W poszukiwaniu lepszego jutra. Wywiad z Michaelem Sową
Data: 2021-09-27 10:23:50– Świat jest już tak urządzony, że zawsze gdzieś będzie lepiej, a gdzieś gorzej. Ludzie będą opuszczać te miejsca, w których jest wojna, panuje głód, przemoc, które dotknięte są klęskami żywiołowymi. O emigracji mieszkańców Śląska połowy XIX wieku opisanej w wydanej niedawno powieści Tam, gdzie nie pada rozmawiamy z autorem Michaelem Sową.
Opisał Pan niezwykłą historię. Pewnego dnia z małej śląskiej wsi wyruszyli prawie wszyscy mieszkańcy, którzy postanowili zamieszkać w Teksasie. Ale to nie jest historia wymyślona. Tak rzeczywiście było…
Tak, to fakt. Ta historia wydarzyła się naprawdę. Pochodzący ze śląskiej wsi Płużnica franciszkanin Leopold Moczygemba przebywał od 1852 roku w okolicach San Antonio jako duszpasterz licznie przybywających w tamtym czasie osadników z krajów niemieckich. Przez cały czas utrzymywał kontakt ze swoją rodziną, miał siedmioro rodzeństwa, które w większości zdążyło już pozakładać własne rodziny. Z korespondencji z nimi, a także z własnego doświadczenia wiedział, że w pruskiej prowincji nastały nie najlepsze czasy. Coroczne klęski żywiołowe, nieurodzaj, choroby, epidemie, i co może najważniejsze, mimo oficjalnie zniesionej pańszczyzny chłopi musieli odrabiać swój wykup dalej u właściciela majątku – to wszystko wpłynęło na decyzję zakonnika, żeby sprowadzić swoich ziomków do Teksasu, co ostatecznie się udało. 1 grudnia 1854 roku Ślązacy z Płużnicy (i nie tylko) postawili swoje stopy na amerykańskim kontynencie, a w Wigilię tego samego roku założyli nieopodal San Antonio Pannę Marię, pierwszą śląską osadę w USA.
Zanim napisał Pan powieść, zapewne trafił Pan na wiele ciekawych listów, wspomnień i pamiątek...
Starałem się dobrze przygotować merytorycznie do napisania powieści, toteż szukałem informacji, źródeł, które mogły być pomocne w tworzeniu tej historii. Odwiedziłem między innymi Muzeum Emigracji (Deutsches Auswandererhaus) w Bremerhaven, skąd wypływały statki za ocean, odwiedziłem również Teksas, w którym do dzisiaj usłyszeć można „ślonsko godka”. W Teksasie za przewodnika miałem księdza Franciszka Kurzaja, który jest prezesem Fundacji Ojca Moczygemby (Father Leopold Moczygemba Foundation), autorem licznych publikacji na temat śląskiego osadnictwa w Teksasie. Ponadto korzystałem ze zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej w Opolu, rozmawiałem z ludźmi na Śląsku, w Płużnicy, którzy przez koligacje rodzinne do dzisiaj mają kontakt ze Ślązakami zza oceanu.
Tam, gdzie nie pada, to opowieść o odwadze. Bo trzeba nie lada odwagi, aby ruszyć za ocean, gdy przez całe życie najdalej jeździło się na targ do nieodległego Toszka…
Każdy podchodzi do nowej rzeczy z pewną dozą niepokoju. Sama podróż na pewno nie należała do łatwych. Zetknięcie z Nowym Światem nastąpiło już na dworcu, kiedy ujrzeli ogromną, buchającą parą lokomotywę i wagony, w których mieli odbyć pierwszy etap podróży. Szybki jak na tamte czasy środek lokomocji, poruszający się z zawrotną prędkością 50 km/h. No i statek, na którym mieli spędzić dwa miesiące, odcięci od świata. Proszę sobie to wyobrazić. Bez komunikacji z lądem, bez ewentualnej pomocy z powietrza, zdani na kapitana i załogę. Do tego dochodziły sztormy, niebezpieczeństwo zatonięcia, liczne choroby, możliwe epidemie. Brakowało czystej, świeżej wody, zdrowego jedzenia, a nawet światła w pomieszczeniach trzeciej czy czwartej klasy. Nie trzeba dodawać, że nie było na pokładzie opieki lekarskiej, przynajmniej nie dla pasażerów niższych klas, no i medykamentów. Nic więc dziwnego, że wiele osób nie przeżywało tej podróży i umierało na pełnym morzu. Co, niestety, nie było niczym wyjątkowym.
Jak to właściwie było, zanim podjęli decyzję o emigracji? Jak wyglądały wsie na terenie dzisiejszej Opolszczyzny w połowie XIX wieku?
Zapraszam do Muzeum Wsi Opolskiej, skansenu w opolskiej dzielnicy Bierkowice! Przechadzając się po plenerowym parku z licznymi oryginalnymi zabudowaniami, można w jedną, dwie godziny – dosłownie – pooddychać atmosferą śląskiej wsi, wczuć się w tamtą epokę, bowiem większość eksponatów, takich jak domy, stodoły, młyny, kościół a nawet zwykły drewniany wychodek stojący z tyłu zagrody, pochodzi z XIX wieku i oddaje wiernie klimat tamtej epoki. Mamy więc typowe dla tego regionu budynki mieszkalne, zabudowania gospodarcze, spichlerze o charakterystycznej konstrukcji: z reguły drewniany, ale okazjonalnie podmurowany, stosunkowo niewysoki zręb oraz masywny, wysoki dwuspadowy dach, który zwykle kryty był słomianą strzechą. Kościół i karczma, młyn, ewentualnie skromna szkoła uzupełniają ten swojski obraz.
W powieści pojawia się postać Arnolda Szpyry, zarządcy dworskiego, który… zarządza ludźmi z Płużnicy. Jak to rozumieć? Chłopi byli własnością dworu?
Prawdę mówiąc, chłopi nigdy nie byli wolni. W Prusach uwłaszczenie chłopów nastąpiło w pierwszej połowie XIX wieku. Na czym to polegało? Ano na tym, że chłop nie musiał pracować już na pańskim, o ile się wykupił. I tu jest pies pogrzebany, bo mało kogo było na ten rodzaj opłaty stać. Czyli jeśli nie mogłeś się od razu wykupić, to mogłeś pieniądze na ten cel zarobić, pracując w majątku, we dworze, u tego samego właściciela, co przed uwłaszczeniem – rzecz jasna bez żadnej umowy regulującej ten rodzaj pracy. Czyli, de facto, nic się nie zmieniło, bo mało który chłop potrafił kontrolować swoje finanse. A jeśli zarządcą okazał się człowiek formatu Szpyry (sama postać została przeze mnie wymyślona na potrzeby fabuły), to los śląskich wyrobników nie przedstawiał się w świetlanych barwach.
Arnold jest takim lokalnym sędzią i managerem. Ustala winy i sposób ich odrabiania. A gdzie sądy, prawo?
Nie mogę sobie wyobrazić, żeby w tamtych czasach prosty chłop, często analfabeta, dochodził swoich praw, wynajmując adwokata, czyli reagowałby tak, jak postąpilibyśmy dzisiaj. Czasy były inne, inna była mentalność. Jeśli komuś działa się krzywda, to w ogólnym mniemaniu widocznie zawinił, a jeśli nie zawinił, to takie było jego przeznaczenie, z którym trzeba było się pogodzić. Albo i nie. Przypomnę tylko, że wiek XIX obfitował w bunty i powstania – i to w całej Europie. Przykładem może być tutaj rabacja chłopska Jakuba Szeli z 1846 roku, w przededniu Wiosny Ludów,
Zmęczeni trudnym życiem płużniczanie chwytają okazję i postanawiają ruszyć do Ameryki. W XIX wieku, a także i później, nastąpił prawdziwy exodus. Wyjeżdżały tysiące ludzi. Do USA, do Brazylii, potem też do Francji i do Niemiec. Organizacja tych wyjazdów to była sprawnie działająca maszyna, na której niejeden się wzbogacił…
Wszystko było regulowane odgórnie, administracja działała według ściśle wyznaczonego pruskiego ordnungu. I oczywiście wszystko musiało się jakoś opłacać, musiało przynosić państwu pruskiemu (i nie tylko pruskiemu) dochód. Począwszy od agentów emigracyjnych, krążących po śląskich wsiach i zachęcających chłopów do emigracji, poprzez koleje, po armatorów statków płynących po oceanie. Wszystko przynosiło niemały zysk, od którego odprowadzano spory podatek do państwowego skarbca.
Jak na to wychodźstwo zareagował Kościół i instytucje? Czy próbowano przeciwdziałać fali ucieczki z terenów, przypomnijmy, objętych zaborami? Wiemy, że wiele osób opuszczało podległą cesarstwu Austro-Węgier Galicję i Śląsk, który podlegał Prusom.
Trudno mi powiedzieć, jak zareagował Kościół. W przypadku naszych Ślązaków z 1854 roku nie stanowiło to raczej problemu, ponieważ zaprosiła ich osoba duchowna, której zadaniem było szerzenie ewangelizacji na nowym lądzie. Jeśli jednak chodzi o stanowisko władzy świeckiej, to należy mieć w pierwszej linii na uwadze, że Śląsk był przeludniony. Rodziny z dziesięciorgiem i więcej dziećmi nie były rzadkością, a raczej stanowiły normę – przypomnijmy tylko, ile rodzeństwa miał ojciec Moczygemba. Ponadto, jak już wspomnieliśmy, panowały choroby i głód, toteż rząd pruski szukał rozwiązania tego problemu między innymi w emigracji ludności chłopskiej do Ameryki. W 1853 roku w Prusach zezwolono agentom emigracyjnym na prowadzenie działalności promocyjnej, zachęcając tym samym obywateli do emigracji. I, jak już wspomniałem, przy tej okazji państwowy skarbiec zasiliła pokaźna suma.
Wyludnianie się terenów podległych instytucjom osłabiało je. Zwłaszcza, gdy wyjeżdżali ludzie, którzy byli, nazwijmy to wprost, tanią lub darmową siłą roboczą.
I tak, i nie. Wyjeżdżało dużo ludzi, ale mimo wszystko zdecydowanie większy odsetek nie decydował się na wyjazd czy to do Ameryki, czy do innej prowincji, bo takich przypadków też było dużo. Wspomnijmy na przykład o emigracji zarobkowej Polaków w XIX wieku do Zagłębia Ruhry, gdzie do dziś niemal na każdym kroku natknąć można się na Nowaków i Kowalskich. Nie każdego było stać na wyjazd, na zrzeczenie się obywatelstwa pruskiego, żeby to i inne urzędowe sprawy opłacić. Przykładowo część rodzeństwa ojca Moczygemby z rodzinami została na Śląsku, część wyemigrowała.
Jak długo trwały te emigracje? Co je zakończyło?
Pojedyncze osoby bądź rodziny emigrowały do Ameryki, w tym do Teksasu, już wcześniej, w latach trzydziestych, czterdziestych XIX wieku. Opisywany przeze mnie exodus z października 1854 roku był jednak pierwszą zorganizowaną masową emigracją ze Śląska za ocean. W pierwszym rzucie do Teksasu wyprawiło się dwieście, może trzysta osób. Ale na tym nie koniec. Do końca roku 1854 ze Śląska wyemigrowało jeszcze ponad dwieście osób. W kolejnych latach kilka tysięcy. Tylko w roku 1855 za ocean wyruszyło około 1500 Ślązaków, w tym większość do Teksasu. Później liczba emigrantów malała. Na pewno wpływ na to miał wybuch wojny secesyjnej w 1861 roku, chociaż od roku 1867 znów zdarzały się przypadki wyjazdu, aczkolwiek nie w tak zmasowanej formie.
Czy mieszkańcy założonej przez płużniczan Panny Marii, miejscowości w odległym Teksasie, utrzymują kontakty z Polską?
Dzisiaj Panna Maria, od której wszystko się zaczęło, to malutka osada, licząca kilkudziesięciu mieszkańców, bowiem większość emigrantów i ich potomków pozakładała w XIX wieku kolejne miejscowości o swojsko brzmiących nazwach Paweleksville, Cestohova, Kosciusko, St. Hedwig i inne, gdzie ich potomkowie żyją do dziś. Jednak z biegiem lat spora ich część powyprowadzała się do większych miast, jak choćby do ponadmilionowego już dzisiaj San Antonio czy stosunkowo niedaleko leżących Dallas i Austin. I, owszem, utrzymują kontakty z krajem ich przodków. Przytoczę tutaj dwa przykłady. Do roku 2019 ksiądz Frank Kurzaj mieszkający w Teksasie urządzał wespół ze swoim bratem Gerardem, który żyje na Śląsku, co najmniej raz w roku grupowy wyjazd kilkudziesięciu Teksańczyków na Śląsk. Przez dwa tygodnie uczestnicy wyprawy mogli zwiedzać miasta, zabytki, atrakcje turystyczne południowej Polski (Kraków, Zakopane, Częstochowa, Opole etc.) oraz, co może najważniejsze, mieli okazję spotkać się ze swymi pobratymcami, dalekimi krewnymi, uronić łzę na grobie swoich praprapradziadków. Często, jak opowiadał Gerard Kurzaj, Teksańczycy utrzymują prywatnie kontakty ze swoimi ziomkami na Śląsku, odwiedzają się wzajemnie to na Starym, to na Nowym Kontynencie. Sam miałem okazję spotkać się z grupą Teksańczyków w 2019 roku w Sławięcicach na Opolszczyźnie. Niestety, od roku 2020, w związku z wybuchem epidemii, zorganizowane wycieczki na Śląsk nie miały miejsca. Ostatnio rozmawiałem telefonicznie z Frankiem Kurzajem, który powiedział mi, że może od następnego roku znów będzie możliwy częstszy kontakt. Należy również dodać, że niektóre miejscowości na Śląsku Opolskim mają miasta partnerskie w Teksasie. Na przykład partnerem moich rodzinnych Strzelec Opolskich jest miasteczko Bandera, założone w 1855 roku przez śląskich osadników, a to owocuje wymianą kulturalną, udziałem w imprezach lokalnych tu i tam obu miast, wspólnymi wakacyjnymi projektami dla młodzieży z Bandery i Strzelec, itp.
XXI wiek to wiek emigracji. Ludzie wciąż uciekają przed biedą i brakiem nadziei. Historia nie ma końca…
Świat jest już tak urządzony, że zawsze gdzieś będzie lepiej, a gdzieś gorzej. Ludzie będą opuszczać te miejsca, w których jest wojna, panuje głód, przemoc, które dotknięte są klęskami żywiołowymi. Pod tym względem nic się nie zmieniło, ludzie emigrowali, emigrują i będą emigrować. Myślę jednak, że dzisiaj, w dobie globalnego przepływu informacji, podjęcie decyzji o opuszczeniu swych stron rodzinnych nie przychodzi trudno, w każdym razie łatwiej, aniżeli sto, dwieście lat temu. Tym samym kwestia emigrantów, uchodźców będzie się pogłębiać; już teraz nie ma dnia, żeby w wiadomościach nie pojawiła się choćby tylko wzmianka o emigrantach i uchodźcach, którym przyświeca nadzieja lepszego jutra.
Książkę Tam, gdzie nie pada kupicie w popularnych księgarniach internetowych: