Życie jest nieustanną zmianą. Wywiad z Joanną Wójcik-Gehin
Data: 2020-06-29 14:22:19– Na co dzień skupiamy się na konkrecie, na rzeczach namacalnych, materialnych, zapominając, że na nasze życie wpływają też pewne subtelne energie. Na szczęście dostrzega to coraz więcej osób, zadając sobie pytania o sens życia, o to, kim jesteśmy i po co tu jesteśmy. Lektura książki Allixa skłania do refleksji na ten temat. Oczywiście, możemy te sprawy odsuwać w nieskończoność, ale trzeba pamiętać, że w końcu rozmaite sytuacje w życiu wcześniej czy później zmuszą nas do zajęcia się nimi – mówi Joanna Wójcik-Gehin, tłumaczka i wydawczyni książki Gdy byłem kimś innym (Co-Libris).
Największe zmiany w życiu przychodzą często zupełnie nieoczekiwanie?
Życie jest nieustanną zmianą. Zmiana to jedyna pewna rzecz w życiu. I tylko od nas zależy, czy będziemy jej się opierać, czy też ją zaakceptujemy i za nią pójdziemy. Czasem może to nastąpić gwałtownie, gdy życie przyprze nas do muru, a czasem łagodniej, gdy stopniowo dojrzewamy do tej akceptacji. A wówczas może się w nas dokonać głęboka przemiana.
U Pani zmiany zaczęły się od bólu kolana.
Tak, choć może raczej należałoby powiedzieć, że zaczęły się od medytacji, dzięki której ból ustąpił. To niecodzienne wydarzenie sprawiło, że mój racjonalny umysł, który wcześniej wszystko analizował „szkiełkiem i okiem", nagle trochę się „przegrzał". A kiedy pojawiło się zdecydowanie więcej pytań niż odpowiedzi, musiałam zacząć szukać wyjaśnienia gdzie indziej niż w logice i w tym, co do tej pory wiedziałam.
Ulgę znalazła Pani dzięki Vipassanie. Skąd ten wybór?
W 2007 roku, kilka lat przed moim pierwszym odosobnieniem medytacyjnym, obejrzałam reportaż poświęcony eksperymentowi, jaki propagator Vipassany, Satya Narayan Goenka, przeprowadził w jednym z indyjskich więzień o zaostrzonym rygorze. Zaproponował on tamtejszej dyrektorce, by ochotnicy, więźniowie i strażnicy wzięli udział w takiej 10-dniowej medytacji, a efekty tego eksperymentu przekroczyły najśmielsze oczekiwania. Obecnie kursy Vipassany prowadzone są na całym świecie, a zainteresowanie nią rośnie. Również i ja nie pozostałam obojętna po obejrzeniu tego filmu, ale musiałam dojrzeć, by się na wyjazd zdecydować.
A jednak w końcu wyruszyła Pani...
Tak, pierwszy krok na tej ścieżce zrobiłam w 2012 roku. Było to 10 dni pełnej medytacji po 11 godzin dziennie, bardzo trudne dla mnie do zniesienia fizycznie. Siedzenie spotęgowało ból, który doskwierał mi już wcześniej, ale mogłam też dokonać pewnych odkryć, siedząc w bezruchu przez wiele godzin. Zauważyłam, że na przykład gdy obserwuję swój ból kolana, nie identyfikując się z nim, stopniowo zaczynam go akceptować, a on staje się mniejszy. W końcu zniknął całkowicie i już nie wrócił – mogłam biegać po górach bez żadnych trudności. Mocno mnie to zastanowiło.
A potem trafiła Pani na książkę Powiedz mi, co cię boli - powiem ci, dlaczego.
Trafiłam na nią przypadkiem w miejscowej bibliotece, choć dziś już wiem, że nic nie dzieje się przypadkiem. Ta lektura potwierdziła to, co wcześniej intuicyjnie przeczuwałam, proponując spójne, logiczne wyjaśnienie. Jej autor, Michel Odoul, ukończył w Paryżu prestiżową wyższą szkołę handlową, pracował w korporacji, był aktywnym handlowcem, dopóki przez aikido nie zetknął się z filozofią Wschodu. Zainteresował się też medycyną wschodnią i w latach dziewięćdziesiątych założył jedną z pierwszych w Europie szkół shiatsu. W książce Powiedz mi, co cię boli - powiem ci, dlaczego, którą wydałam jako pierwszą, łączy filozofię tao z tradycyjną medycyną chińską, pokazuje, że zdrowie naszego ciała zależy od energii, która je tworzy i ożywia.
A jak się to ma do bólu – tego, który Pani doskwierał i który pojawia się w tytule książki?
Zgodnie z podejściem medycyny chińskiej ból czy choroba są przejawami przyblokowania energii w naszym ciele, ale też świadczą o przeszkodach w naszej samorealizacji. Za pomocą choroby czy urazu ciało komunikuje nam istnienie jakiegoś wewnętrznego konfliktu, wysyła nam subtelne sygnały, ale często ignorujemy je, bo w świecie Zachodu żyjemy zbyt na zewnętrz, zbyt skupieni na tym, co dzieje się wokół nas, a nie w nas samych.
Odoul, bazując na tao, tradycyjnej medycynie chińskiej i psychologii jungowskiej, tworzy w tej książce coś w rodzaju symbolicznej mapy ludzkiego ciała. Każdy niedomagający narząd, każda część ciała może bowiem naprowadzić nas na trop tego, co nie gra w naszej psychice, w naszym życiu. Jeśli przyjrzymy się temu uważniej, zrozumiemy, co ciało chce nam powiedzieć poprzez urazy, dolegliwości, ból. Dzięki temu zamiast realizować zachodnie podejście do słowa „pacjent", które z łaciny oznacza „wytrzymały", „wytrwały", „znoszący coś" – biernie, oczywiście, bierzemy odpowiedzialność za to, co nam się przydarza i stajemy się aktywnym uczestnikiem procesu nie tylko leczenia ale też zdrowienia.
Od razu pomyślała Pani, by wydać tę książkę w Polsce?
Nie, nie spodziewałam się, że pewnego dnia ją przetłumaczę, a jeszcze mniej, że ją samodzielnie wydam. Mimo, że kochałam książki, branża wydawnicza była mi zupełnie obca. Ale wybrałam się na spotkanie z Michelem Odoulem i otrzymałam dedykację: Joanno, niech ta książka niczym dar na Drodze Życia, prowadzi Cię ku Twej Osobistej Legendzie. Ta dedykacja coś we mnie poruszyła. Pomyślałam, dlaczego nie? Dlaczego po latach tłumaczenia dokumentów handlowych, technicznych czy prawniczych nie zabrać się za to, co naprawdę mi sprawia frajdę, a mianowicie za tłumaczenie książek, które mnie pasjonują. Wieloma publikacjami chciałam podzielić się z mieszkającymi w Polsce przyjaciółmi, ale czytałam je po francusku, ich zaś ograniczała bariera językowa. Dzięki temu, że wydaję te książki, mogę polecić je o wiele szerszemu gronu osób niż moi bliscy znajomi.
Nie bała się Pani, że w Polsce publikacje dotykające spraw metafizycznych – o ile nie są związane z religią – szufladkuje się jako new age i podchodzi się do nich z dużą dozą nieufności?
Och, obawiałam się wielu rzeczy! Gdy zabierałam się za ten projekt, nie znałam przecież branży, rynku wydawniczego. Ale krok po kroku zbierałam informacje, słuchałam i uczyłam się „w praniu", od osób, które zechciały mi doradzić. Bałam się również, że po prostu taka książka nie spotka się z zainteresowaniem, że się nie sprzeda. Coś mi jednak mówiło, żeby spróbować, żeby zaufać życiu, które mi ją na mej drodze postawiło, niczym drogowskaz…
A jednak się udało.
W mojej ocenie – tak. Kiedy wydawałam pierwszą książkę, nie wiedziałam, jaka będzie jej sprzedaż. Miałam pewien biznesplan – a raczej kilka różnych scenariuszy, na które starałam się przygotować. Myślę jednak, że jako maleńkie wydawnictwo, które nie współpracuje z wielkimi sieciami księgarń, udało się całkiem nieźle. A co najważniejsze: otrzymuję bardzo wiele pozytywnych informacji zwrotnych od czytelników, co dodaje mi skrzydeł i potwierdza słuszność „wzięcia na warsztat” właśnie tej pozycji.
To ośmieliło Panią do wydania książki Gdy byłem kimś innym?
Na pewno. Polecił mi ją znajomy Francuz, który powiedział, że to świetna książka i na pewno mi się spodoba. Znałam wcześniejszą książkę Allixa, Test. Dowód na życie po śmierci, i wiedziałam już, że mogę się spodziewać naprawdę dobrej, rzetelnej dziennikarskiej roboty. Nie sądziłam jednak, że Allix będzie w stanie mnie zaskoczyć swoją nową powieścią – zwłaszcza po Teście.
Powiedziała Pani „powieścią", jednak tak naprawdę Gdy byłem kimś innym nie ma z fikcją nic wspólnego – to raczej zapis dziennikarskiego śledztwa, solidnie udokumentowanego, które autor rozpoczął po pewnych doświadczeniach z pogranicza metafizyki.
Gdy byłem kimś innym bardzo trudno zaklasyfikować. Czyta się ją jak świetny kryminał, opisuje pewne śledztwo – a jednak kryminałem nie jest. Sprawa opisana przez Allixa jest sensacyjna, a jednak trudno nazwać Gdy byłem kimś innym sensacją. Są w niej opisane wydarzenia historyczne, ale na pewno nie jest to publikacja historyczna. Jest element paranormalny, ale nie jest to na pewno Z archiwum X...
Allix nie spotkał bowiem kosmity, tylko doświadczył wizji.
Tak, gdy medytował w odosobnieniu podczas pobytu w Peru, doznał wizji, w której ukazał mu się czarno-biały zimowy pejzaż, pole bitwy. Pośród żołnierzy chroniących się za czołgami dostrzegł młodego, szczupłego człowieka, który trafiony został odłamkiem pocisku. Odniósł wówczas wrażenie, że to on sam, Stephan Allix, umiera, zupełnie jakby to on był tym żołnierzem. Poznał jego imię i nazwisko, stopień wojskowy, zobaczył wiele scen z życia owego mężczyzny. Wizja trwała około 30 minut, była bardzo konkretna, a informacji otrzymał sporo. Przeżycie było bardzo silne i Allix mocno je zapamiętał.
A jednak nie od razu zdecydował się pójść za tą wizją.
Z początku nie ufał temu doświadczeniu. Wydawało mu się, że to tylko wytwór jego wyobraźni, imaginacja. Potraktował je jako zlepek wspomnień z książek i filmów o drugiej wojnie światowej. Uważał, że nie warto przywiązywać do tego większej wagi. Kiedy jednak wrócił do Europy i wyszukał imię, nazwisko i stopień człowieka, który ukazał mu się w tym śnie na jawie, okazało się, że Alexander Herrmann rzeczywiście istniał, a wiele szczegółów z życia mężczyzny jest zbieżnych z tym, co Allix odkrył za sprawą swej wizji. Wtedy złapał trop – w końcu jest dziennikarzem śledczym – i zaczął drążyć. Śledztwo trwało wiele miesięcy, prowadził je we Francji, w Niemczech i Rosji, otarł się o archiwa amerykańskie, gdzie były przechowywane akta wojskowe Alexandra Herrmanna.
Szukał, chociaż nie wszystkie wnioski, do jakich dochodził, były dla niego samego przyjemne.
To prawda, było to dla niego trudne doświadczenie psychologicznie, bo Allix czuł związek z człowiekiem, którego dostrzegł w swej wizji. Tymczasem Alexander Herrmann nie był jasną postacią. To oficer Waffen SS, członek najbardziej bezlitosnej niemieckiej formacji, brutalnej Himmlerowskiej milicji. Należeli do niej ludzie bardzo wierni i oddani sprawie, sprawdzeni faszyści, którzy nie trafiali tam z przypadku, a weryfikacja była bardzo szczegółowa. Niektóre sytuacje z życia Herrmanna budziły w Allixie odrazę, gniew, oburzenie i wściekłość. Było to trudne również dlatego, że i w sobie odnajdywał echa emocji Hermanna. My zwykle od nich uciekamy, wypieramy je, wolimy ich nie zauważać. Konfrontacja z własnym cieniem nie jest bowiem przyjemna dla naszego ego. Ale – jak mówi Jung – dopóki to, co skrywamy w cieniu, nie wyjdzie do światła, będzie sterowało naszym życiem, a my będziemy twierdzić, że „taki nasz los”.
Powiedziała Pani, że osobiste doświadczenia Allixa nabierają mocy dowodu. Dowodu – na co?
Na istnienie i wpływ świata niematerialnego, świata, który dla wielu z nas zdaje się nie istnieć. Na co dzień skupiamy się na konkrecie, na rzeczach namacalnych, materialnych, zapominając, że na nasze życie wpływają też pewne subtelne energie. Na szczęście dostrzega to coraz więcej osób, zadając sobie pytania o sens życia, o to, kim jesteśmy i po co tu jesteśmy. Lektura książki Allixa skłania do refleksji na ten temat. Oczywiście, możemy te sprawy odsuwać w nieskończoność, ale trzeba pamiętać, że w końcu rozmaite sytuacje w życiu wcześniej czy później zmuszą nas do zajęcia się nimi.
I takie książki chce Pani wydawać w Co-librisie?
Chcę wydawać książki, które poruszają we mnie jakąś strunę, współbrzmią z tym, co mi „w duszy gra”, tak jak stało się w przypadku publikacji Allixa. Po lekturze poczułam silną identyfikację z autorem, ponieważ jest to osoba, która weszła na ścieżkę rozwoju, która poszukuje sensu, która zadaje sobie trudne pytania, nie zadowalając się płytkimi odpowiedziami, gotowymi rozwiązaniami. Tak jak w przypadku Allixa, w pierwszej części mojego życia kierowałam się przede wszystkim logiką, teraz zaczynam doceniać wagę intuicji. Chciałabym wydawać książki, które pozwolą każdemu z nas rozbudzić nasz wewnętrzny potencjał.
Taka będzie również kolejna książka, którą Pani przetłumaczy i wyda?
Mam na oku niedużą książeczkę, tym razem będzie to fikcja literacka. To historia trzech kobiet z trzech kontynentów, z różnych kultur, klas społecznych, które stają w obliczu życiowego wyzwania. Mają wybór: albo być dalej „ofiarą” społecznego systemu, losu, swych własnych lęków albo pójść nową, nieznaną drogą. Ku wolności. Losy tych kobiet splatają się niczym warkocz. W jaki sposób? O tym czytelnicy będą mogli dowiedzieć się już wkrótce.
Porozmawiajmy jeszcze przez chwilę o Pani współpracy z Polską Akcją Humanitarną.
Nazwa wydawnictwa – Co-libris, ma przedrostek co-, który sugeruje kooperację, współpracę, naturalne dzielenie się. Wybrałam PAH, bo to organizacja charytatywna, która działa w sposób budzący moje zaufanie. Podziwiam Janinę Ochojską, uważam, że jest cudownym przykładem rezyliencji – odporności psychicznej, oraz odwagi.
Ta współpraca oddaje również moje podejście do życia, w którym ważna jest wdzięczność za wszystko, co dostaję, oraz szacunek. Do siebie, do innych i do środowiska naturalnego. Dlaczego akurat wątek wody? Bo woda to życie. I czasem z bólem serca obserwuję, jak jest niedoceniana, marnotrawiona. Hektolitry wody potrzebne są do wyprodukowania rzeczy czasem jednorazowych. Choć z drugiej strony coraz więcej osób wrażliwych na ten aspekt ogranicza swą konsumpcję lub też robi to w sposób bardziej świadomy. Produkcja książki to również wiele zużytej wody – ok 100 litrów – stąd pomysł, aby część przychodów ze sprzedaży każdego egzemplarza pozwoliła PAH dostarczyć te 100 litrów wody tam, gdzie jest ona na wagę życia. Oddać to, co się pożyczyło. Bo jesteśmy tu tylko chwilowo…
Książkę Gdy byłem kimś innym kupicie w księgarni internetowej Wydawnictwa Co-Libris