Nie męczę wielbłąda. Wywiad z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm
Data: 2014-08-08 12:48:04Niedawno nakładem wydawnictwa Iskry ukazała się Pani kolejna książka - Druga bitwa o Monte Cassino, składająca się z dziewięciu opowieści. Jej bohaterami są Polacy, boleśnie doświadczeni przez dziejowy huragan, jakim była druga wojna światowa. Wykorzystując wspomnienia jej uczestników i ofiar, skupia się Pani na ukazaniu trudnej historii Polski przez pryzmat jednostkowych losów. Co Pani czuje po opublikowaniu tej książki i jak długo powstawała? Z jakimi trudnościami przyszło Pani zmagać się przy gromadzeniu materiałów do niej? Jak dziś wspomina Pani pracę nad książką?
− Książka powstawała kilka lat. Od początku była mi bliska ze względu i na ludzi, o których pisałam, i tematykę. Trudnością było znalezienie odpowiedniego tonu na każdą z opowieści, każdy opisywany los. Aby czytelnik sam się wciągnął emocjonalnie, bez moich − narratora − gotowych ocen, bez zbędnych przymiotników. Im cięższe sprawy opisywałam, tym bardziej musiałam być powściągliwa, niemal wyciszona.
Czuję ulgę, że te historie poszczególnych ludzi zostały zapisane i są już w formie książki, a nie w moich planach. Żal mi, że większość moich bohaterów nie doczekała tej publikacji. Pisząc, ścigałam się z czasem, miałam bowiem do czynienia z ludźmi w podeszłym wieku.
Teraz mam kontakt z rodzinami moich bohaterów i mówią mi, jaka to dla nich satysfakcja.
Przywódcy wydają rozkazy, podejmują decyzje, za które płaci pojedynczy człowiek. Ofiarami są konkretni ludzie w różnym wieku, z nadziejami, marzeniami, ambicjami i planami, którym nagle życie się złamało, stracili najbliższych, stracili domy, niektórych wojna wyrzuciła z kraju. Ci, którzy przeżyli, płacili cenę często do końca swoich dni. Obrazy, które widzieli, powracają do nich i prześladują, szczególnie gdy są już starsi.
Książkę otwiera przejmująca opowieść generała Janusza Brochwicz-Lewińskiego o ostatnich dniach życia córki Melchiora Wańkowicza, Krystyny ps. "Anna". W czasie Powstania Warszawskiego był jej dowódcą. Widział, jak poległa szóstego dnia zrywu Polaków przeciwko niemieckiemu okupantowi i to on ją pochował. To świadectwo o bohaterskiej walce i śmierci córki pisarza ściska za gardło. Długo wpatrywałam się w fotografię Krystyny, dziewczyny z warkoczykami, których podobno nie miała już w chwili, gdy zginęła. Melchior Wańkowicz nie zdołał po wojnie znaleźć Janusza Brochwicz-Lewińskiego. Kontakt z nim urwał się na wiele lat. Pani udało się porozmawiać z „Gryfem” w listopadzie 2010 roku. Jego relację określiła Pani jako „ostatnie ogniwo dotyczące wspomnień poległej Krysi Wańkowiczówny”. Jak doszło do tego spotkania i co najbardziej Panią wtedy poruszyło? Jakie emocje Pani towarzyszyły?
Zawdzięczam to spotkanie dwóm osobom: Agnieszcze Boguckiej i Annie Komorowskiej-Sławiec, z którymi połączyła mnie Zofia Korbońska. Gdy mi powiedziały, że w Warszawie mieszka „Gryf" – Janusz Brochwicz-Lewiński, że kilka lat wcześniej wrócił do Polski – zareagowałam natychmiast zdumieniem i radością. Pamiętałam ostatnie zdanie z Ziela na kraterze: Gryfa nie odnaleziono dotąd.
Jesienią 2010 roku miałam szansę go spotkać. Generał mówił wiele o samym Powstaniu, a także wiele o Krysi. Zginęła w szóstym dniu Powstania. Jej śmierć odczuł bardzo mocno, zrobiła na nim duże wrażenie. On ją pochował. Sam dwa dni później został postrzelony w szczękę, miał strzaskaną połowę twarzy, spalony język. Dwadzieścia godzin wyprowadzano go kanałami ze szpitala na Freta do szpitala na Marszałkowskiej. Po Powstaniu był w obozach. Z Murnau został wyzwolony przez Amerykanów, potem przebywał w szpitalu w Szkocji.
Byłam zdziwiona, że "Gryf", od 2004 roku mieszkający w Warszawie, nie został „odnaleziony” przez dziennikarzy czy ludzi pióra, że tę wstrząsającą historię ja wydobyłam w czasie jesiennego, kilkutygodniowego pobytu w Polsce. Opublikowałam swój tekst w „Plusie i Minusie” (29−30 stycznia 2011, s. 21−22). O Krystynie Wańkowicz natomiast napisała Barbara Wachowicz w swojej najnowszej książce Bohaterki Powstańczej Warszawy (Muza 2014).
Po długich rozmowach w warszawskim mieszkaniu „Gryfa” na Waryńskiego, kilka razy rozmawialiśmy przez telefon. Pytałam go wciąż, niemal przerywając wspomnienia ogólne i rozważania o Powstaniu, właśnie o Krystynę. Pytałam, jak to się stało, że Zofia Wańkowicz nie rozpoznała ciała córki. Wańkowisz pisze w Zielu na kraterze, że kiedy odkopywano groby w lutym, poznałaby córkę po plisowanej spódniczce, po warkoczach... Gryf mi przerwał i powiedział: „Ależ Krystyna nie miała warkoczy, obcięła je, i nie była w spódniczce, bo dziewczęta przebrały się w mundury zdobyte na Stawkach przez »Zośkę«...”
Wańkowiczowie o tym nie wiedzieli. W swoim tekście umieściłam zdanie: może matka nie rozpoznała ciała córki, bo była w mundurze i bez warkoczy. Nie śmiałam, nie mogłam napisać, że tak się stało. Pan Bóg wie, co się naprawdę stało.
Do Powstania Warszawskiego, którego 70. rocznicę właśnie obchodzimy, nawiązuje jeszcze jedna spisana przez Panią niezwykle interesująca opowieść. Wydobywa w niej Pani z niepamięci Wiesława Chrzanowskiego, który jest autorem około stu pięćdziesięciu fotografii pokazujących zryw powstańczy. To ogromnie cenne pamiątki historyczne. To musiało być niezwykłe przeżycie: móc obejrzeć te zdjęcia w towarzystwie ich autora oraz jego żony Haliny (z domu Borczykówny). Które zdjęcie najbardziej Panią zafascynowało? Co się dziś dzieje z tymi fotografiami? Czy są udostępnione szerokiej publiczności i czy ktoś o nie dba?
Te zdjęcia są niezwykłe – każde jest piękne i poruszające. Byłam u Wiesława Chrzanowskiego w domu i mi je pokazywał. Oglądałam je w milczeniu, niemal nabożnie. Miał do każdego komentarz. Opowiedział, że trzymał aparat fotograficzny pod czapką. Bardzo chciałam napisać i o tych zdjęciach, i jego opowieści wokół nich.
Odłożyliśmy dalsze rozmowy aż do skończenia książki Kaja od Radosława czyli historia Hubalowego krzyża (w której pokazałam jego zdjęcia). Nigdy nie wiem, jak długo będzie trwać pisanie książki, moje prace przedłużały się. Kiedy chciałam już poświęcić cały czas na napisanie o „fotografie Powstania Warszawskiego”, Pan Chrzanowski, jak powiedziała żona Halina, już nie kojarzył. Było mi żal... Uważam, że materiału starczyłoby na całą książkę.
Skromny, niezwykły człowiek. W dodatku całe lata mylono jego nazwisko z Marszałkiem Sejmu, który był w Powstaniu, ale fotografii nie robił. Fotografie Wiesława Chrzanowskiego pojawiają się w różnych miejscach (kilka razy interweniowałam, pytając, dlaczego się ich nie podpisuje). Są obecnie w zbiorach Muzeum Powstania Warszawskiego. Niektóre kopie znajdują się w Niemczech.
Wiesław Chrzanowski zmarł w 2011 roku. W książce jest wzmianka o tym, że nie zdążyła Pani dokończyć rozmów z fotografem Powstania Warszawskiego, aby powstała duża opowieść, choć jest ona pasjonująca i potrzebna. Losy Wiesława Chrzanowskiego i jego żony były dramatyczne, tak jak wszystkich uczestników i świadków Powstania, ale jest w ich relacjach coś, co mnie szczególnie poruszyło. Ich miłość, która zrodziła się w obliczu wojennego kataklizmu (przed wybuchem Powstania) i przetrwała, choć, jak wyznała p. Halina, każdy z nas przeszedł osobno różne koleje ciężkiego losu. Wyznała też, że jest Pani pierwszą osobą, której opowiada o swoich wojennych przeżyciach. O walce w Powstaniu Warszawskim opowiedziała Pani również Krystyna Jaroszewicz − żołnierz AK i sanitariuszka. Jak Pani dociera do świadków historii i jakie to poczucie być pierwszym słuchaczem ich bolesnych wspomnień z czasów wojennych? Dlaczego wcześniej z nikim nie dzielą się swoimi dawnymi losami, nawet z osobami im najbliższymi?
Mnie także uderzyło to stwierdzenie Pani Haliny. Pisałam ten fragment ze ściśniętym gardłem. Powiedziała, że kiedy się rozstali – w czasie Powstania – myśleli, że się zobaczą następnego dnia, a zobaczyli po czterech latach. Mieli straszne przeżycia. Pani Halina, wysłana do Ravensbrück, nosiła z innymi ciała konających kobiet i kładła je na duży stos. Widziała niewyobrażalne sceny. Kiedy się z Wiesławem spotkali po wojnie, byli innymi ludźmi, ludźmi z ciężkimi przeżyciami. Nie usiedli i nie opowiedzieli sobie tych dramatów, które przeżyli. Zakopali je głęboko. Miłość przetrwała, pobrali się, urządzili życie w Warszawie powoli odbudowującej się.
Pokazuję w książce ich zdjęcia jako młodych ludzi – roześmianych i pięknych, z dobrych polskich rodzin. Po wojnie trzeba było „jakoś żyć”. Musieli mieć na to siłę. Nie wracali do swoich przeżyć, nie dzielili się nimi, życie codzienne było niełatwe. Nie o taką Polskę walczyli.
Dlaczego Pani Halina właśnie mnie opowiedziała swoje przejścia?... Nie wiem. Zaufała, że wysłucham ją ze zrozumieniem. Może „nadszedł już czas”?... Nie wiem.
Spotykam swoich bohaterów niemal wszędzie. Znają moje książki. Może umiem słuchać, mają zaufanie, chcą się otworzyć; może to jakaś „tajemnica”?
Krystyna z Brzezickich Jaroszewiczowa, mieszkająca na Florydzie, podzieliła się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami odnośnie do Powstania, życia na emigracji. Mnie się te jej myśli wydają ogromnie przejmujące. Mówiła o nowej Polsce, o cenie, którą się płaci za emigrację. Autoryzowała mój tekst, ale prosiła, by wstrzymać się z jego drukiem. Była wrażliwą osobą i nie chciała urazić w najmniejszym nawet stopniu uczuć swoich bliskich w Polsce. Teraz oni nie żyją, ona też nie żyje. A jej wspomnienia pozostały.
Polacy pamiętają i obchodzą 1 sierpnia rocznicę wybuchu Powstania, co napawa optymizmem. Czy odnosi Pani wrażenie, że w niszy zapomnienia znajduje się jednak rocznica innego tragicznego wydarzenia związanego z drugą wojną światową, mianowicie tak zwanej "krwawej niedzieli", która zapoczątkowała zbrodnie dokonane na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów, określane mianem rzezi wołyńskiej? W książce udziela Pani głosu Marii Kowal, której rodzina mieszkała we wsi Pendyki na Wołyniu. Ona sama nie mogła zapamiętać, co się stało w marcu 1943 roku, gdyż była wtedy, jak wskazuje tytuł jej opowieści, dzieckiem, które miało się narodzić, ale o morderstwach oddziału OUN-UPA w rodzinnej wsi słyszała od cudem ocalałych wtedy od pogromu rodziców, cioci i starszego rodzeństwa tyle razy, że czuje, jakby była wtedy z nimi. Aż trudno mi sobie wyobrazić, co oni wtedy przeżywali. Doznali tyle niesprawiedliwości i bólu…
Maria Kowal z domu Sieczka straciła jedenaścioro osób bliskiej rodziny: dziadków, ciocie, wujków, kuzynów. Babcia i ciocie bite były metalowym prętem, ciocia z czworgiem dzieci została uduszona w domu...
Tragedia wołyńska jest zbrodnią okrutną i straszną. Nie do wyobrażenia. Losy poszczególnych ludzi i całych rodzin działają na nasze emocje Pisze się wiele. I trzeba wciąż o niej pisać, trzeba domagać się dialogu z Ukrainą na ten temat. Historycy obu stron jednak nie mają wspólnego głosu. Każda strona przytacza własne argumenty i działają emocje. Jestem za wyjaśnianiem, za pokazywaniem prawdy, za publikacjami. Obie strony powinny czytać wzajemne prace. Wyzwoliłyby się kolejne przeróżne emocje, ale najważniejsze, by się mówiło otwarcie o trudnych sprawach. Także one powinny mobilizować historyków do badań, ogłaszania źródeł i ich pokazywania. Przyznania, wyznania i przeprosiny zapewne oczyszczą atmosferę. Takie gesty świadczą o mądrości i sile narodu, nie o słabości.
Trochę zmienię temat. Prezydent George W. Bush przeprosił za udział w 1945 roku Stanów Zjednoczonych w układzie w Jałcie, który uprawomocnił kontrolę sowiecką nad Europą Wschodnią. Pozwolę sobie zacytować, co mówił 6 maja 2005 roku w Rydze: Porozumienie jałtańskie wpisało się w niesprawiedliwą tradycję Monachium i paktu Ribbentrop-Mołotow. Jeszcze raz, gdy negocjowały potężne rządy, wolność małych państw była w jakiś sposób pomijana. USA są współwinne podziału Europy, który dokonał się w Jałcie. Powojenna dominacja ZSRR w Europie Wschodniej była jedną z najgorszych rzeczy w historii.
Takie oświadczenie było gestem pozytywnym i mocnym. Powtarzam: nie świadczącym o słabości, ale o mądrości narodu.
Zamykająca książkę najdłuższa opowieść spośród w niej zgromadzonych rzuca nowe światło na jedno z najważniejszych wydarzeń okresu drugiej wojny światowej, a mianowicie na bitwę o wzgórze Monte Cassino, kluczową niemiecką pozycję obronną (linia Gustawa), zdobytą 18 maja przez II Korpus Polski dowodzony przez generała Władysława Andersa. Spisała Pani relację żołnierza 3 plutonu z 3 kompanii tworzącej 4 Pułk Pancerny, który 17 maja 1944 roku dotarł na kluczowy punkt Widmo i ostrzelał schrony niemieckie − Zdzisława Juliana Starosteckiego, którego fascynujący życiorys stanowi zresztą gotowy scenariusz filmowy. W 1995 roku opowiedział on Pani swoją wersję zdobycia Widma. Ten wywiad, który zdecydował się opublikować Jerzy Giedroyć w „Zeszytach Historycznych”, wywołał prawdziwą burzę w emigracyjnym środowisku uczestników sławnej bitwy, stąd symboliczny tytuł książki. Opisała Pani drobiazgowo długi proces dochodzenia do prawdy historycznej oraz istny festiwal wzajemnych oskarżeń i chamskich słów, których nie szczędzili sobie nawzajem uczestnicy bohaterskiej bitwy o Monte Cassino Jak Pani radziła sobie z różnymi reakcjami, przeważnie przykrymi, na ten wywiad i jakie są dziś echa tej sprawy? Czy historycy podjęli zbadanie przebiegu zdobycia punktu Widmo? Czy powstaną lub powstają jakieś prace naukowe na ten temat? Zgłosił się przecież świadek, który potwierdził wersję opowiedzianą przez Starosteckiego. Jak wspomina Pani swoją znajomość z inżynierem Zdzisławem Starosteckim?
Kilkuletnia znajomość ze Zdzisławem Julianem Starosteckim była niezwykle serdeczna i budująca, ale też trudna. Między innymi ze względu na przykry ton listów, które wysyłali do siebie (i kopie do mnie) dawni koledzy-żołnierze 2 Korpusu. W cytowanych w książce listach większość tych określeń wykropkowałam, bo się „nie dało czytać”.
W formie wywiadu opowiedziałam jego wersję zdobycia Widma. O tym przykrym konflikcie wiedziało ledwie kilka osób. Spór nie został rozstrzygnięty – bo czekano na koniec wojny. A po wojnie już każdy miał własne problemy. Teraz wszyscy już nie żyją.
Zdzisław Starostecki długo czekał, by opowiedzieć „swoją wersję”. Za długo. Nie można już było przeprowadzić rozmów z osobami, które przywoływał. A walczący wraz z nim żołnierze pod Monte Cassino nie chcieli w ogóle słyszeć o jakimś dawnym konflikcie, bojąc się, że wstrząśnie on mitem legendarnej wielkiej Bitwy.
Nie wiedziałam, jak zareagować. Nie można nic zmienić w książce Wańkowicza i jedyne, co można było, moim zdaniem, zrobić to właśnie forma wywiadu − aby opowiedział swoją wersję. Gdyby o wiele wcześniej upublicznił ją, można było sprawę zbadać, przytoczyć argumenty przywoływanych osób. Kiedy po kilku latach przeczytałam opis tychże zajść Bolesława Orlika, trzeciego w czołgu − to mnie dopiero zaskoczył.
Ogólnie − wszyscy byli bohaterami, w garączce bitwy każdy z nich krzyczał i reagował emocjonalnie, i po latach ma prawo zapamiętać tak, jak chciał zapamiętać. Dla mnie wszyscy są bohaterami, każdy w ferworze i gorączce bitwy ma prawo do wahań, lęku czy strachu i różnych innych odczuć. Stojąc lojalnie po stronie mojego rozmówcy, nie rzucam żadnych oskarżeń... Kim ja jestem i jakie mam prawo, by oceniać?
Rudolf Falkowski jako pilot między innymi legendarnego polskiego dywizjonu 303 oraz Janusz Krasicki lotnik i pasjonat lotnictwa, Zofia i Stefan Korbońscy jako jedni z twórców Polskiego Państwa Podziemnego − to inne niezwykłe postacie, których jeszcze nie przywołałyśmy w rozmowie, choć również na to zasługują… Wspaniałym przeżyciem było obcowanie z nimi za pośrednictwem Pani książki. Dlaczego Rudolf Falkowski jest tak słabo znaną postacią, mimo że bardzo zasłużoną w walkach o niepodległość Polski w czasie drugiej wojny światowej oraz w pracach na rzecz Polonii kanadyjskiej? Jak by Pani krótko przybliżyła nam jego sylwetkę i chlubny życiorys?
O rodzinie Janusza Krasickiego piszę w Dworze w Kraśnicy. Ojciec Janusza, kapitan pilot Witold Krasicki, we wrześniu 1939 roku dostał się do niewoli sowieckiej, był jeńcem w Starobielsku i został zamordowany wiosną 1940 roku w Charkowie. Janusz, pasjonat lotnictwa, pilot szybowcowy, balonowy i samolotowy, członek personelu latającego Aeroklubu Polskiego w Warszawie w mojej nowej książce podzielił się niezwykłą wiedzą, jaką zdobył na temat lotów i samolotów, jakimi latał generał Władysław Sikorski.
Rudolf Falkowski, urodzony w Czortkowie w 1937 roku, jako mały chłopiec marzył, by być pilotem i pisarzem. Skończył Szkołę Pilotów w Stanisławowie, w maju 1941 roku wraz z 200-tysięczną grupą różnych narodowości, w tym Polaków, został wcielony do Armii Czerwonej. Pracował w sowchozach i kolejno przy produkcji samolotów. W kwietniu 1942 roku (dzięki układowi Sikorski − Majski) uzyskał zwolnienie z Armii Czerwonej i dołączył do Armii Polskiej. Znalazł się w obozie lotników w Kermine w Uzbekistanie i wraz z innymi transportowcem wojskowym dostał się do Szkocji. Po rocznym kursie szkolenia lotniczego latał w czterech dywizjonach angielskich i słynnym polskim Dywizjonie 303.
Niemal od dziecka pisał − notował swoje przeżycia, powstawał długi dziennik. Później pisał także powieści. Codzienne pisanie było dla niego radością, ale i swoistą obsesją. W późnych latach dopiero opublikował swoje pisanie. Stało się to dzięki przyjacielowi, Stefanowi Władysiukowi, bibliotekarzowi Biblioteki Polskiej w Montrealu, który zajął się jego maszynopisami i opublikował fragmenty jego wspomnień Żużle na dłoni i powieść Sprawa kapitana Amreicha. Książki wydane zostały w Montrealu w niedużym nakładzie, niewiele osób o nich wie. Pozytywną recenzję w „Polityce” napisał o nich profesor Jerzy Holzer.
Rudolf Falkowski doczekał się publikacji pierwszej książki, mając 88 lat. Zmarł w 2012 roku w wieku 93 lat w poczuciu spełnienia.
Choć Kresy od 17 września 1939 roku znajdują się poza granicami Rzeczypospolitej, to pozostały w naszych sercach. Pod względem tej tematyki książka jest swoistą kontynuacją Pani poprzedniej, równie udanej, książki Lepszy dzień nie przyszedł już, tym bardziej że jedna z bohaterek najnowszej publikacji, malowniczo wspominająca swoje szczęśliwe dzieciństwo i wczesną młodość spędzoną na Wileńszczyźnie i Polesiu, Beata Chomicz z Duniń-Marcinkiewiczów, wypowie takie same, jakże symboliczne, słowa: Lepsze dni już chyba nie przyszły. Historie utrwalone w książce Lepszy dzień nie przyszedł już opowiadają o zagładzie nie tylko jednostek i rodzin, lecz także cywilizacji, jaką stworzyli Polacy przed wojną na pograniczu wschodnim. Majątki, dwory, winnice zmiotła historia. Czy starała się Pani zobaczyć te miejsca? Kobryń i Pińsk (Polesie), Dźwiniacz na Podolu, Stanisławów, Lwów, Zaleszczyki… Czy udało się Pani pojechać na Kresy, by pochodzić śladami bohaterów swoich książek?
Odwiedzałam miejsca w Polsce, o których piszę w książce wydanej w PIW-ie Dwór w Kraśnicy i Hubalowy demon, a więc Kraśnicę, Kunice, Opoczno. Natomiast... nie byłam nigdy na Kresach. Odbieram ich opis całym sercem i chcę odwiedzić te miejsca, a nie wędrować po innych jakże często dalekich rejonach świata. Na Kresy jeździ mój starszy brat Henryk, jeżdżą przyjaciele i znajomi. Mój dziadek, Józef Laśkiewicz, pochodził ze Żmudzi, przyjechał do Łodzi zakładać interes (jak w Ziemi obiecanej). Oglądam zdjęcia, słucham opowieści... Jeżeli mi życia starczy, to pojadę i odwiedzę wszystkie te miejsca, o których piszę i Pani teraz przywołuje.
Jak Pani książkę przyjęli jej bohaterowie oraz ich potomkowie i rodziny?
Spędziwszy wiele godzin na rozmowach, wysłuchiwaniu opowieści, ustalaniu szczegółów, nawiązują się szczególne więzy. Tym bardziej że ja sobie wybieram ludzi, o których piszę. Imponują mi zaangażowaniem, odwagą, prawością, wyborami w życiu. Stają się dla mnie jak moja rodzina.
Bohaterowie moich książek są zwykle do mnie także przywiązani. Okazują mi niezwykłe dowody serdeczności i zaufania. Zofia Korbońska zapisała mi swoją korespondencję z mężem Stefanem, napisała dla mnie dedykowany długi wiersz o kocie (a poetką nie była), Maria Kowal z Chicago motyla, którego wyhodowała, nazwała moim imieniem, „Kaja” – czyli Cezaria Szymańska zapisała mi... miejsce w swoim grobie na Powązkach (sic). Mam cudne listy z Hubalczykiem Romanem Rodziewiczem, dobry kontakt z rodziną Wartanowiczów, z Ewą Bąkowską rozmawiam często przez telefon i martwię się jej zdrowiem. Zaprzyjaźniona jestem z Danusią i Januszem Krasickimi, bardzo mnie wspierają. Powtarzam − moich bohaterów podziwiam i uważam za bliskich.
Także ich dzieci piszą mi listy. Na przykład lotnik, syn Pani Joanny Synowiec z Chicago, napisał mi cudny list po śmierci matki. Wnuczka i córka Wartanowiczów osiadłych po wojnie w Afryce Południowej są wdzięczne za amerykańskie wydanie książki. Bo już nie czytają po polsku. Podobnie syn Rodziewicza, który dopiero po lekturze angielskiego wydania napisał, że nareszcie wypełniły mu się „różne niewiadome” z życia ojca. Roman Rodziewicz żyje, ma ponad 101 lat, mieszka w Domu Jasna Góra pod Manchesterem w Anglii. Byłam na jego 99 urodzinach, a opiekujący się ośrodkiem ksiądz Jan Wojczyński przysyła mi nagrania z pozdrowieniami. Roman wciąż zwraca się do mnie, jak przez te wszystkie lata: „dziecinko”.
Czytelnik Pani dwóch ostatnich książek staje się nawet niemal naocznym świadkiem opowiadanych wydarzeń z życia rodzin polskich, co ułatwiają zamieszczane w nich zachowane fotografie, a także kserokopie listów, pocztówek i dokumentów. Jak Pani zdobywa te materiały?
Różnymi drogami. Rodziny, o których piszę, dzielą się fotografiami, niektóre mam w swoim archiwum lub w archiwum Wańkowicza, na inne zdobywam zgody oficjalne. Na przykład Imperial War Museum w Londynie zażądało ode mnie podpisania umowy i opłaty za dwie fotografie samolotów, którymi latał Władysław Sikorski. Za sprawdzenie nazwisk i dat Szwedzkie Narodowe Archiwum w Sztokholmie też zażądało opłat. A w Stanach zdjęcia indiańskich szyfrantów z National Archives Collection w College Park w Maryland przysłano mi za darmo. Podobnie z CAW (Centralnego Archiwum Wojskowego im Waligóry pod Warszawą) przysłano mi materiały, zdjęcia bez opłat. Nie wszystkie instytucje polskie tak się jednak zachowują. To jest osobny temat.
Pani dorobek jest imponujący i wielonurtowy. Osobną jego część tworzą książki historyczne. Jak pisać o historii? Jakie wskazówki mogłaby Pani przekazać młodym adeptom sztuki reporterskiej? Co jest najważniejsze w literaturze faktu?
Jak w ogóle w pisaniu – ważna jest pasja, swoiste zakochanie się w temacie. Wiara, że to, o czym zamierzam napisać, jest ważne i chcę o tym powiedzieć innym. Konsekwencja, wytrwałość, praca − po trzykroć praca. Zorganizowanie się. Przełamywanie lenistwa. Zawsze można znaleźć wymówki, powody, by robić coś innego, prostszego, niewymagającego takiego zaangażowania i skupienia. Pisanie to zmaganie się z tematem, z czasem, z samym sobą. Trzeba też umieć być samotnym i wręcz polubić to.
Spisane w Pani książkach wspomnienia Polaków straszliwie doświadczonych przez wojnę tworzą żywą, niezapomnianą lekcję historii. Tymczasem dziś polska martyrologia jest wyśmiewana, przyjmowana zaporowym ogniem szyderstwa części mediów i wykreowanych w nich autorytetów. Znakiem czasu jest niechęć do poznawania przeszłości i do planowania przyszłości. Czy w tej sytuacji jest sens pisać i wznawiać książki poświęcone polskiej historii? Przypominać, jak było, rekonstruować prawdę faktów i prawdę wartości?
Myślę, że zainteresowanie książkami historycznymi, w ogóle książkami, zależy od środowisk, zależy od poszczególnych osób. Jak są wychowane, z jakimi tradycjami wzrastały. Gdyby w moim domu Ojciec mnie nie mobilizował do czytania, to bym zapewne, jak wielu moich rówieśników, zajmowała się innymi sprawami. Podobnie mój syn zachęcany był do lektur. Jeśli się czyta odpowiednie książki w odpowiednim wieku (jak mawiał mój Ojciec), to potem się już czyta całe życie.
Ważna jest szkoła, nauczyciele. Niezwykłym dla mnie przykładem tego, jak książki żyją własnym życiem, jest ofiarowany mi album obrazów-plac plastycznych wykonanych na podstawie książki Kaja od Radosława, zatytułowany Życie malowane „szerokim światem” – szlakiem Cezarii i Wiktorii Iljin. Autorzy tych prac to wychowankowie Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Słabosłyszących na ulicy Zakroczymskiej w Warszawie. Te naprawdę piękne obrazy – całą ich kolekcję (każdy jest podpisany wybranym zdaniem z książki) Wydawnictwo Muza dało jako aneks w wersji e-bookowej książki.
Ukazuje się wiele znakomitych książek. Wybór jest ogromny, ale czytelnictwo spadło. Ci, co się interesują, różnymi drogami dowiadują się o nowościach. Do przeciętnego człowieka książka nie trafia. Czyli czytelnictwo, zwłaszcza książek historycznych, staje się elitarne. Ale też o te elity trzeba dbać i cieszyć, że są. To elity zmieniały historię i pociągały za sobą innych lub dołączały do ruchów „narodowych”, by je wesprzeć.
Z kart Pani książek przebija duża empatia wobec opisywanych ludzi. Wyraźna jest Pani fascynacja drugim człowiekiem, jego losami i przeżyciami. Jak długo trwa zdobywanie zaufania ludzi, tak aby się otworzyli i opowiedzieli o swoich, nierzadko bolesnych, doświadczeniach? Czy pamięta Pani, jakie spotkanie było najbardziej zaskakujące? Jaki temat czy znaleziona informacja najbardziej Panią zaintrygowała i do dziś utkwiła w pamięci i sercu?
Zaufanie do siebie z moimi rozmówcami mamy jakby od razu, z założenia, i jakoś się nie zawiedliśmy. Celowo piszę w liczbie mnogiej. Zawsze wysyłam tekst do autoryzacji (czasami czytam przez telefon, jeżeli jest niedługi. Takie głośne czytanie wyłapuje różne nieudolności). Dostaję go z uwagami, często, że coś „nie tak”. Na przykład „Kaja” („od Radosława”) napisała po odczytaniu rozdziału o swoim dzieciństwie na Syberiii: –Musisz to inaczej jakoś ująć... napisałaś, jakbym męczyła wielbłąda...
Umawiamy się, że wiem więcej niż „do książki”, i potem będziemy się zastanawiać, co ewentualnie usunąć. Kaja poprosiła mnie o usunięcie dwóch fragmentów – naprawdę poruszających. Mówiłam:
− Zostaw mi je, proszę, tak ładnie siedzą w książce...
− Nie, nie chcę by mi ktoś współczuł - odpowiedziała.
I usunęłam. W drugim wydaniu (Wydawnictwo Muza opublikowała w 2014 drugie wydanie publikacji Kaja od Radosława czyli historia Hubalowego krzyża) też ich oczywiście nie ma... Chciałabym kiedyś napisać książkę, w której wykorzystam taki usunięty materiał, przejmujący i jakże ludzki.
Pracuję z konkretnym człowiekiem, okazuje mi zaufanie – mówimy o wielu rzeczach, ale nie znaczy to, że potem ma się o nich dowiedzieć reszta świata. I muszę to uszanować.
Przy autoryzowaniu czasami reakcje są wzruszające... Kiedyś osoba wiele razy przywoływana płakała nad tekstem, gdy go czytała...
− Że też to tak pięknie ujęłaś... - powiedziała. Czy to nie wspaniała nagroda?
Na koniec rozmowy nie mogę nie zapytać o Pani plany pisarskie. Czy możemy się wkrótce spodziewać Pani kolejnej książki? Może już jest coś, co Panią zainspirowało do gromadzenia materiałów do przyszłej publikacji?
Gromadzę powoli różne „notki” – na kilka książek (jak mówię, oby mi życia starczyło na napisanie tych, które bym jeszcze chciała napisać). Może zajmę się jakby drugą częścią Ulicy Żółwiego Strumienia, której lata temu pisanie było dla mnie swoistą terapią. Widocznie jest mi ona ponownie potrzebna. Chcę napisać na tematy, na które nie znalazłam miejsca w ostatnio wydanych książkach, a felietonów nie pisuję. Różne obserwacje z dwóch miejsc, moje amerykańsko-polskie przestrzenie. Jest już trudno z tematami historycznymi, które mnie interesują: zaczepienie o drugą wojnę światową, bo to pokolenie odchodzi. Cieszę się, że udało mi się napisać cztery książki, o których rozmawiamy [Kaja od Radosława czyli historia Hubalowego krzyża, Dwór w Kraśnicy i Hubalowy demon, Lepszy dzień nie przyszedł już i Druga bitwa o Monte Cassino]. Dużo serca w ich pisanie włożyłam, a teraz chciałabym napisać na inny temat. Ale... jeżeli wpadnie mi temat historyczny – to wszystko odłożę na bok i się nim zajmę.