelką cenę walczyć o nakłady, popularność, częstotliwość wydawania nowych książek. Mogę siadać i pisać wtedy, gdy mam taką potrzebę i konkretny pomysł. I – przynajmniej na razie – nie mam chęci tworzenia wielkich cykli powieściowych, które tak lubią miłośnicy fantastyki. Dlatego wróciłem do opowiadań i w nich w pewnym sensie kontynuuję Białą Redutę. Mam też nowy cykl opowiadań o Łowcy, którego uniwersum stopniowo rozbudowuję. Bawię się z klasycznymi, związanymi z nauką pomysłami science fiction ale też próbuję w kostiumie science fiction opisać przemiany, jakim podlega nasza cywilizacja. 

Ale nie postawił Pan jeszcze ostatniej kropki?

O, na pewno nie.

Książkę Skaza na niebie kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.