Kiedy ta wdowa wreszcie przyjdzie? Wywiad z Karoliną Morawiecką
Data: 2019-09-26 10:33:24Jeśli miałbym wskazać książkę, która w tym roku dostarczyła mi najwięcej czystej przyjemności z lektury, byłoby to Zabójstwo na cztery ręce Karoliny Morawieckiej. To urocza, zabawna, zręcznie napisana opowieść o wdowie po aptekarzu, która – odkrywszy zwłoki jednego z weselnych gości – postanawia przeprowadzić własne śledztwo przy pomocy zaprzyjaźnionej zakonnicy-feministki. Bezpretensjonalna, pełna literackich aluzji i trafnych spostrzeżeń natury socjologicznej, a przy tym autentycznie wciągająca historia gwarantuje świetną zabawę. Dlatego gdy trafiła się okazja, by porozmawiać z autorką – znawczynią i wielbicielką kryminałów z doktoratem w dziedzinie nauk humanistycznych w zanadrzu, skwapliwie z tej możliwości skorzystałem.
Chmielewska czy Christie?
Zdecydowanie Akunin! Ale jeśli już musiałabym wybrać, która z wymienionych pisarek jest mi bliższa, to wskazałabym Agathę Christie. Chmielewską czytywałam jako nastolatka, zwykle w wakacje. Nie powiem: z dużą przyjemnością, bo napisała kilka książek, które naprawdę lubię (Wszystko czerwone, Boczne drogi, czy powieści o przygodach Tereski i Okrętki), ale to Christie jako pisarka, która wymyśliła tak wiele wzorców (żeby nie powiedzieć: kryminalnych schematów) jest dla mnie niekwestionowaną królową gatunku.
A jednak mam wrażenie, że Karolinie Morawieckiej (bohaterce literackiej) pod względem charakteru bliżej do Joanny z książek Chmielewskiej niż do polskiej panny Marple.
Pewnie dlatego, że w przeciwieństwie do bohaterki Christie, wdowa po aptekarzu jest napisana „grubą kreską”. Pomysł na postać Karoliny Morawieckiej był bardzo prosty: zastanawiałam się nad tym, jak wyglądałaby polska panna Marple, gdyby uwzględnić przy tworzeniu tej postaci nasze uwarunkowania historyczne i społeczne. A przecież statystyczna mieszkanka polskiej prowincji po sześćdziesiątce nie przypomina Miss Marple…
A wracając do Chmielewskiej…
Tu, moim zdaniem, podobieństwa kończą się na tym, że bohaterką książek Joanny Chmielewskiej bywała często Joanna Chmielewska, a bohaterką moich powieści – Karolina Morawiecka. To zresztą w polskim kryminale nie był rzadki zabieg – wykorzystywał go też na przykład Joe Alex. Ale – tu pewne zastrzeżenie. Bohaterowie Chmielewskiej i Słomczyńskiego byli wyidealizowani. Stanowili „lepszą wersją” autorów książek. U mnie ten zabieg pojawia się àrebours: postarzyłam się i dodałam sobie cech, których – mam nadzieję – nie mam. A jeśli miałabym sięgać jeszcze głębiej do historii literatury, to podobne manewry stosował też choćby Mickiewicz czy Witold Gombrowicz… Swoją drogą to pułapka, w którą czytelnicy (i czytelniczki!) wpadają nader często…
Pani z powieściową Karoliną Morawiecką raczej nie da się pomylić…
Raczej? „Nie jest Pan zbyt uprzejmy – zrugałaby teraz Pana wdowa po aptekarzu”... Ale tak, moja bohaterka jest wyraźnie starsza i zdecydowanie słuszniejszej postury. A że, jak wspomniałam, czytelnicy lubią stawiać znak równości między bohaterką i autorką książki, wyobrażają mnie sobie inaczej. Kiedyś przed moim spotkaniem autorskim słyszałam, jak jeden z czytelników głośno zastanawiał się, kiedy ta wdowa wreszcie przyjdzie…
To może chociaż jedno podobieństwo? Bo wie Pani, jakie pytanie najbardziej lubią czytelnicy…
„Co łączy Panią z bohaterami Pani książek?” Na pewno wspólne jest gotowanie. Wdowa po aptekarzu gotuje to, co ja, bo choć w rzeczywistości pewnie powinna gotować tradycyjnie, to typowo polska kuchnia nie jest moją mocną stroną. Nie miałam w planach uczenia się jej, a nie chciałam z wątku kulinarnego rezygnować, bo to mój hołd wobec Klubu Pickwicka i tego literackiego nurtu, w którym kuchnia odgrywa niepoślednią rolę.
Każda z Pań ma również psa o imieniu Trufla.
Tak, ale ja moją Truflę uwielbiam, a wdowa ma ze swoją psicą raczej trudną relację. Jej stosunek do Trufli jest zresztą odbiciem reakcji pewnej mojej sąsiadki, która (i to pomimo braku bliższego kontaktu z jej oddechem!) nie mogła uwierzyć, że ktoś takiego cudaka dobrowolnie przygarnął. Trufla jest bowiem duża, mocno się ślini i ma – jak to molosy – spłaszczone oblicze.
Chociaż uwielbiam Pani bohaterkę, to nie wiem, czy chciałbym ją spotkać w rzeczywistości. Nie mówiąc nawet o byciu jej sąsiadem.
Jestem przekonana, że nikt by nie chciał… A choć to typ wyjątkowo męczący i w moich książkach nieco przerysowany, to jednak przecież nie całkiem odrealniony. Wydaje mi się, że w każdej rodzinie jest przynajmniej jedna taka osoba: jakaś ciotka, babcia, mama, może teściowa.
Jak to się dzieje, że choć nie chcielibyśmy jej spotkać w rzeczywistości, to chcemy czytać o jej przygodach i tak bardzo ją lubimy?
Nie wiem, czy uogólniałabym, mówiąc, że ją lubimy. Wielu czytelników wdowy po aptekarzu nie znosi i dlatego odrzuca moje książki. Są też tacy, których ta postać wyjątkowo bawi. O wiele łatwiej mi odpowiedzieć na pytanie, dlaczego pani Karolina może być odbierana jako zabawna postać. Wynika to ze zderzenia narracji personalnej i odautorskiej; tego, jak sobie siebie wyobraża i tego, jak jest odbierana przez innych. Poza tym, kiedy pani Karolina kogoś lubi, potrafi być po prostu czarująca. Bo nawet tak trudna osoba musi mieć przecież swą „jaśniejszą stronę”.
No i to chyba duża ulga, gdy czytamy, że nieszczęście w postaci wdowy po aptekarzu spada na kogoś, a nie na nas samych…
To prawda, choć pewnie w sytuacji kryzysowej dobrze byłoby mieć ją tuż obok… Ale na co dzień mieszkańcy powieściowej Wielmoży rzeczywiście nie mają z nią łatwego życia.
Ta mocno odbiega od prawdziwej miejscowości?
Nie, zmiany są minimalne. W prawdziwej Wielmoży nie ma kościoła, w książkowej nie potrafiłam się bez niego obejść. Poza tym topografia obu miasteczek jest bardzo bliska. Wielmoża zresztą jest pięknym miejscem i jestem nią nieustannie zachwycona. Od momentu, gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, wiedziałam, że powinna się znaleźć w jakiejś powieści.
Akcja nowej książki o przygodach Karoliny Morawieckiej toczy się w czasie wiekopomnego wydarzenia. Dla głównej uczestnictwo w ślubie i weselu jest świetną okazją do brylowania w towarzystwie. Pani też tak lubi podobne imprezy?
Tu bliżej mi do krakuski – zdecydowanie tego typu zabawy to nie jest moja bajka, a już tradycyjne polskie wesele przyprawia mnie o gęsią skórkę. Przyznam jednak, że wymyślając przyśpiewki bawiłam się znakomicie i jestem w stanie sobie wyobrazić, że taki weselny „wujek”, gdy poczuje przypływ okołoalkoholowej weny, czuje się po prostu wybornie i równie dobrze bawi.
Bez wątpienia jednak wesele to ciekawe doświadczenie socjologiczne i świetna okazja do obserwowania najróżniejszych typów ludzkich – także takich, z którymi inaczej nie mielibyśmy okazji się zetknąć...
A może raczej – zważywszy na to, że na weselach bawi głównie bliższa i dalsza rodzina – na co dzień po prostu nie mamy okazji ich obserwować… Jest coś takiego w atmosferze wesela, że nasze cechy bardzo mocno się uwydatniają. I to chyba nie tyle kwestia alkoholu, co wewnętrznego przyzwolenia na niekontrolowaną zabawę.
Były też wesela bardzo literackie i nie wierzę, że odmówiła sobie Pani przyjemności nawiązywania do nich.
Oczywiście! Do tych najbardziej znanych nawiązuję wręcz wprost. W Zabójstwie na cztery ręce często przywołuję Wesele Wyspiańskiego i Chłopów. Powieść Reymonta jest dla mnie zresztą bardzo ważnym tekstem. Od początku mojej przygody z pisaniem wiedziałam, że kryminał ma być tylko punktem wyjścia, pretekstem, by opowiedzieć o współczesnej polskiej prowincji. To właśnie z Chłopów zaczerpnęłam pomysł na różne strategie narracyjne. Wesele Wyspiańskiego, również istotne dla mnie, także stanowiło inspirację, chociaż oczywiście nie ma w powieściach o wdowie po aptekarzu diagnozy społecznej.
Mam wrażenie, że gdyby pominąć drobnostki, akcja Pani książek mogłaby równie dobrze toczyć się w czasach Wesela…
Często spotykam się z określeniem, że piszę „w stylu retro” – to wyraźny wpływ Agathy Christie. Lubię książki, które mogłyby się rozegrać w różnych dekoracjach czasowych. Ot, choćby seria Marthy Grimes o inspektorze Jurym. I, co właśnie sobie uświadamiam, po raz kolejny przywołać należałoby tutaj i Joannę Chmielewską… Uniwersalny charakter takich historii może być problematyczny dla wydawcy, ale zdecydowanie poszerza teoretyczny krąg odbiorców… A wracając do wesela i Wesela – mam wrażenie, że te prowincjonalne, wiejskie realia na przestrzeni ostatnich 100 lat tak bardzo się nie zmieniły, dopiero teraz powoli odchodzą w zapomnienie.
W Pani powieściach slapstick miesza się z nawiązaniami do powieści i innych tekstów kultury. Wszystkich znaleźć nie sposób?
Wierzę, że znajdzie się osoba, która odkryje wszystkie nawiązania, choć rzeczywiście jest ich w powieściach bardzo dużo – zarówno tych czytelnych, jak i mocno zawoalowanych. Zresztą jako autorka czasem tracę nad tym kontrolę: mam masę literackich skojarzeń, a jedno prowadzi u mnie do następnego. Dlatego bardzo dużą przyjemność sprawiają mi recenzje, zawierające wyliczenie tekstów, do których nawiązywałam – cieszy mnie, gdy ktoś podejmuje grę, którą zaproponowałam. Bo pisząc te książki, chciałam, by największą zagadką nie było pytanie: „Kto zabił”, ale zagadka literacka.
To już jednak zabawa dla literaturoznawców czy nawet kulturoznawców.
Mam nadzieję, że przy lekturze równie dobrze będą bawić się osoby, które filologii nie kończyły. Zresztą na wszelki wypadek testowałam swoje książki na różnych znajomych, nie tylko na filologach… Ale przyznaję – mam świadomość, że dla części odbiorców czytanie moich książek może być niełatwym doświadczeniem. Nie chcę udawać, że piszę dla każdego. Jeśli ktoś szuka w powieści krwi, akcji, przysłowiowych żył na wierzchu, trwogi i spoconych ze strachu stóp, to w moich kryminałach ich nie znajdzie.
Kolejna powieść Karoliny Morawieckiej to pyszna komedia kryminalna, polana sosem z polskich przywar, wad i przaśnych obyczajów.
-> recenzja książki Zabójstwo na cztery ręce
Nie chciała Pani zabić nikogo „na serio”?
I tu Pana zaskoczę, bo kiedy zaczynałam pisać, przez chwilę miałam takie wyobrażenie, że Śledztwo od kuchni będzie powieścią mroczną, trochę w duchu skandynawskim. A potem poszłam na miejsce zbrodni i zaskoczyłam sama siebie, bo napisało mi się coś całkiem innego.
Cozy crime? To określenie pewnie filologowi będzie zgrzytać w zębach. Komedia kryminalna?
Cały czas upieram się, że nie piszę komedii kryminalnych, tylko powieści detektywistyczne. Zresztą termin „komedia” wiąże się z konkretnymi typami komizmu, a kryminały, które zaliczamy do „komedii kryminalnych” najczęściej posługują się absurdem, którego u mnie nie ma. Według mnie zresztą już samo używanie określenia „kryminał z humorem” jest niebezpieczne, bo ilu czytelników, tyle rodzajów poczucia humoru. Nie każdego muszą śmieszyć moje książki, zwłaszcza że z założenia nie miały bawić... Może lepszym określeniem byłby „kryminał z przymrużeniem oka”? Tak czy inaczej cieszę się, że wśród naprawdę dobrych polskich kryminałów pojawia się coraz więcej powieści, w których poczucie humoru jest ważniejsze niż zbrodnia, przemoc i okrucieństwo; opartych na kreacji detektywa, niekoniecznie będącego alkoholikiem po rozwodzie i z problemami. Jako czytelniczka najbardziej cenię akcenty położone nie na okrucieństwo, a na zagadkę i rys obyczajowy.
Jak u Akunina, z którego zaczerpnęła Pani siostrę Tomaszę – pomagającą wdowie po aptekarzu w śledztwie zakonnicę-feministkę…
Siostra Tomasza to rzeczywiście mój prywatny hołd dla Akunina, ale też ktoś więcej. W latach 90. na strychu jednego z krakowskich klasztorów odkryto 12 ciał. Odbicie tej historii, stanowiącej „detektywistyczną biografię” siostry Tomaszy, znajdziemy w Śledztwie od kuchni…. W trakcie tworzenia postaci zakonnicy zastanawiałam się nad tym, jaką osobą musiała być tamta siostra zakonna, która miała odwagę, by zlekceważyć zakaz przełożonego. Doszłam do wniosku, że dobrze będzie nadać jej cechy feministki, a już na pewno osoby zdolnej do samodzielnego i krytycznego myślenia, co – trochę wbrew stereotypowi – nie jest takie rzadkie wśród zakonnic.
Ta właśnie siostra Tomasza trafia wraz z Karoliną Morawiecką na wesele – w dodatku na takie, na którym pada trup. Gdyby coś takiego zaszło w normalnym życiu, pewnie wybuchłaby panika. Wdowa jednak ukrywa fakt odkrycia zwłok nie z uwagi na dbałość o bezpieczeństwo, lecz z zupełnie innych pobudek.
To chyba zależy od tego, kto odkryłby ciało i kim byłaby ofiara... Gdyby był to gość z samego końca listy, a jego nieobecność nie miałaby większego wpływu na przebieg wesela, to kto wie… Może ktoś z organizatorów pomyślałby tak, jak moja bohaterka? Pani Karolina jest spragniona sukcesu, sławy i uznania. Marzy, by zostać ponownie dostrzeżona i doceniona. Nie zostaje jej więc nic innego, niż zakasać lekko przyciasne rękawy i ruszyć do śledztwa. Co dzieje się później – o tym można już przeczytać w powieści. Mam nadzieję, że warto.
Wdowa po aptekarzu będzie miała jeszcze okazję wykazać się w roli detektywa?
Moja bohaterka, jak każdy rasowy detektyw, powinna umrzeć, a potem się odrodzić. Jeśli więc znajdę w sobie siłę, by ją zabić, to jestem przekonana, że – zawsze mając własne plany – Karolina Morawiecka wdowa po aptekarzu znajdzie jakiś sposób, aby powrócić.
Najnowszą książkę Karoliny Morawieckiej, Zabójstwo na cztery ręce, kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Dodany: 2019-10-01 22:09:13
Nowa panna Marple. To może być ciekawe.
Dodany: 2019-09-26 19:15:59
Nie znam tej serii, ale trochę mnie kusi.
Dodany: 2019-09-26 17:52:35
Nie znam "pióra " tej pisarki...
Dodany: 2019-09-26 16:56:01
Chodzą za mną te książki.
Dodany: 2019-09-26 16:00:14
Jeszcze nie czytałam żadnej z tych książek, ale mam zamiar.
Dodany: 2019-09-26 14:14:57
Nie czytałam jeszcze nic autorki.