Każdy z nas bywa Jaszkiem!

Data: 2011-09-23 15:10:06 Autor: Justyna Gul
udostępnij Tweet

J.G.: Witam naczelnego destruktora kraju. Czy można bezpiecznie z Panem rozmawiać?

H.J.: (śmiech) Nie uważam się za destruktora. A rozmawiać ze mną można całkiem bezpiecznie – zupełnie bez zbroi.

 

J.G.: O Harosławie Jaszku wiemy stosunkowo niewiele. Tylko tyle, że jest autorem dwóch książek wywołujących ataki śmiechu, lubi pierogi i… że Harosław Jaszek to pseudonim. Ta tajemniczość wynika z kokieterii, czy też zdezerterował Pan z wojska i ukrywa się, pisząc prześmiewcze książki?

H.J.: Tak, to prawda, że „Harosław Jaszek” jest pseudonimem. Nie muszę się (na razie) przed nikim ukrywać, nie staram się również kokietować tajemniczością; po prostu (jak na przykład wielu bywalców portali internetowych) nie czuję potrzeby, aby „zdobywać rozgłos” pod własnym nazwiskiem. Uznałem, że ten pseudonim dobrze się wpisuje w wybraną przeze mnie konwencję. Każdy z nas bywa na co dzień Harosławem Jaszkiem – dość powszechnie (niestety) znajdujemy się w sytuacji „z absurdem na ty”, z którą musimy się zmagać. Te ataki śmiechu, o których Pani mówi, oczywiście bardzo mnie cieszą, ale… także martwią.

Muszę sprostować: to prawda, że lubię pierogi, ale jeszcze bardziej – knedle. W mojej sytuacji jestem wręcz zobowiązany, aby je lubić. To deklaracja geopolityczna. Podobną mógłby pewnie złożyć pan Mariusz Szczygieł.

 

J.G.: Dzięki lekturze książki „Jak niczego nie rozpętałem” dowiadujemy się, że nigdy nie był Pan w monarchii austro-węgierskiej, ani nawet w Czechosłowacji. Nie zna Pan osobiście Franka Dolasa, nie zetknął się Pan z Yossarianem. Historia nierozpętania niczego oparta jest jednak na Pana doświadczeniach. Aż tak złe/wesołe/absurdalne jest życie żołnierza armii RP?

H.J.: Nie znam realiów obecnej armii. Opisywana historia rozgrywa się jeszcze w czasach LWP. Myślę, że bardzo wiele zależy od dowództwa. Teraz z pewnością jest lepiej niż w okresie PRL, ale część absurdów niewątpliwie przetrwała. Wojsko jest z natury rzeczy „fasadową” organizacją, o ściśle określonej strukturze i hierarchii. Niektórzy podwładni starają się (zawsze będą się starać) za wszelką cenę wykazać przełożonym, że na ich odcinku wszystko funkcjonuje idealnie. „Malowanie trawy na zielono” na pewno nie odeszło do lamusa historii, zamiatanie pod dywan również. Jeśli takie będą oczekiwania wyższych dowódców, jeszcze długo będziemy się mogli śmiać. Niestety.

 

J.G.: Uzyskał Pan stopień podporucznika. Czyli jednak odnalazł się Pan w wojskowej rzeczywistości, jaka by ona nie była? Nie miał Pan chrapki na majora?

H.J.: Tu odpowiedź jest prosta: „Nie!”.

 

J.G.: W czerwcu ukazała się Pana druga książka „Jak niechcący spowodowałem upadek światowego koncernu”. O tym, jak realistyczny obraz międzynarodowego koncernu Pan przedstawił, wiedzą tylko ci, którzy zasmakowali struktury korporacyjnej i starali się realizować jej wizje i misję, tworząc „wielką, szczęśliwą rodzinę” (czytaj: uczestnicząc w zbiorowej farsie) . A z rodziną, wiadomo – najlepiej na zdjęciu. Stąd pytanie – skąd tak dobrze zna Pan absurdy, do jakich dochodzi w dużych firmach? Czyżby z autopsji?

H.J.: Pani wstęp do pytania sugeruje, że i Pani ma jakieś osobiste doświadczenia korporacyjne (śmiech). Tak, to prawda, przez kilka lat miałem okazję obserwować „wnętrze” koncernu podobnego do opisanego w książce. Nie twierdzę, że wszystkie korporacje są takie (choć mają pewien wspólny mianownik). Jak w przypadku wojska, dużo zależy od zwierzchników. To oni nadają ton.

 

J.G.: Dla kogo jest ta książka – dla tych, którzy kierownicze stanowisko w korporacji mają wpisane w ścieżkę kariery, dla pracowników, którzy dali się skusić obietnicami i prestiżem pracy w szanowanym koncernie, czy dla tych, którzy pracują za grosze w innych firmach, żeby się przekonali, iż inni mają gorzej?

H.J.: Dla wszystkich po trosze. Pewnie nawet dla niektórych korporacyjnych prezesów, którzy mają zmysł krytyczny, poczucie humoru i… są fajnymi ludźmi. Ja nikogo do niczego nie zniechęcam ani nie zachęcam, opisuję po prostu kawałek rzeczywistości. Wnioski i tak każdy wyciąga sobie takie, jakie uzna za stosowne. Są (i zawsze będą) ludzie, dla których praca w koncernie (nawet takim, jak opisany) będzie spełnieniem marzeń, oraz tacy, którzy powiedzą: „Nie, dziękuję” – także bez przeczytania tej książki.

 

J.G.: Nie boi się Pan zostać okrzykniętym przez teoretyków zarządzania przez cele, TQM czy zarządzania procesowego wrogiem zmian, albo – co gorsze „mudą”[1]?

H.J.: A kim ja jestem, żeby mnie „okrzykiwać”? (śmiech) Nie, nie boję się. Ja nie mówię, że zarządzanie przez jakość jest złe. Śmieszne są wynaturzenia. Nawiązując do poetyki „Upadłego koncernu”, powiedziałbym: „socjalizm – tak, wypaczenia – nie”.

 

J.G.: Cynik, jednostka roszczeniowa czy dobry obserwator – jak by Pan się określił?

H.J.: Gdyby tego „cynika” jakoś złagodzić, pewnie zgodziłbym się ze wszystkimi trzema etykietkami. A poważniej: cynikiem chyba nie jestem, zależy mi na poprawie rzeczywistości i myślę, że jest ona możliwa. I tak, mam „roszczenia”: dotyczą oczekiwania większego sensu i większej dobrej woli od ludzi, którzy mają wpływ na nasze życie (polityków, przełożonych, urzędników, dla których jesteśmy petentami itp.). Na temat swojej zdolności do obserwacji nie będę się wypowiadał.

 

J.G.: Użyty jako motto drugiej opowieści cytat z książki „Zaginione królestwa" Normana Daviesa: „Odkąd pamiętam, zawsze wielkie wrażenie robiła na mnie rozbieżność między pozorami a rzeczywistością" ma zastosowanie także w odniesieniu do pierwszej książki. Nie chcę spytać jednak o zbieżności, ale o samego Daviesa. Jest Pan jego fanem? Jakie inne książki Pan czyta?

H.J.: Ten cytat z profesora Daviesa idealnie odzwierciedla i moje zainteresowania. Proszę też zauważyć, jaki jest tytuł książki, w której deklaracja Autora się znalazła…

Czytam najprzeróżniejsze książki. Ich profil jest tak zróżnicowany, że… w zasadzie nie istnieje. Jak większość Czytelników, mam książki, do których wracam. Należą do nich np.: „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Paragraf 22”, „Warto być przyzwoitym”. Z książek, które czytałem względnie niedawno, podobały mi się: trylogia Larssona (oczywiście ze względu na Lisbeth), „RockMann”, „Zrób sobie raj”, „Oskarżona: Wiera Gran”, „Obsoletki”, a także… „Public Relations na rynku książki”.

 

J.G.: Skąd pomysł na te książki? Nagły przypływ weny? Zbieg okoliczności? Impuls? A może doszedł Pan do wniosku, że nadszedł czas podzielić się zdobytym doświadczeniem ze światem?

H.J.: Pani Justyno, to nie jest wymijająca odpowiedź, ale… Chyba każdy z tych powodów odegrał jakąś rolę. Przyznam, że wcześniej zamieściłem kilka tekstów na jednym z portali pisarskich. Zachęty niektórych jego bywalców sprawiły, że urodził się Harosław Jaszek. Pomysły były w zasadzie gotowe – miałem je w swojej biografii. W kolejce czeka jeszcze kilka, ale na razie wolałbym o tym nie mówić.

 

J.G.: Co jest najtrudniejsze, kiedy zabiera się Pan do pisania nowej książki?

H.J.: Nie ma pewnie zasadniczej różnicy między pisaniem książki i… wypracowania szkolnego (no, owszem: długość). Najpierw trzeba zebrać materiał „wsadowy” (trudne), potem przemyśleć strukturę (też trudne), a dopiero potem można zacząć pisać (najtrudniejsze). Ponieważ jestem „myślicielem”, zawsze najtrudniej jest mi podjąć decyzję: „Teraz już siadam i zaczynam pisać”. Nieuchronnie gdzieś w tyle głowy pojawia się myśl: „A może mógłbyś jakoś lepiej dopracować tę koncepcję?”...

 

J.G.: Będzie kolejna książka, w której zdradzi Pan przepis na zbrojenie (tudzież rozbrojenie) czegoś? A może już powstaje?

H.J.: Jaszek na razie ma wolne (teraz kolej na moje inne wcielenie, ale nie chciałbym go „uśmiercać”, bo pisanie w tej konwencji – nie ukrywam – sprawia mi frajdę. Jeśli tylko okaże się, że jest znaczące zapotrzebowanie na ten typ humoru, „He’ll be back”. Materiału wokół nas pod dostatkiem. A może Pani by coś napisała? Na czasie jest budowa autostrad i stadionów.

 

J.G.: Gdyby miał Pan w kilku słowach zareklamować polskiemu czytelnikowi swoje książki, co by Pan powiedział?

H.J.: Nie czytaj tych książek! One osłabiają morale narodu polskiego, ujawniają wrogom nasze słabe punkty, podkopują zaufanie do instytucji życia publicznego. Nawiązują do najgorszych tradycji Radia Wolna Europa.

 

J.G.: Dziękuję serdecznie za rozmowę. 



[1] Krótki kurs zarządzania: Muda w języku japońskim oznacza „marnotrawstwo”. Słowem tym określane są wszelkie działania, czynności oraz rzeczy, które nie wytwarzają wartości dodanej. Muda pojawia się w Gemba, czyli w miejscu wytwarzania – gdzie dodawana jest wartość do produktu. Istotą usprawniania procesów jest eliminacja wszelkiego marnotrawstwa i skupianie się na czynnościach dodających wartość.

 

 

1

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.