Nie tak dawno temu... Recenzja filmu „Pewnego razu... w Hollywood"

Data: 2019-08-15 11:32:13 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

„Pewnego razu... w Hollywood" – najnowszy film Quentina Tarantino niesie wyraźnie mniej satysfakcji niż poprzednie dokonania reżysera. Ale to nadal intrygujące, bardzo oryginalne, autorskie kino i hołd złożony dawnemu Hollywood przez jednego z największych jego piewców.

Rick Dalton (Leonardo DiCaprio) jest powoli starzejącą się gwiazdą westernów, które w Stanach cieszą się coraz mniejszą popularnością. Grywa już tylko „złych facetów”, twardzieli, których pokonują postaci grane przez aktorów, kreowanych na wschodzące gwiazdy kina. Wewnątrz jest głęboko złamany, dręczony alkoholizmem, lecz nadal mieszka w wielkiej willi w najlepszej części Hollywood.

Wydaje się, że jego czas już minął – podobnie jak minął czas jego jedynego przyjaciela, a zarazem częstego dublera Daltona w jego filmach, kaskadera Cliffa Bootha (Brad Pitt). Booth to „realny” odpowiednik bohaterów, których grywa Dalton. Wcielenie odrobinę tylko podstarzałego bohatera z krwi i kości, twardziela, który gotów jest zmierzyć się z każdym.

Oni jednak już schodzą ze sceny, a przynajmniej przechodzą poważne kryzysy (czy taki sam kryzys przeżywa właśnie realizujący 9 z 10 zapowiedzianych filmów Quentin Tarantino?). Wkraczają zaś w światło reflektorów nowe gwiazdy – Roman Polański, który właśnie nakręcił zachwycające „Dziecko Rosemary” oraz jego młodziutka żona, aktorka Sharon Tate. Młode, nowe Hollywood bawi się i cieszy życiem. Wznosi się coraz wyżej, uciekając od prozy codzienności, zapominając o problemach i balując, choć właśnie toczy się wojna w Wietnamie. Nikt nie spodziewa się, że „brązowe lata Hollywood” nieuchronnie zmierzają ku końcowi.

Trochę trywializując, należałoby powiedzieć, że fabuła „Pewnego razu... w Hollywood” to głównie… jeżdżenie samochodem. Sceny, w których obserwujemy bohaterów prowadzących auta zajmują – szacując pobieżnie – jakieś 70% czasu ekranowego. Oglądamy mijane ulice. Cudowne kokpity pięknych, starych samochodów, które sprawiają wrażenie prawdziwych dzieł sztuki. Quentin Tarantino w najmniejszych drobiazgach odtwarza Hollywood lat sześćdziesiątych. Plany filmowe. Wnętrza domów i mieszkań. Afisze i szyldy, ubrania, biżuterię, zegarki. I pewnie byłoby to nudne, gdyby reżyser nie przyzwyczaił już widzów do takiej konwencji. I gdyby wszystko to nie było tak pięknie sfilmowane.

Tarantino w swym filmie unieśmiertelnia przestrzeń i „rekwizyty” dawnego Hollywood, ale też upomina się o pamięć o ikonach kina tego czasu. Bruce Lee, Steve McQueen, aktorzy, których losy stały się inspiracją dla stworzenia historii Ricka Daltona, producent Marvin Schwarzs – nawet, jeśli niektórzy z nich są mocno przerysowani, potraktowani z dużą dozą sarkazmu czy ironii, to przecież dostają za sprawą Tarantino swoje pięć minut również we współczesnym kinie.

Napięcie w filmie buduje głównie to, co sami jako widzowie wiemy – zbliżające się wydarzenia, o których mówią książki o Charlesie Mansonie i jego rodzinie. Dlatego nawet obraz tabliczki z nazwą ulicy „Cielo Drive” jest tak sugestywny. Pewne sygnały niepokoju dostajemy oglądając sceny rozgrywające się w lutym 1969 roku, gdy na ulicach pojawia się coraz więcej hipisów, gdy słyszymy piosenkę śpiewaną przez członków „Rodziny”, gdy odwiedzamy zamieszkiwaną przez nich farmę (tu reżyser buduje je sprawnie jak nigdy, choć posługuje się najbardziej subtelnymi środkami), a także gdy – przez króciutką chwilę – widzimy samego Mansona. Sporo „mówi” w filmie ścieżka dźwiękowa – zarówno muzyka, jak i piosenki. Zwraca uwagę rola dysonansów muzycznych w wielu scenach – szczególnie zwróciłbym uwagę na nietypowo zaaranżowaną, niepokojącą melodię, która pojawia się w ostatnich minutach filmu. Prawdziwie emocjonujący i szokujący będzie jednak dopiero finał, co też doskonale wiedzą wszyscy miłośnicy kina Tarantino.

Nie byłoby tego filmu, gdyby nie aktorzy, z których wielu tworzy tu jedne z najlepszych ról w karierze. Nawet, jeśli ich postaci są czasem nieco jednowymiarowe, Pitt, DiCaprio i Margot Robbie dają z siebie po prostu wszystko.

Finał i próba interpretacji są w przypadku nowego filmu Tarantino dość problematyczne. Hołd złożony Hollywood, którego już nie ma? Oczywiście. Opowieść o kryzysie twórczym czy kryzysie w karierze? Jak najbardziej. Nieco inny kierunek interpretacyjny daje jednak oryginalny tytuł filmu Tarantino. „Once upon a time…” to fraza rozpoczynająca baśnie – w Polsce jednak chyba częściej mówimy zaś: „Dawno, dawno temu” niż „Pewnego razu”. To drugie sformułowanie zastosowano przy tłumaczeniu tytułu w naszym kraju chyba ze względu na to, że 50 lat, które dzieli nas od wydarzeń, do których Tarantino się odwołuje, to zdecydowanie nie jest aż tak „dawno, dawno temu” – nawet, jeśli w kinie wydaje się to całą epoką.

Wskazanie na nowy film reżysera „Django” jako na baśń tłumaczy zmiany fabularne w stosunku do prawdziwej historii. „Pewnego razu... w Hollywood” nie jest w istocie opowieścią o tym, co działo się w Hollywood w 1969 roku. To opowieść o tym, co mogłoby – lub powinno się wydarzyć – gdyby ten świat był inaczej urządzony (a może: gdyby rządziły nim te reguły, które rządzą filmem?). To historia o tym, że każdy powinien w życiu otrzymać drugą szansę. Wówczas Sharon Tate mogłaby nacieszyć się uznaniem kinomanów – nawet jedynie przez krótką chwilę, obserwując uznanie i oklaski, anonimowo siedząc wśród innych widzów w kinie podczas projekcji filmu ze swoim udziałem i… poddając się magii, którą sama tworzy. Chałturzący aktor, którego sława już dawno przebrzmiała, odgrywający zawsze role twardych facetów, dostałby szansę, by przynamniej raz „zagrać najlepiej na świecie” – nawet, jeśli miałaby to być rola w niezbyt udanym filmie. Mógłby też choć raz zostać autentycznym twardzielem i w prawdziwym życiu odegrać rolę podobną do tej, którą odgrywa w filmach. A może spotkałby także swojego sąsiada, znanego reżysera, i nastąpiłby gwałtowny zwrot w jego karierze?

W swoim nowym filmie reżyser „Kill Billa” przypomina, że mówiąc o chwilach dawno minionych: „to były czasy”, ubarwiamy, koloryzujemy, idealizujemy swoich bohaterów i czasy własnej młodości lub te, które znamy tylko z książek czy filmów. Opowiadamy w ten sposób bajki, które pozostaną tylko bajkami. Nawet, jeśli są tak piękne, jak nowy film Quentina Tarantino.

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Avatar uĹźytkownika - MonikaP
MonikaP
Dodany: 2019-08-16 22:14:49
0 +-

Może, może, kto wie...

Avatar uĹźytkownika - Anytsuj
Anytsuj
Dodany: 2019-08-16 16:47:03
0 +-

Jeśli w kinie pojawia się nowy Tarantino, to tak, jak w przypadku Smarzowskiego- nie zastanawiam się czy, ale kiedy pójść na seans. Jestem mega ciekawa tego filmu.

Avatar uĹźytkownika - gosiaczek
gosiaczek
Dodany: 2019-08-16 09:19:28
0 +-

Z największa przyjemnością obejrzę!

Avatar uĹźytkownika - JolaJola
JolaJola
Dodany: 2019-08-16 08:37:49
0 +-

Planuję obejrzeć.

Avatar uĹźytkownika - Lenka83
Lenka83
Dodany: 2019-08-15 13:27:30
0 +-

Ja też z miłą chęcią obejrzę....

Avatar uĹźytkownika - martucha180
martucha180
Dodany: 2019-08-15 12:57:07
0 +-

Może obejrzę...

Avatar uĹźytkownika - Poczytajka
Poczytajka
Dodany: 2019-08-15 12:11:15
0 +-

Nowy film Quentina Tarantino. Hmmm... Nie potrzebuję lepszej zachęty. :-)

Warto przeczytać

Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje