Odkrywanie „układów" jest formą oswajania świata. Wywiad z Robertem Ziębińskim
Data: 2019-06-14 17:12:51– Usłyszałem kiedyś historię o gangu, który grasował w małym, prowincjonalnym miasteczku, rozpijając meneli, osiedlowych lumpów, mieszkających w swoich m3. Cały proceder polegał na tym, że wchodzono z delikwentem w zażyłą relację podsklepową, a gdy kończyła się kasa na libacje, proponowano mu zastawienie mieszkania. Nasz pijaczek zgadzał się, a że był tak pijany, że nie bardzo wiedział, co właściwie podpisywał, jego zdziwienie, gdy okazało się, że podpisał akt notarialny, zrzekając się mieszkania na rzecz nowo poznanego kolegi, było ogromne. Utkwiło to we mnie na tyle mocno, by na tej kanwie zbudować fabułę Furii. Oczywiście w formie gruntownie zmienionej, ale nie byłoby mojej książki, gdyby nie ta prawdziwa historia – mówi Robert Ziębiński, autor powieści Furia.
Zostawił Pan „Playboya”, żeby pisać kryminały. To nie brzmi jak dobry plan…
Nie, nie, na szczęście to nie do końca tak było. Wymyślenie Furii i kolejnych dwóch powieści kryminalnych zajęło mi półtora roku. Równocześnie pisałem Kinga – prawie milion znaków i praca, która była piekłem na ziemi. Potem zaproponowano mi napisanie kolejnej Instrukcji obsługi, dwóch biografii, cyklu książek dla dzieci, dwóch scenariuszy filmowych. Miałem pełną świadomość, że tego nie da się połączyć: albo mogę redagować gazetę, co potrafi zajmować tak kwadrans w ciągu dnia, jak nawet 16 godzin, albo zdecydować się na pisanie. Wybrałem pisanie, ale z pełną świadomością, że jestem zabezpieczony i nic złego mnie czy mojej rodzinie się nie stanie. A to, że chcę pisać właśnie kryminały, to efekt wieloletniej fascynacji tym gatunkiem i potrzeby pisania o kobietach, które są raczej niegrzeczne.
No, dobrze, i na początek zabiera Pan nas do Kościana Dolnego. Takiego miejsca nie ma nawet w mapach Google…
Wie Pan, mieszkańcy małych miast mają większe przywiązanie do miejsca, w którym żyją niż ludzie w Warszawie. Zastosowanie nazwy prawdziwego miasta mogłoby się skończyć co najmniej chryją i awanturą. Zna Pan te wszystkie opowieści o amerykańskich pisarzach, którzy przechodzą kryzys wieku średniego i wracają w rodzinne strony, a tam dostają po łapach po w swoich powieściach obsmarowali rodzinne miasteczko (śmiech).
Zmodyfikowałem więc trochę nazwę miasteczka, do którego jeździłem w dzieciństwie i topografię tego, w którym się wychowałem. Kościan jest monstrum Frankensteina złożonym z miejsc prawdziwych.
A jednak Kościan nie jest taki mały – ma swojego burmistrza, ma swojego developera, ma też swoją małomiasteczkową mafię.
Gdyby przegrzebać historię niewielkich miasteczek, to pewne układy, kastowość, relacje między policją, kościołem a burmistrzem są uniwersalne – szczególnie jest to widoczne w miejscowościach liczących do 50 tysięcy mieszkańców, ale przecież podobna sytuacja miała miejsce w dużo większych Kielcach. Te układy są zjawiskiem najzupełniej naturalnym – trzeba tylko znaleźć historię, która osadzona będzie w takiej scenerii.
Ja usłyszałem historię o gangu, który grasował w takim miasteczku, rozpijając meneli, osiedlowych lumpów, mieszkających w swoich m3. Cały proceder polegał na tym, że wchodzono z delikwentem w zażyłą relację podsklepową, a gdy kończyła się kasa na libacje, proponowano mu zastawienie mieszkania. Nasz pijaczek zgadzał się, a że był tak pijany, że nie bardzo wiedział, co właściwie podpisywał, jego zdziwienie, gdy okazało się, że podpisał akt notarialny, zrzekając się mieszkania na rzecz nowo poznanego kolegi, było ogromne.
Chyba każda osoba, która zajmuje się pisaniem, słyszy dziesiątki takich historii. Ta utkwiła we mnie na tyle mocno, by na jej kanwie zbudować fabułę Furii. Oczywiście, cała sprawa jest zmieniona i występuje w mojej książce w zupełnie innej postaci, ale nie byłoby mojej książki, gdyby nie ta prawdziwa historia.
Nie spodziewałem się, że usłyszę od Pana słowo „układ”…
Istnieniu pewnych układów nie da się zaprzeczyć, wystarczy spojrzeć, co dzieje się w polityce, nie tylko na szczeblu lokalnym. Ale też – z drugiej strony – teorię spiskową można sobie dorobić do każdej sytuacji. I ludzie lubią doszukiwać się różnego rodzaju powiązań, fenomen książek Tomka Piątka opiera się na tym, że cały czas poszukuje on układu, nici łączących naszych polityków na przykład z Kremlem. Odkrywanie pewnych zależności i powiązań jest formą oswajania świata i rozumienia go. Jeśli nie rozumiemy jakiejś decyzji prezydenta, burmistrza, komisarza policji, ale ktoś nam dopowie, wytłumaczy to istnieniem układu łatwiej będzie tę wiadomość przyjąć.
Kościan jest na tyle prowincjonalny, by można było zniknąć z oczu świata, ale na tyle duży, że obcy nie jest tu aż tak obcy, jak w typowej polskiej wiosce. Dlatego właśnie tu trafiła bohaterka Pańskiej powieści?
Bardzo lubię mieściny, które w czasach komuny otaczały duże miasta. Liczyły 50-60 tys. mieszkańców i generalnie robiły za sypialnie dla górników, hutników, którzy dojeżdżali do pracy do Katowic, Bytomia, Krakowa. Ludzie wyjeżdżali do pracy o piątej rano, wracali o 21:00. Nikt tu nikogo nie znał, ludzie się mijali, łatwo więc było zachować anonimowość. Potem, w latach 90–tych XX wieku te miejscowości zaczęły się zmieniać i przypominać metropolie w miniaturze: otwierały się tu prywatne uczelnie, zaczęli więc przyjeżdżać studenci z innych miast, ktoś się dorobił, więc otworzył własną fabrykę, potem przejął inną. Równocześnie miejsca te nie zatraciły swej lokalności. Wychowałem się w takim właśnie miasteczku, widziałem, jak się zmieniało na przestrzeni lat. Wiedziałem, o jakim miejscu chcę pisać.
Ale jest w tej powieści także Warszawa…
Odkąd przeczytałem Schody aniołów Michaela Connely’ego, gdzie ten wykorzystał jako punkt zwrotny zamieszki po pobiciu Rodneya Kinga, by stworzyć alternatywną rzeczywistość, zastanawiałem się, czy jest taki moment we współczesnej historii Warszawy, który mógłby eskalować do wymiaru zamieszek, jakich nigdy dotąd w naszym kraju nie było. Nigdy nie mieliśmy kilkudniowej okupacji ulic, wojny między policją a mieszkańcami. Pamiętam, jak wiele negatywnych emocji budzili od lat osiemdziesiątych Cyganie. Mieliśmy w Warszawie tabor cygański pod Mostem Grota. Składał się tylko z kilkunastu namiotów i został rozpędzony, gdy odkryto, że jego mieszkańcy grzebią nieopodal swych zmarłych. Pomyślałem, że gdyby ten tabor był większy, mógłby zapoczątkować zamieszki, jakich nigdy dotąd nie było…
Napisał Pan, że Pańska bohaterka, Kalina, to skrzyżowanie Vic Warshawski z Johnem Wickiem. Nie wiem, jak z Vic, ale z Wickiem to cała prawda.
Mam wrażenie, że jest teraz tendencja w literaturze i kinie na świecie, by tworzyć postaci twardych lasek, które – nie tracąc swojej kobiecości – w niczym nie ustępują mężczyznom jeśli chodzi o siłę i przebiegłość. Było dla mnie ważne, żeby nie stworzyć „faceta w spódnicy”.
Mówiąc szczerze, powoli mam już dość w kryminałach postaci, które dopada przeszłość. Ale mam wrażenie, że w Furii to raczej Kalina dopada swoją przeszłość niż odwrotnie.
Każda postać literacka musi się do czegoś odnosić, dlatego pisarze często mocno rozbudowują im przeszłość. Nie jest to nic nowego – można tu zarówno przypomnieć postać Harry’ego Boscha, jak i Philipa Marlowe’a. Moja bohaterka zamiast od przeszłości uciekać, postanawia chwycić ją za mordę i jej wtłuc. Oczywiście jej przeszłość, przeżycia musiały uwiarygodnić tę postawę.
Kalina jest kobietą „na sterydach” – taką Czarną Mambą polskiej prowincji. Nie za bardzo komiksowo?
Literatura kryminalna, a w zasadzie cała literatura popularna, opiera się na przerysowaniu. Jeśli spojrzymy na to, co zapamiętujemy na dłużej, to są to zawsze historie najbardziej wyraziste – do granic przerysowania.
Podobnie jak w kinie?
Cenię szybką narrację filmową. Nie jestem zwolennikiem smutnych, rozwlekłych powieści, w których bohater obserwuje, jak z ekspresu spada ostatnia kropla kawy, potem zastanawia się, czy jest to tak dobra kawa, jak ta parzona przed laty przez jego żonę, która zmarła, potrącona przez kierowcę tira, dalekiego kuzyna, którego nasz bohater mógł zabić…. W przypadku takich historii bardzo mi przykro, ja wysiadam.
Lubię, jak jest szybko. Ale jeśli ma być szybko, to – podobnie jak w przypadku jazdy samochodem – trzeba zapiąć pasy i bardzo mocno panować nad kierownicą, by nie wypaść z drogi. „Furię” – choć to książka licząca sporo znaków – czyta się błyskawicznie. Ale nie dało się jej pisać szybko, trzeba było się solidnie narobić. Zresztą, mieliśmy z redaktorką dwa ostre zakręty, gdzie naprawdę napracowaliśmy się, by nie wpaść do rowu.
Rozumiem, że kontynuacja będzie Pańską wariacją na temat „Historii przemocy”?
Kontynuacja będzie westernem, takim literackim „W samo południe”. Akcja toczy się na przestrzeni 24 godzin, do miasta zjeżdżają wszystkie złe typy, które przeszłość bohaterki jest w stanie ściągnąć. Równolegle poznajemy historię człowieka, którego Maks pobił w latach 80-tych i odkrywamy, dlaczego tak pragnie śmierci naszej bohaterki. W nowej książce wyjaśnią się też pewne niedomknięte wątki z Furii, chociaż na Aleję Róż wrócimy dopiero w tomie trzecim.
Dodany: 2019-06-25 08:14:19
Zachęcająca książka
Dodany: 2019-06-23 09:48:26
Być może się skuszę :)
Dodany: 2019-06-16 19:37:06
Układy w tym kraju to codzienność, powinna być ścigana z urzędu
Dodany: 2019-06-15 16:12:26
Furia intryguje.
Dodany: 2019-06-14 21:17:16
Furia kusi ;)
Dodany: 2019-06-14 18:53:34
Nic jeszcze nie czytałam tego autora.
Dodany: 2019-06-14 18:02:14
Przeczytałam z zainteresowaniem.
Dodany: 2019-06-14 17:40:00
Zainteresowała mnie Furia. Ciekawy wywiad.