Tańczący Nelson Mandela
Data: 2014-03-28 13:33:53Na jednej szali: stabilna praca, stały dochód, dom, codzienna rutyna — wygodne, bezpieczne, przewidywalne. Na drugiej: ucieczka od pracy, zimy i codzienności, adrenalina i ryzyko związane z nieznanym — kuszące i przerażające. Co było trudniejsze: decyzja i drakoński plan pięcioletni czy sama żegluga, walka ze zmienną pogodą i własnymi ograniczeniami?
Z dzisiejszej perspektywy odpowiem, że decyzja. Rozstanie z pracą i regularnym czekiem, zamiana wygodnego, bezpiecznego i przewidywalnego życia na lądzie na to, co nieznane, napawało lękiem. Powtarzałam sobie, że lepiej poczekać, aż zbierzemy większą sumę pieniędzy, a ja nabiorę większej wprawy w żeglowaniu. Zanim wyruszyliśmy, byłam absolutnie niepoważną kandydatką na dwuletni rejs: nie miałam żadnego doświadczenia w pływaniu po oceanie, nigdy nie mieszkałam na jachcie dłużej niż dwa tygodnie podczas letnich wakacji, nigdy nie żeglowałam nocą, a w dodatku od czasu do czasu miałam napady morskiej choroby. Bałam się, czy nasz związek przetrwa te trudne warunki. Bez pracy, bez przyjaciół i rodziny, zdani jedynie na własne towarzystwo, o czym będziemy rozmawiać? Czy nie będziemy mieć siebie dość? Czy nie zwariujemy? Stopniowo dojrzewaliśmy jednak do podjęcia decyzji, że lepiej zaryzykować niż za dziesięć lat narzekać, że tego nie zrobiliśmy.
Dlaczego wybrali Państwo Karaiby?
Przede wszystkim chcieliśmy uciec od chłodnej i szarej kanadyjskiej zimy. To był punkt wyjścia dla naszych marzeń o dalekim i długim rejsie. Chcieliśmy uciec od ciepłego zimowego obuwia, rękawiczek, grubych płaszczów, pozbawionego kolorów krajobrazu i krótkich dni, które zaczynaliśmy wyjściem do pracy, gdy jeszcze było ciemno i powrotem, gdy już było ciemno. Słońce, palmy, jasny piasek na plaży i wspaniała turkusowa woda na Karaibach wydawały się idealnym antidotum. A koniec końców, Karaiby były na tyle blisko, że nasze marzenie nie było nierealne w przeciwieństwie do, dajmy na to, projektu przeprawy przez Atlantyk.
Dwa lata na morzu to szmat czasu. I sporo doświadczeń.
Nauczyłam się, jak złowić nasz obiad i jak interpretować prognozy pogody. Jak kupować i wykorzystywać wyspiarskie produkty i na ich bazie przygotowywać dania w maleńkim kambuzie. Jak poradzić sobie bez tych wszystkich rzeczy, które mieliśmy w domu. Uświadomiłam sobie jedną istotną rzecz. Na pokład weszłam bez większego doświadczenia, ale z otwartym umysłem, a to podczas rejsu jest bezcenne. I jeszcze uśmiech. Dzięki temu, że byliśmy otwarci na nowe doświadczenia, nieznaną kuchnię, odmienną kulturę, nowych przyjaciół, te dwa lata były tak niezapomnianym przeżyciem. Bardzo nas zbliżyły, nauczyły czerpania przyjemności wzajemnie ze swojego towarzystwa i głębszego zaufania. Częściej z sobą rozmawiamy, mamy więcej współnych tematów. O przeszłości, przyszłości, naszych nadziejach, obawach (wciąż głównie moich), marzeniach. I o pogodzie, zawsze o pogodzie. Omawiamy szczegółowo to, co widzimy i czytamy… Śmieję się teraz moich dawnych obaw, że będziemy się nudzić przy kolacji. Rejs nauczył nas też większej świadomości nastrojów i rytmów natury i sprawił, że czas nabrał płynności. Zwolniłam, nie robię nic na siłę. To chyba najbardziej zdumiewające.
W broszurze turystycznej Karaiby to znany i łatwo przewidywalny obraz. Czy te wyspy mają swoją ciemną stronę?
„Ciemna strona” to określenie zdradzieckie, bo pełne podtekstów. To prawda, Karaiby to nie tylko piękne plaże, rozkołysane liście palm, turkusowa woda, widoki z plakatów i reklamowych katalogów. Gdyby tylko one były naszym udziałem, utracilibyśmy istotę tych wysp. Spotkania z mieszkańcami, poznawanie ich kultury, źródeł utrzymania, muzyki, kuchni, historii, polityki pogłębia doświadczenie. Tak, jest tu bieda, przestępczość i korupcja, jest zła polityka i są źli politycy, a także problemy z ochroną środowiska – tak jak w krajach, w których mieszkamy. Ale ludzie są pełni ciepła, życzliwi, wspaniali, pomocni, niezmiennie szczęśliwi, jeśli tylko mogą nas wziąć pod swoje skrzydła i opowiedzieć o swojej wyspie i swoim życiu.
Kolory, zapachy czy smaki – co było najbardziej intensywnym doznaniem?
Największe wrażenie jest wtedy, gdy wszystkie zmysły zaczynają grać razem. Na przykład, widzę stos wspaniałych, żółto-czerwonych owoców mango na targu w St. George w Grenadzie. Ich słodki aromat, o lekko kwiatowych nutach, zdradza, że są idealnie dojrzałe. Potem wracam na Recetę, rozcinam jeden owoc i sprawdzam, jak smakuje: to intensywna, bogata słodycz, całkowicie odmienna od niedorozwiniętego smaku importowanych mango, które kupowaliśmy w Kanadzie. I jeszcze światło: intensywność karaibskiego słońca nadaje głębię i nasycenie kolorom wyspy i oceanu, nawet zieleni i kwiatom ukrytym w cieniu lasu deszczowego.
A jakie jest najbardziej niezatarte wspomnienie?
Niemożliwe wskazać tylko jedno. Jest ich wiele. Moment, w którym po raz pierwszy usłyszałam dźwięk steelpanu w Trynidadzie. Dzień, w którym zobaczyłam Nelsona Mandelę, gdy podczas gali CARICOM, czyli Wspólnoty Karaibskiej w miasteczku St. Lucia spontanicznie wstaje z miejsca, zaczyna tańczyć i ciągnie przywódców karaibskich, by się do niego przyłączyli. Świt, kiedy po dwóch dniach spędzonych na morzu zbliżamy się do Dominikany i wyczuwamy zapach lądu, jeszcze go nie widząc: z odległości 15 mil zapach drzew po silnym deszczu jest taki żyzny, bogaty w zieleń. Albo ta chwila, kiedy nasz przyjaciel z Grenady uczy mnie, jak przyrządzić homara na sposób wyspiarski w moim małym kambuzie… Mogłabym wyliczać bez końca.
A propos gotowania. Z rejsu przywiozła pani chyba tyleż wspomnień, co przepisów. Jak się gotowało na jachcie?
Kuchnia na Rececie jest bardzo mała – podłoga to kwadrat o boku mierzącym ledwie 60 cm. Mogę stanąć na środku i nie robiąc żadnego kroku, otworzyć lodówkę, zamrażalnik i szafki, włączyć trzypalnikową kuchenkę na gaz i piekarnik i jeszcze dosięgnąć zlewu. Wszystko robię ręcznie; jedynym elektrycznym urządzeniem w kambuzie jest blender. Gotowanie i pieczenie na jachcie to niezły trening dla mięśni ramion. Organizacja musi być bez zarzutu. Mój blat roboczy to górna płaszczyzna lodówki. Jak większość lodówek na jachtach moja otwiera się nie od frontu, ale od góry. Co oznacza, że zanim wezmę się za przygotowywanie jedzenia, muszę pamiętać, żeby wyciągnąć z lodówki i zamrażalki wszystko, czego będę potrzebować. Jeśli zapomnę masła, będzie niezły ambaras ze ściągnięciem wszystkiego, co wylądowało już na lodówce.
Co się działo po powrocie do Toronto? Ciężko było ponownie przystosować się do chłodnego klimatu i zamkniętych ścian domu?
Bardzo. Chociaż, muszę przyznać, tęskniłam za życiem na twardej ziemi i większą przestrzenią w kuchni, nie mówiąc już o udogodnieniach w rodzaju zmywarki. Tymczasem dom wydał mi się niezwykle klaustrofobiczny. Przywykliśmy do mieszkania na wodzie, trochę poza czasem, pod wielkim słońcem i rozgwieżdżonym niebem, na którym czasem pojawiała się tęcza. Wyspy, przy których rzucaliśmy kotwicę, stanowiły niejako przedłużenie naszej życiowej przestrzeni. Nie było łatwo przywyknąć do chłodnej pogody. Bez silnego karaibskiego słońca wszystkie kolory były rozrzedzone, jakby sprane.
Usłyszała Pani zew morza?
Nie od razu. Pociągało mnie „bycie tam”, a nie „dostawanie się tam”. Ale gdy wiatr i fale są idealne do żeglowania, uwielbiam wypływać na ocean – kontemplować wodę i niebo, przyglądać się faetonom, wypatrywać delfinów i wielorybów. W takie dni morze woła bardzo głośno.
Ann Vanderhoof – dziennikarka, pisarka, podróżniczka, zapalona żeglarka i miłośniczka dobrej kuchni. Na stałe mieszka w Toronto, ale większą część roku wraz z mężem spędza na jachcie Receta, eksplorując słoneczne Karaiby. Blog autorki: www.spicenecklace.com
Zdjęcie autorki ©Steve Manley
Dodany: 2014-05-18 15:32:46