Kod Leonarda da Vinci - między fikcją a herezją
Data: 2006-05-18 01:23:20Wybiorę się do kina, aby obejrzeć film, nakręcony na podstawie powieści Dana Browna „Kod Leonarda da Vinci”. Choćby tylko po to, by pokazać, że nie obchodzą mnie wypowiedzi ignorantów, którzy nie rozumieją zasad, jakimi rządzi się gatunek powieści czy kino sensacyjne.
Od samego początku historia, spisana przez Dana Browna, budziła ogromne kontrowersje. Mówiono o herezjach autora „Kodu...”, o tym, że jego powieść jest frontalnym atakiem na Kościół, wynikiem spisku masonów, Żydów na rowerach, łże elit czy postkomuny. Ukazało się wiele „naukowych” tekstów, rzekomo demaskujących „błędy” pisarza, krytykowano go za nieznajomość historii, ignorancję w kwestiach, związanych z tak subtelną materią, jaką jest sztuka. Wielokrotnie wypowiadali się na temat książki dostojnicy Kościoła, apelując, by nie pozwalać autorowi zarobić na steku tanich sensacji, albo przynajmniej – nie wierzyć bezkrytycznie w to, co Brown pisze. Po raz kolejny okazało się, że specjalistów od public relations Kościół ma kiepskich, bo – podobnie jak w przypadku apeli o bojkot książek, opowiadających o przygodach Harry’ego Pottera – Czytelnicy z jeszcze większym zainteresowaniem runęli do księgarń. Mechanizm jest prosty – ludzie kupują książki, o których się mówi, dyskutuje, a jeśli w dodatku kler tak gwałtownie potępia autora, że pewnie najchętniej spaliłby go na stosie jego powieści – znaczy: coś ukrywa i coś jest „na rzeczy”.
I pewnie „Kodu..." skończyłby jako kolejny „bestseller jednego sezonu”, o którym wszyscy zapominają natychmiast po przeczytaniu, gdyby nie decyzja o ekranizacji książki. A konkretnie – gdyby nie burza, jaka nastąpiła tuż po jej podjęciu. Żaden bowiem z dostojników Kościoła nie wyciągnął wniosków z historii dyskusji o książce. Ponownie pojawiły się apele o bojkot, o objęcie filmu cenzurą, o odstąpienie od decyzji ekranizacji Wielkiej Herezji Dana Browna. Piekło trwało, a specjaliści od marketingu zacierali ręce z zadowolenia. Zapewne, gdyby nawet afera nie wybuchła, postaraliby się ją sprowokować, a tak – oszczędzono im wysiłku. I pieniędzy. Poza tym, wiadomo było, że na Audrey „Amelię” Tatou i Toma Hanksa „polecą” tłumy.
Im bliżej premiery, tym bardziej atmosfera robiła się gorąca. Książki, poświęcone powieści Browna, sprzedawały się doskonale, a prasa huczała od plotek. Okrzyki protestu rozmaitych środowisk chrześcijańskich rozbrzmiewały coraz głośniej, stając się doskonałym tłem dla promocji filmu. W końcu zabrał głos Sekretarz Kongregacji d.s. Nauki i Wiary. I kto dotąd jeszcze wątpił w sens odwiedzenia kina, ostatecznie upewnił się, że takiej okazji przepuścić nie wolno.
Tymczasem, jak przyzwoita była powieść Dana Browna, tak do kin weszła jej bardzo kiepska ekranizacja. Krytycy po premierze, miast klaskać, milczeli potępiająco, publiczność podczas trwających ponad 2 godziny seansów ziewała lub wręcz – gwizdała. Nie było napięcia, dramaturgii, a epigonizm i nieznośna konwencjonalizacja, w powieści dzięki sprawnie i szybko prowadzonej narracji nie aż tak widoczne dla niewprawnego oka, w filmie wywoływały zgrzytanie zębów. Ale – Kościół przestrzega, „show must go on”.
I tylko zastanawia czasem, co o tej całej aferze myśli Dan Brown, ów demoniczny heretyk i współczesny Antychryst? Pewnie z zadowoleniem zaciera ręce na myśl o tantiemach za wznowienia, prawa do ekranizacji, o darmowej promocji kolejnych swych książek. Sumienie ma przecież czyste – w końcu na 3. czy 4. stronie wyraźnie zaznaczył: prawdziwe są dzieła sztuki. Cała reszta to fikcja. Swą opinię podtrzymał w niejednym wywiadzie. On jest „czysty”, to tylko ludzie dali się nabrać nadgorliwym dostojnikom Kościoła.
Ja również nie przeczytałbym słabej powieści sensacyjnej, jaką jest „Kodu...", nie poszedłbym do kina, aby obejrzeć jeszcze słabszą jej ekranizację, tak, jak początkowo nie miałem zamiaru czytać ani oglądać ekranizacji powieści J. K. Rowling. Sytuacja diametralnie zmieniła się w momencie, gdy głos zabrał Kościół.
Jestem bowiem – zaznaczam to wyraźnie – głęboko wierzącym (więc i praktykującym) chrześcijaninem, katolikiem. Interesuję się biblistyką i bieżącymi sprawami Kościoła. Staram się rozumieć jego naukę i – co o wiele trudniejsze – wcielać ją w życie. O efektach (lub ich braku) rozmawiam tylko przy spowiedzi, z nich po śmierci zostanę rozliczony.
Ale nie cierpię, powtarzam: nie cierpię i nie toleruję, gdy ktoś wypowiada się na temat, o którym nie ma bladego pojęcia. Jak duchowny, teolog, biblista – o literaturze. Papirolodzy i bibliści mogą decydować o tym, czy dany tekst jest apokryfem, czy może należałoby go włączyć do Kanonu Pism Objawionych. Mogą mówić o dogmatach wiary, odtwarzać tekst dawnych pism, rozszyfrowywać znaczenia słów mistyków czy Ojców Kościoła. Ale gdy w grę wchodzi współcześnie napisana powieść, ustąpić muszą miejsca literaturoznawcom.
Nie ośmieliłbym się „odsyłać do kąta” autorytetów moralnych, nie mając podparcia w tekstach naukowych, literaturoznawczych. Tymczasem, nie trzeba czytać wielkich tomiszczy, napisanych językiem dla laika kompletnie niezrozumiałym. Wystarczy sięgnąć po małą książeczkę Umberta Eco „Sześć przechadzek po lesie fikcji”. Włoski semiolog pisze wyraźnie, że kiedy otwieramy książeczkę, opatrzoną etykietką: „powieść”, wkraczamy do lasu fikcji, do zupełnie nowego świata. Owszem, zwykle „żeruje” on, bazuje na prawach, panujących w naszym świecie, autor może garściami, tonami czerpać z rzeczywistości, wykorzystując miejsca, daty, postacie i dzieła sztuki. Ale, o ile możemy założyć, że niektóre prawa, obowiązujące w świecie rzeczywistym (prosty przykład – grawitacja) mogą funkcjonować także w „lesie fikcji”, o tyle próba odnoszenia cech, przypisywanych bohaterom literackim czy instytucjom, istniejącym na kartach powieści do bohaterów czy instytucji, spotykanych w życiu, byłaby „stawianiem świata na głowie”. Chrystus w świecie „Kodu...” mógł więc nie tylko mieć żonę i dzieci, ale nawet – sześć żon i być muzułmaninem. Nieważne, że Mahomet urodził się – przynajmniej w naszym świecie – wiele lat później, u Browna wydarzenie to mogło mieć miejsce w zupełnie innym czasie.
Oczywiście, przyjęło się, że jeśli tworzymy powieść, umiejscawiając jej akcję w świecie, zbliżonym do rzeczywistego, to staramy się o możliwie dużą wiarygodność, albo zgodność z faktami. Ale podstawowa zasada nie może zostać zmieniona – „Kod Leonardo da Vinci” może być więc naiwną bzdurą, ale nigdy – herezją.
I dlatego właśnie, gwałtownie protestując przeciwko łączeniu tzw. „życia” i literatury, decyduję się zabrać głos w tej sprawie. Dlatego, że sztuka to nie historia, a sedno, istota literatury nie leży w wiernym odzwierciedlaniu rzeczywistości. Dlatego wreszcie, że laicy nie powinni samodzielnie decydować o dogmatach wiary, a duchowni nie mogą tworzyć współczesnego indeksu ksiąg zakazanych, z „Kodem Leonarda da Vinci” czy „Harrym Potterem” u szczytu listy. To chyba logiczne, prawda?
Dodany: 2016-03-30 13:16:29
Dodany: 2015-08-31 10:30:13
Dodany: 2006-05-24 19:39:22
Dodany: 2006-05-23 22:23:45
Dodany: 2006-05-23 18:18:30
Dodany: 2006-05-23 15:03:16
Dodany: 2006-05-19 13:57:53