Literatura kobieca - to uproszczenie!

Data: 2009-09-22 10:01:36 Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet
W swym życiu pełniła Pani bardzo wiele ról, nigdzie nie zagrzewając miejsca zbyt długo...
Tak się złożyło. Jak dotąd najdłużej, czyli do rozpoczęcia studiów, żyłam w rodzinnym domu w Toruniu, co nie znaczy, że nie podlegał on żadnym zmianom. Przeprowadzaliśmy się, poważnie zmieniała się struktura rodziny. Teraz znowu względnie długo mieszkam w jednym mieście, jednak wcale nie mam ochoty na poprawianie poprzedniego czasowego rekordu. Prędzej czy później ruszymy dalej. A tego, czy będą z tym związane nowe role - nie wiem. Jednak właśnie to jest interesujące. Na tym polega urok niezagrzewania miejsca. 
Choć pisze Pani po polsku, na co dzień mieszka Pani z rodziną w Niemczech. Dlaczego? Wspominała Pani kiedyś, że wyjechała w 1989 roku, o kilka miesięcy za wcześnie... 
Mieszkamy w Niemczech, ponieważ jako młodzi ludzie – jedni z setek tysięcy - zdecydowaliśmy się wyjechać z Polski. Zaplanowaliśmy dalsze wywędrowanie, jednak wkrótce okazało się, że sprawa nie jest całkiem prosta. Zatrzymaliśmy się, minęły lata, podczas których wiele się wydarzyło, w tym to, że zaczęłam pisać. Oczywiście po polsku, bo to mój język, ten, w którym mówię, śnię, marzę. A co do przedwczesnego wyjazdu… Wyjeżdżaliśmy w chwili największej beznadziei, przynajmniej dla nas, wydawało się nam, że w naszym życiu nic już nie zmieni się na lepsze. Zachód z ówczesnej perspektywy mamił, w końcu okazaliśmy się ludźmi małej wiary. Gdybyśmy wytrwali do czerwca 1989 roku, do dziś mieszkalibyśmy w Polsce. Nasze życie ułożyłoby się inaczej, a ja pewnie byłabym teraz kimś innym. 
Znała Pani wówczas 6 języków – jednak niemiecki był dla Pani obcy. Jak odnalazła się Pani w tamtejszej rzeczywistości?
Nie, to niemiecki stał się tym szóstym, jeśli nie liczyć ojczystego czy łaciny. Nie uczyłam się go wcześniej, ponieważ mi się nie podobał. Znałam kilka zwrotów grzecznościowych i zapamiętane z podwórka teksty z „Klossa” czy „Czterech Pancernych”. Przed samym wyjazdem byłam przekonana, że „na miejscu” błyskawicznie się nauczę. Byłam filologiem, w moim przekonaniu przyswajanie obcego języka w danym kraju musiało być szalenie efektywne, nieporównywalnie w stosunku do metod, którymi uczyłam się francuskiego czy angielskiego. Wtedy nawet nie przyszłoby mi do głowy, że po wielu latach można robić błędy czy zachować akcent. A można. Podobnie jak można nie odnaleźć się w nowej rzeczywistości… Dla nas wprawdzie okazała się ona łaskawa, jednak myślę, że po prostu mieliśmy szczęście. Przywieźliśmy ze sobą wysoką motywację, dużo ciekawości, trochę zachwytu i wdzięczności. Nigdy nie spotkało nas nic złego. 
Pierwsza Pani książka ukazała się dopiero 8 lat po wyjeździe z kraju... 
Tak… Zastanawiam się, czy ukazałaby się kiedykolwiek, gdybym z niego nie wyjechała. „Tęsknoty wasze bez granic” powstały jako efekt nagromadzenia obrazów, spraw, rzeczy, które same proszą się o spisanie, zarejestrowanie ich w jakiejkolwiek formie. W którejś z polonijnych recenzji napisano, że „jest to książka, którą każdy z nas nosi w sobie”. Nas, czyli w tym wypadku emigrantów – do Niemiec, do Holandii, Francji, ludzi, którzy zmienili swój świat i muszą się do niego ustosunkować, spróbować polubić lub przynajmniej się w nim obronić. Ta książka dość późno ujrzała światło dzienne, jednak napisała się dużo wcześniej.
zofia mossakowskaKobieta, która wciąż podróżuje - podobno te słowa dziś najlepiej Panią określają...
Nie, sądzę, że równie dobrze pasuje do mnie wiele innych określeń. W sensie dosłownym częściej niż w podróży jestem w domu, w metaforycznym – podróżą jest życie każdego z nas, także bez opuszczania domu. To prawda, że chętnie piszę o podróżach, to prawda, że zdarzyło mi się wyjechać tylko po to, by pozbierać myśli na nową książkę. Podróże są łatwym i niezwykle atrakcyjnym źródłem tematów, niemal automatyczną inspiracją. Nowe, napotkane obrazy natychmiast skupiają na sobie uwagę przez samą swoją inność, chętnie przekładają się na literacki język. One pragną być opowiedziane. Aż chce się je uwiecznić, zabrać ze sobą – jak fotografie albo szkice do późniejszego cyzelowania. 
Ale czy można pełnić rolę matki i żony, która jest przecież pracą na pełen etat, z pasją do podróżowania? Rozumiem teraz, gdy Pani córka jest już dorosła, ale jeszcze parę lat temu? W dodatku na marginesie pisząc wspaniałe książki o kobietach, choć z pewnością nie tylko dla kobiet? 
Oprócz tego przez dłuższy czas pracowałam zawodowo albo uczyłam się różnych, czasem naprawdę dziwacznych rzeczy. Podróżowanie było pomiędzy i zazwyczaj dotyczyło całej rodziny. Nigdy nie brakowało mi na nie czasu, choć możliwe, że kiedyś czas jakby korzystniej płynął, więcej w sobie mieścił. Pisanie było wówczas deserem, najwdzięczniejszą rozrywką. Największą, większą nawet od podróży, nagrodą za wypełnienie obowiązków.
Podróżuje Pani dlatego, że to naprawdę kocha, czy po prostu nigdzie nie może Pani znaleźć własnego miejsca i - jak bohaterowie „Dziesięciu kroków od Calehm" – wciąż poszukuje własnej duszy, spełnienia, prawdziwej radości? 
Pewnie jedno i drugie. Dowodem na to pierwsze byłby fakt, że ciągle układam plany nowych podróży. Są to jedyne osiągalne za pieniądze rzeczy, które chcę sobie sprawiać. Z drugiej strony, czego dowodziłoby moje dotychczasowe życie, chyba rzeczywiście nie znalazłam jeszcze swojego miejsca. Nie bardzo też wierzę, że kiedykolwiek mi się to uda, być może powinnam już raczej rozważać kwestię powrotów. Natomiast jeśli chodzi o potrzebę szukania radości czy spełnienia: to może wydać się dość bezwstydne, jednak w zasadzie myślę o sobie jako o kimś spełnionym. I – przynajmniej mniej więcej – świadomym kształtu swojej duszy. Myślę, że duszę po prostu się ma, wcale nie trzeba szukać jej w świecie. Z całą pewnością należy ją podkarmiać, wzbogacać i dopieszczać, jednak potrzebne jej inspiracje nie muszą znajdować się daleko. 
Przypomina Pani Korsarza z powieści „Kobiety z Ptasich Wysp" i samotnie podróżuje, odkrywając nowe horyzonty, czy też w swe wyprawy zabiera Pani rodzinę i z nią dzieli kolejne przeżycia?
Zwykle jeździmy razem. Kiedy okazało się, że moja córka nie wszystko pamięta z naszych pierwszych wypraw, byłam zdziwiona. Zapamiętałam, że jako pięciolatka była bardzo aktywną podróżniczką i chętnie we wszystkim uczestniczyła. Tymczasem w jej pamięci zostały zarysy sytuacji, intensywniejsze motywy – jak lew czy krokodyl – dziwne środki transportu. Albo coś zupełnie błahego. Jednak myślę, że to nic złego. Pozostały przecież zdjęcia, jakieś filmy, potrafimy wzajemnie dopowiedzieć sobie zapomniane elementy. Nawet urywki składają się na historię, tworzą doświadczenia. Wszyscy mamy w głowie obrazy, które pozostawiły po sobie świadomość złożenia wizyty światu. 
kobietyCzym różni się prawdziwa podróż od turystyki - bo - spoglądając właśnie na Pani najnowszą i najlepszą książkę – „Kobiety z Ptasich Wysp" – do turystów nie żywi Pani zbyt ciepłych uczuć?
Nigdy nie stosuję podobnego rozgraniczenia… Zresztą nie miałabym do tego prawa, ponieważ sama jestem podróżującą turystką. Moja bohaterka z Ptasich Wysp nie przepada może za turystami, jednak proszę zwrócić uwagę, jak często korzysta z ich pomocy. Jak wiele im zawdzięcza. Także ona rozumie, że turystyka jako zorganizowana forma podróży jest na wskroś pozytywna, a problemem jest jedynie zachowanie proporcji – wymiana, nie wyzysk. Dla wielu ludzi turystyka jest jedyną możliwością podróżowania. Potrzebują pomocy, gdyż sami albo nie znają obcego języka, albo mają problemy zdrowotne, albo zwyczajnie nie są dość odważni, by zapędzać się gdzieś daleko na własną rękę. Byłoby ogromnym błędem, gdyby tylko dla tych powodów nie ruszali się z domu. Poznałam uczestników zorganizowanej turystyki, którzy z nieprawdopodobną wnikliwością, uwagą i szacunkiem traktowali zwiedzany przez siebie świat oraz tak zwanych rasowych podróżników, którzy w swych brawurowych, bardzo indywidualnych wyprawach nie ukrywali aroganckiej ksenofobii. 
Egzotyczne miejsca, tajemnicze przestrzenie w Pani powieściach odgrywają ogromną rolę. Czy mają one swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości? Innymi słowy: czy gdzieś naprawdę istnieje Calehm, czy Ptasie Wyspy wciąż opierają się naporowi turystów, który nieodwracalnie zmienić ma to miejsce? 
Rzeczywiście czytałam kiedyś, że istnieją podziemne zamieszkałe i nieźle zorganizowane miasta, jednak wówczas nie zatrzymałam się nad tą informacją. Moje Calehm najpierw mi się przyśniło, potem samo rozbudowało się w mojej głowie, jednak to czytelnikowi pozostawiam decyzję co do tego, czy uzna je za symboliczne czy za realne – może też życzeniowo realne – miejsce. Natomiast opisane przeze mnie Ptasie Wyspy łączą w sobie elementy nie tylko wielu różnych wysp, ale także kilku znanych mi nadmorskich krajów. Mają te same problemy – jednoczesną świadomość konieczności zapewnienia sobie źródła dochodów oraz przekonanie o tym, że zapewniający je przyjezdni są swego rodzaju plagą. Takie wyspy, także te rozumiane symbolicznie, chcą być częścią współczesnego świata, ale zarazem obawiają się utraty własnej tożsamości.  
W ostatnich książkach ucieka Pani ostatnio w przestrzenie nierzeczywiste, tworząc powieści obyczajowe lub literaturę piękną w scenerii fantasy. Czy prawdziwe życie nie jest wystarczająco interesujące? Czy też zabieg ten ma o wiele ważniejsze znaczenie?
Przecież fantazje są częścią prawdziwego życia… W zwykły, realny, napchany obowiązkami dzień najłatwiej wejść po zbudzeniu się z pięknego snu. Wszyscy potrzebujemy przestrzeni, w których nic nie jest jednoznaczne. Szukamy fantasmagorii nasyconych barwami, nastrojem, stanów nieosiągalnych na jawie. Nie chodzi przy tym tylko o ucieczkę od życia, które jest trudne właśnie przez swoją dosłowność, ale także o zachowanie równowagi. Ułagodzenie realizmu przytulną dawką ułudy. Prawdziwe życie jest interesujące… niedostatecznie. Dlatego lubię ubarwiać je nierzeczywistą scenerią, nastroje bywają dla mnie ważniejsze od konkretnych wiadomości. Daję sobie i czytającemu odpocząć od wymiarów, cyfr i definicji. 
portretyNierzeczywiste lub odległe miejsca, bohaterowie jednak jak najbardziej prawdziwi i wiarygodni. A może raczej - bohaterki, bowiem w Pani powieściach niemal zawsze pierwszoplanową rolę odgrywają kobiety...
Ponieważ wiem, jak myślą i czują kobiety, w ich świecie czuję się pewnie. Nie muszę uciekać się do spekulacji. Może się wydawać, że moi mężczyźni to głównie partnerzy dla kobiet, ich mężowie, kochankowie. Rzeczywiście lubię odkrywać to, co się między nimi odbywa, natomiast indywidualne pasje mężczyzn – czyli te niezwiązane z kobietami – nie są mi szczególnie bliskie. Jednak męscy bohaterowie wcale nie są dla mnie mniej ważni. Proszę zwrócić uwagę choćby na wspaniałych facetów z „Portretów na porcelanie” – na Jona, Tomasza czy Krisa, albo na Mateusza i Jana z „że cię nie opuszczę aż do śmierci”.
Kobiety, ich światy lub mikroświaty, tajemnice, emocje, uczucia. Wszystko to wydaje się domeną tak zwanej literatury kobiecej. Jednak unika Pani tego określenia, podkreślając raczej, że swe powieści kieruje Pani głównie do kobiet. Czy to określenie wydaje się Pani pejoratywne i krzywdzące? Innymi słowy: czy literatura kobieca to rzeczywiście tylko powieści słabe obyczajowe?
Gdyby któryś z autorów powiedział wprost, że tworzy „męską literaturę”, sprowokowałby, jak przypuszczam, dwuznaczne skojarzenia… Nie, określenia „literatura kobieca” nie uważam ani za krzywdzące, ani też za obraźliwe. Twierdzę natomiast, że jest sporym uproszczeniem. Co właściwie oznacza: wszystkie książki napisane przez kobiety-autorów, czy też te, których z jakichś powodów nie chcą czytać mężczyźni?
Czy dla kobiet trzeba pisać inaczej niż dla mężczyzn? 
Nie sądzę. To raczej dla mężczyzn należałoby pisać inaczej niż dla kobiet, ponieważ kobiety generalnie czytają wszystko. Natomiast mężczyźni… Patrz wyżej.
Są w pewnym stopniu Pani książki nacechowane feministycznie, jednak trudno Panią nazwać wojującą feministką, a i bohaterki Pani książek pełnią raczej tradycyjnie przypisane kobietom role. Owszem, to kobiety bardzo silne, a jednak opiekują się domem, spełniają się jako matki, nauczycielki, gospodynie, opiekunki skrzywdzonych dzieci... 
Ależ ja jestem feministką! Jeśli nie wojującą, to tylko dlatego, że nienajlepiej sprawdzam się w działaniu w grupie, w przeprowadzaniu konkretnych akcji. Na szczęście każdemu wolno próbować poprawiać świat po swojemu: ja podziwiam silne, zaangażowane kobiety i opisuję je oraz sprawy o które walczą.
Dokąd teraz zabierze Pani swoje bohaterki? I dokąd zmierza Pani jako ich twórczyni?
Tym razem, pierwszy raz od czasu debiutanckiej powieści o emigrantach, konkretnie określam moich głównych bohaterów – w tym oczywiście kobiety – jako Polaków. Wywożę wszystkich do Wietnamu, skąd sama wróciłam. Pojechałam tam, aby sprawdzić, czy ten kraj by się im spodobał. Czy wywołałby w nich silniejszą reakcję, coś w nich zmienił. Chciałam stworzyć dla nich krajobraz. A dokąd zmierzam? Tam, gdzie wszyscy – na ciepłe morza i wyspy szczęśliwe.
1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.