Stepowa melancholia. Wywiad z Markiem Krajewskim
Data: 2013-09-05 14:12:41Jest Pan niezwykle skrupulatny w badaniach materiału do książki. Jak rozumiem, zachęca Pan czytelników do poszukiwań topograficznych. W najnowszej powieści bohater, wiedziony pragnieniem odkrycia jednej z tajemnic, skręca z ulicy Gwarnej w Ogrodową. Ulica Gwarna we Wrocławiu to maleńka uliczka o marnej reputacji, która z jednej strony przylega do ul. Kościuszki, a z drugiej do Piłsudskiego. Gdzie tu miejsce na Ogrodową?
Ulica Piłsudskiego za czasów niemieckich nosiła właśnie nazwę Garten Strasse - czyli Ogrodowa. Od ogrodów, które w tej niegdyś przedmiejskiej okolicy były uprawiane. Ogrodowa stanowiła arterię Przedmieścia Świdnickiego. To kolejna istotna nazwa, mówiąca wiele o rozwoju miasta. Dzisiejsze centrum, czyli okolice ulicy Świdnickiej, było niegdyś jedynie przedmieściem! Potem ulica Ogrodowa uległa rozbudowie. Powstały tu wspaniałe budowle, na przykład obecna siedziba Naukowej Organizacji Technicznej. Tworzono lokale gastronomiczne z ogródkami piwnymi. W latach pięćdziesiątych zmieniono nazwę Ogrodowej na Świerczewskiego, a pod koniec lat osiemdziesiątych - na Piłsudskiego.
Przez wiele lat funkcjonowały i wciąż funkcjonują polskie nazwy ulic, które zostały przetłumaczone z niemieckiego. I tak dzisiejsza Oławska była Ohlauer Strasse. Po wojnie w części miasta położonej na północ od torów kolejowych i Dworca Głównego skupiało się całe życie społeczne, polityczne i administracyjne. Koncentrowało się ono właśnie od Ogrodowej na południu, przez Świdnicką, aż po ulicę Stalina, czyli dzisiejszą ulicę Jedności Narodowej na północy. To widać wyraźnie na podstawie spisów urzędów i lokali gastronomicznych, skupionych w tych okolicach. Z kolei Jedności Narodowej, Szczytnicka i Piastowska były prawdziwymi arteriami handlowymi, ze sklepami kolonialnymi, spożywczymi i jarzynowymi. Tu koncentrowało się życie społeczne także dlatego, że tu było po prostu bezpieczniej.
Tereny od torów na południe miasta były niezwykle zniszczone. Zrujnowane. Tam nie było gdzie się schronić. Po przejściu Armii Czerwonej pozostały jedynie obszary gruzu i strachu.
Idąc tropem nazwisk, które pojawiają się na kartach najnowszej powieści W otchłani mroku, znajduję bohaterów, którzy mogli mieć swoich przedstawicieli w rzeczywistości. Pojawia się u Stefania Wałkówska, a przecież prawie na pewno spotykał Pan na korytarzach uniwersyteckich profesor Hannę Wałkówską. Nazwisko Maksymońko nosił pracownik Lwowskiego Wydziału Lekarskiego. Czy W otchłani mroku to powieść "z kluczem"? Zaprasza Pan czytelnika do zabawy na kolejnym, innym niż lektura powieści kryminalnej, poziomie?
Niekoniecznie. Nazwisk bohaterów szukam zawsze w ten sam sposób. Otwieram starą (przedwojenną lub tuż powojenną) polską książkę telefoniczną, na chybił-trafił trafiam palcem na jakieś nazwisko. Kiedy nie chcę się zdekoncentrować, używam nazwisk, które akurat przychodzą mi do głowy. Są to nazwiska osób, z którymi się stykałem w moim życiu zawodowym, czyli nazwiska uczonych, których albo znałem z uniwersyteckich korytarzy, albo z fachowej literatury. Na przykład Karl Lachmann, twórca krytyki tekstu, należy do tej drugiej kategorii. Nie rozróżniam zatem żadnych osobnych warstw tekstu – "dla wtajemniczonych" i "niewtajemniczonych".
Edward Popielski otrzymał swoje nazwisko w wyniku mojego upodobania do koloru popielatego. Popielaty to kolor zrównoważony, pomiędzy bielą a czernią. Lubię stonowane kolory. Edward to z kolei imię mojego ojca.
Jako siedemnastolatek pisałem powieść, w którym jeden z bohaterów nazywał się Popielewski. Był nauczycielem łaciny.
Rozpoczyna Pan tą powieścią nowy cykl. Tym razem wrocławski.
Tak, to będzie trylogia wrocławska. Polski Wrocław tuż po wojnie. Pierwsza powieść ukaże się 12 września. Teraz pracuję nad planem drugiej. Pojawi się ona na rynku jesienią 2014 roku.
Jedną z brutalnych scen gwałtu w powieści zakończył pan łacińską maksymą. To szokujące. Okrutna scena, zwieńczona odwołaniem do kultury śródziemnomorskiej. Wprowadził Pan barbarzyńcę w obszar cywilizacji. Dlaczego?
Nie widzę w użyciu łacińskiej frazy w passusie odautorskim aż takich konsekwencji. W Pani pytaniu kryje się pewna intuicja, której z całą pewnością nie odczuwałem przy pisaniu tej sceny. Nadinterpretacja jest częstym „wypadkiem przy pracy” u literaturoznawców, którzy niezwykle wnikliwie i głęboko wchodzą w tekst. Gwałciciel we wspomnianej scenie jest bestią i pozostanie bestią, choćbym napisał – jak to rzeczywiście uczyniłem – że w oczach tej bestii widoczna była „stepowa melancholia”.
Jest Pan obecnie najbardziej liczącym się autorem kryminałów w Polsce. Co to dla Pana oznacza?
Absolutnie się tak nie czuję. Jest w Polsce wielu znakomitych twórców i nie mam wątpliwości, że polski kryminał lada moment będzie się mocno liczył na scenie międzynarodowej. Sądzę, że popularność powieści z danego kraju to zjawisko socjologiczne i nie widzę powodu, dla którego nasze kryminały nie mogłyby odnieść sukcesu po obu stronach Atlantyku.
Pańskie powieści zostały już przetłumaczone na 20 języków. Czy spotyka się Pan z czytelnikami z innych krajów?
Ostatnio moje książki są dostępne po turecku i macedońsku. I rzeczywiście, otrzymuję wiele zaproszeń od wydawców zagranicznych i instytutów polskich, które są w wielu krajach. Dosyć często podróżuję w sprawach służbowych, promując moje powieści. Najczęściej bywam w Niemczech, we Włoszech i na Ukrainie. Zdarza się, że otrzymuję zaproszenia od stowarzyszeń non profit w Niemczech, tworzonych i przez Polaków, i przez Niemców – zwolenników zbliżenia naszych kultur i pełnej normalizacji naszych stosunków. Podróżuję naprawdę sporo. W tym roku odbyłem podróż życia - poleciałem za ocean na zaproszenie wydawcy amerykańskiego i Instytutu Polskiego w Nowym Jorku.
Czasami moje podróże są związane z nominacjami do kolejnych nagród. Różne są to nominacje, niektóre bardzo miłe. Do tych ostatnich należą nominacje czytelnicze. Tak było dwa lata temu, kiedy byłem nominowany do wyróżnienia przyznawanego przez czytelników bibliotek w północnych Włoszech. Nominację do tej nagrody otrzymałem wraz z Mariuszem Szczygłem i Joanną Olczak-Ronikier, która ostatecznie została przez jury wybrana jako laureatka.
A jaką nagrodę literacką chciałby Pan otrzymać?
Jestem człowiekiem starającym się zachować zupełny spokój i dążącym do ideału stoickiego myśliciela. Staram się zatem unikać emocji związanych z rywalizacją. Poza tym uważam, że kryminały nie są wielką literaturą i powinny być nagradzane wyłącznie nagrodami branżowymi. W Polsce jest jedna taka nagroda i ja ją zdobyłem. Sądzę, że takie trofea jak Angelus czy Nike powinny być kierowane do autorów powieści głównego nurtu – obyczajowych i psychologicznych. Oczywiście, byłbym szczęśliwy, gdybym otrzymał jakąś prestiżową nagrodę angielską, przyznawaną autorom powieści kryminalnych.
Na uczelnię, czyli na Uniwersytet Wrocławski, już nie zamierza Pan wrócić?
Niestety, nie. Zbyt wiele bezduszności i biurokracji mnie do tego skutecznie zniechęca. Moje najbardziej fascynujące wspomnienia akademickie wiążą się z seminariami śp. profesora Herberta Myśliwca. Było nas sześcioro słuchaczy. Obecnie sądzę, że byłoby to niemożliwe. Bezduszny system komputerowy, podliczający uczestników poszczególnych zajęć, nie pozwoliłby na to.
Dziedzina, którą reprezentuję, jest elitarna. Trudno liczyć na tłumy pasjonatów na seminariach z łaciny czy greki antycznej. To jest dla wybranych. Nie mam też dobrego zdania o poziomie wiedzy maturzystów. Spowodowała to reforma szkolnictwa, która wprowadziła gimnazja i umasowiła studia wyższe.
Czy nadejdą czasy gymnasium subterraneum? W otchłani mroku to elitarna formacja, gdzie wysoka jakość kształcenia klasycznego jest dla wybranych, w opozycji do mizerii powszechnej edukacji w duchu stalinowskim.
Mam nadzieję! To byłby wspaniały projekt. Liceum akademickie to wizja szalenie mi bliska. Obecnie we Wrocławiu na 30 liceów jedynie w 3 naucza się łaciny. W takiej sytuacji jedyną nadzieją jest elitarna szkoła, prowadzona przy prestiżowej uczelni wyższej - takiej jak Uniwersytet Wrocławski. Wykładaliby tam nauczyciele akademiccy, a rodzice nie mieliby prawa do roszczeń i pretensji. Takie liceum mogłoby przekazać ten święty ogień, który płonął w najlepszych przedwojennych gimnazjach klasycznych, a potem w powojennych liceach aż do 1967 roku. Obecna sytuacja napawa mnie niepokojem. Pragnę przy tym dodać, że nie występuję tu jako autorytet moralny, ale zapytany, zabieram głos w kwestii, na której się z racji mojego poprzedniego zawodu bardzo dobrze znam.
Opuszczam mieszkanie pisarza z najnowszą powieścią W otchłani mroku w ręku. Trudno uciec od refleksji, że wysoka jakość i precyzja nie tylko w nauczaniu, ale i w pracy to kunszt, który trudno na pozór dostrzec. Przyzwyczajani od lat do taniości i masowości w każdym aspekcie naszego życia, tęsknimy za pięknem. Może dlatego tak kochamy Edwarda Popielskiego? On, podobnie jak Eberhard Mock, nie tylko zmagał się ze złem, ale także stawiał życiu i samemu sobie wysokie wymagania. Żegnana w drzwiach przez autora, przyglądam mu się z uwagą. Ubrany w bonżurkę i skórzane czarne pantofle, jest jak symbol "lepszych czasów". Czy takie kiedyś powrócą? Na pewno tak się stanie w powieściach Marka Krajewskiego. Pewnie dlatego tak bardzo kochają je czytelnicy.