Stare "Nowe Horyzonty" - Komentarz dotyczący repertuaru i organizacji

Data: 2006-08-22 21:54:49 Autor: Paulina Wyrębowska
udostępnij Tweet

Przed kupieniem karnetu najlepiej jest zadać sobie pytanie, po co tak naprawdę chcemy pojechać na ten festiwal filmowy. Faktem jest, że wydarzeniu towarzyszy ogromna (jak na takie przedsięwzięcie) machina promocyjna. A i przenosiny do większego miasta sprawiły, że o festiwalu bardzo dużo mówiło się również w kręgach z filmem niezwiązanych. Wiadomo, że takie posunięcia niosą ze sobą ryzyko przypadkowej publiki. Co bardziej skostniali kinomani mogą nawet zarzucić festiwalowi popadanie w komercję. Nawet pretensje o przedkładanie ilości nad jakość mogłyby być uzasadnione. Na nieszczęście tych, którzy Romanowi Gutkowi życzyli źle, żaden z powyższych zarzutów nie miał odzwierciedlenia w festiwalowej rzeczywistości, która z impetem zadebiutowała na wrocławskich ulicach i – sądząc po planach i opiniach – postanowiła zagościć tu na dłużej.

Publiczność dopisała. Podczas całego mojego pobytu na Horyzontach, spotkałam się tylko raz z paniami, które, siedząc obok, głośno i denerwująco śmiały się przed projekcją, rozpraszając innych, a momentami nie pozwalając nawet spokojnie porozmawiać. Przymykam jednak na to oko. Nikt głośno nie chrupał, nie chrząkał, nie cmokał, nie ssał. Pili za to wszyscy, choć bynajmniej nie mam tu na myśli napojów wyskokowych. I pewnie ilość litrów wody mineralnej byłaby mniejsza, gdyby nie stan klimatyzacji w Kinie Warszawa (tam też odbywały się projekcje konkursowe), o którym nie ma co wiele dyskutować – bo jak tu rozmawiać o czymś, czego nie było wcale.

Helios (również wbrew prognozom niedowiarków) sprawdził się jako drugie centrum festiwalowe bardzo dobrze. Klimatyzowane sale, wygodne fotele, dobra jakość obrazu i dźwięku (chyba, że film puszczany był z DVD, co miało miejsce przy niektórych retrospektywach). Złych słów nie można powiedzieć również na Teatr Capitol, który swoją ogólną strukturą w największym stopniu nadawał się na miejsce uroczystości otwarcia i zamknięcia festiwalu. Na minus zaliczyć można tylko Klub Festiwalowy. Znajdował się tak daleko od centrum (z równie źle pomyślanymi dodatkowymi autobusami), że chyba mało kto trafiał tam nie przypadkowo. Warto pomyśleć, by w przyszłym roku przenieść to miejsce bliżej centrum i kin.

Jeśli omawiam rzeczy mniej przyjemne, nie mogę nie wspomnieć o konkursach przedfestiwalowych dla widzów (organizowanych zarówno przez same Nowe Horyzonty jak i Erę GSM). Miałam (jak się okazało później – wątpliwą) przyjemność zająć premiowane miejsce w jednym z quizów organizowanych przez tę pierwszą instytucję. Nagroda mijała się z tym, o czym zapewniano mnie przez telefon, a przy próbie wyjaśnienia sytuacji zostałam odesłana z kwitkiem ze słowami „to przecież nie my organizowaliśmy ten konkurs” (co było oczywiście nieprawdą). Na przyszłość – pilnujcie dobrze swoich karnetów i innych formalności.

W opiniach krytyków na najmniejsze słowa uznania zasługuje konkurs filmów polskich; wszyscy zwracają uwagę na niski poziom rodzimych produkcji. Na „Jak to się robi”, dokumencie Łozińskiego, opowiadającym o tym, że z każdego można zrobić polityka, bawiłam się bardzo dobrze (i bynajmniej nie była to rozrywka pusta – wnioski po wyjściu z sali kinowej nasuwały się same), a najnowszy film Krzysztofa Krauzego też zaliczam do produkcji udanych, bo po prostu mało jest w Polsce filmów traktujących o rzeczywistości w sposób niebanalny i bez ukazywania alkoholików znęcających się nad dziećmi. Nie do końca więc zgadzam się z tymi opiniami, wręcz wydaje mi się, że nie wszyscy potrafią spojrzeć na obecnie powstające filmy obiektywnie, a większość czepia się niedociągnięć, które nie przysłaniają odbioru reszty filmu.

Mam natomiast mieszane uczucia na temat produkcji, która wygrała tegoroczne Nowe Horyzonty. „Święta Rodzina”, film chilijskiego reżysera Sebastiána Camposa, opowiada historię Marco. Do jego domu przyjeżdża jego nowa dziewczyna, by zamieszkać parę dni z rodziną chłopaka. Historia manewruje między gejowskim związkiem przyjaciół Marco, jego relacjami z niemową Ritą i więzią zbudowaną między parą zakochanych a ojcem. Co warte podkreślenia, film jest po części improwizacją, na którą wpływ mieli sami aktorzy. Po projekcji „Rodzina” dostała bardzo duże brawa, jednak ja byłam daleka od entuzjazmu. Tak naprawdę wszystko, co pokazał Camposa, już kiedyś było i – co gorsza – w lepszej wersji. Dobrej oceny starczyło tylko na subtelne pokazanie siły miłości, która – jakże by inaczej! – znowu zatriumfowała.

Większość krytyków sekundowała „Słońcu” Sukurowa. Moim zdaniem, najbardziej nowohoryzontalną produkcją były jednak „Nokturny dla Króla Rzymu” – film w całości nakręcony telefonem komórkowym. Na spotkaniu z widzami reżyser podkreślał impresyjne oddziaływanie zlepku obrazów, muzyki i komentarza narratora, który odbywa sentymentalną podróż po Rzymie. Siedząc w fotelu miało się wrażenie niezwykłej bliskości z reżyserem (narratorem?) i opowiadaną historią; sposób przekazu zmuszał do myślenia „tak, ja też mógłbym odbyć taką podróż z telefonem i również mógłbym zrobić z tego film”.

Ciężko przewidzieć, ile z pokazanych filmów wejdzie do dystrybucji. We wrześniu z pewnością będzie można zobaczyć „Lot 93”, który pewnie będzie przeciwwagą dla pompatycznego „World Trade Center”, jaki zaprezentuje nam Oliver Stone. „Lot” opowiada historię ostatniego samolotu porwanego 11 września i jedynego, na pokładzie którego pasażerowie stawili opór. Drastyczne, ale i niesamowicie realistyczne studium ludzkich zachowań, lęków, myśli i impulsów w sytuacji bez wyjścia. Po skończonym seansie i ochłonięciu dobrze było zadać sobie pytanie – „a jak ja bym postąpił w takiej sytuacji? Do której osoby byłoby mi najbliżej?” Przy okazji można się dowiedzieć, co działo się w głowach tych, którzy odpowiadali za bezpieczeństwo całej Ameryki tego dnia.

102 minuty walki o życie w wieżach World Trade Center - Kevin Flynn, Jim Dwyer

Nie sposób było przejść obojętnie obok jedynej komedii, którą przyszło mi zobaczyć we Wrocławiu. „Mrs Henderson” bezlitośnie zdominowała Judi Dench. Ale powiem Wam – być zdominowanym w tak mistrzowski sposób to prawdziwy zaszczyt dla reszty aktorów, którzy pokazali się w tym świetnym filmie.

Na uwagę zasługują również „Niewinność”, „Nowenna” i „4:30”. Każdy z tych filmów na swój sposób opowiada o problemach radzenia sobie z rzeczywistością. Pierwszy rozprawia się z problemami dojrzewania (mniej lub bardziej udanie), serwując nam dawkę niepokojących zdjęć, muzyki i nastroju rodem z Lyncha w szczytowej formie. „Nowenna” trąci niemiłosiernie Kieślowskim, ale broni się, snując historię lekarki radzącej sobie z tragedią i odkrywającej sens dalszego życia w przypadkowo spotkanym chłopaku, który właśnie ten sens traci. W tle subtelnie reżyser serwuje nam bolesną i prawdziwą lekcję godnego umierania i niesłabnącej wiary. „4:30”, film Roystona Tana, obecnie najzdolniejszego singapurskiego reżysera, to historia o Xiao Wu i o jego przedziwnym sposobie na radzenie sobie z samotnością, tęsknotą i rozpaczliwym pragnieniem bliskości.

W wieczór zamknięcia organizatorzy zaserwowali nam przedziwną ceremonię kończącą festiwal. Trąciła okropnym nieprofesjonalizmem i przesadnym sileniem się na żarty. W zamyśle zapewne te środki miały służyć rozluźnieniu atmosfery i stworzeniu swojskiego klimatu – wyszło jednak trochę inaczej i w konsekwencji mogliśmy oglądać pokaz braku jakiejkolwiek organizacji. A szkoda.

Projekcji „Aleksandra Newskiego” wraz z orkiestrą wrocławską grającą na żywo na Placu Teatralnym do udanych też nie zaliczę. Owszem, wrażenie niesamowite, gdy gigantyczny obraz zlewa się w jedną całość z piękną muzyką dochodzącą nie z głośników, a żywych gardeł i instrumentów. Jednak pomysł na zorganizowanie koncertu na małym placyku i to jeszcze za darmo, był jak wpuszczenie setki wygłodniałych dzieci do McDonaldsa, który może pomieścić tylko pięćdziesiątkę – większość obejdzie się smakiem i opuści fastfood z rosnącym głodem.

Przy Nowych Horyzontach z pewnością można postawić określenie „dla każdego coś miłego”. Oprócz konkursów widz mógł iść na najważniejsze (Gutkowe oczywiście) filmy polskie i zagraniczne zeszłego roku. Były retrospektywy klasyków (Bergman) i mniej znanych w Polsce reżyserów (Lech Kowalski, Marian Murzyński). Podczas nocnych szaleństw widzowie padali ofiarą Bollywod i przedziwnych komedii z całego świata. Dla co bardziej wytrwałych Gutek zaserwował przegląd animacji, dokumentów i kina offowego. Wszystko więc cacy?

Moim zdaniem – owszem. Nie wytykam wad festiwalu, bo też w tym roku widocznie przysłoniły je zalety. Nie zgadzam się również z biadoleniem malkontentów, że festiwal zgubił się we Wrocławiu. Miasto skutecznie urozmaiciło zabawę przyjezdnym, których osobiście widziałam na każdym kroku. Pewnie można by mówić o większej integracji, ale tutaj już trzeba mieć pretensje tylko do organizatorów, którzy tak daleko od centrum ustawili Klub Festiwalowy. Ciężej na pewno podsumować samą publiczność. Bo choć zachowywała się jak najbardziej w porządku, to jednak wielu młodych ludzi kupiło karnet z czystej ciekawości, dla szpanu przed znajomymi, czy dla przeżycia nowej „przygody”. I tak naprawdę żadna z tych motywacji nie jest zła, bo jeśli oni zobaczyli choć po części tak dobre filmy jak ja, to gwarantuję wam, oglądanie Nowych Horyzontów jest jak przenoszenie wirusa drogą kropelkową – urośnie nam pokolenie kinomaniaków!

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Warto przeczytać

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje